Świętujemy setną rocznicę odzyskania niepodległości. Na pozór to banalne stwierdzenie. Ale czy tak jest rzeczywiście? Kim jest to „my”, które świętuje? Czy to „my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”, jak zapisano w preambule do konstytucji z 1997 r.?
Czy niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych mamy okazję spotkać się na forum publicznym i jak równy z równym świętować? Może jest na to szansa gdzieś na rocznicowych koncertach czy wystawach. Natomiast gdy tylko pojawia się element polityczności, to wraz z nim następuje podział. Bo czy są idee polityczne, które by nas łączyły? Równość, wolność, demokracja, rządy prawa? Wolne żarty. Zaraz zaczynamy pytać, jaka ta demokracja i dla kogo?
Łączy nas język, kultura czy historia. Ale nie łączy nas więź obywatelstwa oparta na politycznych wartościach. Sto lat po odzyskaniu niepodległości, 29 lat po demokratycznych przemianach ustrojowych, cały czas nie jesteśmy jeszcze narodem politycznym.
Jak to? Przecież jesteśmy obywatelami Rzeczypospolitej. Mamy dowody osobiste, prawa obywatelskie, płacimy podatki. A nawet czasami bierzemy udział w wyborach. Tak, w sensie formalnym jesteśmy obywatelami. Ale naród polityczny to coś więcej. To naród przywiązany do zasad i wartości, na których opiera się ustrój państwa. Naród – choć zróżnicowany wewnętrznie pod względem religijnym, światopoglądowym, politycznym, etnicznym i ekonomicznym, to połączony przywiązaniem do zawartych w konstytucji zasad demokracji, rządów prawa i praw jednostki.
Przywiązanie to sprawia, iż mimo różnic szanujemy siebie nawzajem. Nie odmawiamy innym patriotyzmu tylko dlatego, że inni mają odmienne poglądy czy pochodzenie. Łączy nas przecież przywiązanie do praw człowieka, rządów prawa i demokracji. Spieramy się i kłócimy, ale jesteśmy obywatelami jednej republiki – Rzeczypospolitej. Każdy, kto szanuje jej fundamentalne prawa, jest patriotą. Każdy, kto szanuje konstytucję, może działać dla jej dobra na własny sposób i według własnego światopoglądu.
Pytanie, czy taka wizja jest możliwa do stuprocentowej realizacji, jest mniej ważne. Istotne jest to, że nie tylko się do niej nie zbliżamy, a coraz bardziej oddalamy. Odpowiedzieć można na to, że logika rywalizacji politycznej powoduje, iż wywyższa się własne stronnictwo, pomniejszając oponentów. To zrozumiałe. Demokratyczna walka o rząd dusz to nie akademickie seminarium. Bywa ostra i brutalna. Problem zaczyna się, gdy politycznego przeciwnika zaczynamy traktować jako nieuprawnionego do brania udziału w politycznej grze. W takiej sytuacji demokratyczna rywalizacja o głosy przeradza się w walkę o odzyskanie lub obronę państwa przed zakusami złych sił. W tej optyce można o nich powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są patriotyczne.
Niestety wydaje się, że główne siły polityczne uległy tej logice walki o ostateczne zwycięstwo, która sprawia, że politycznym adwersarzom nie chodzi już tylko o kształtowanie polityki państwa, lecz i o władzę nad samym państwem. W efekcie zamiast pluralizmu mamy polaryzację, czyli podział na wrogie sobie grupy, odmawiające sobie wzajemnie praw do uczestnictwa w demokratycznej rywalizacji. Państwo traktowanie jest nie tyle jako dobro wspólne, za które odpowiedzialne są – zależnie od wyniku wyborów – różne siły polityczne, ile jako dobro, które trzeba odbić z rąk wroga lub przed nim zabezpieczyć.
Gdyby ta polaryzacja była jedynie teatrem odgrywanym przez polityków, to można byłoby przejść nad tym do porządku dziennego. Bo neutralizatorami tych negatywnych tendencji byłyby niezależne media oraz instytucje stojące na straży praw obywatelskich i jakości funkcjonowania państwa. Niestety, większość mediów goni za odbiorcą mocno sprofilowanym tożsamościowo i tę tożsamość wspiera. Instytucje natomiast są dla odbiorców tych mediów wiarygodne, tylko jeśli „nasi” nimi kierują. Media społecznościowe skutecznie zamykają nas w strefie komfortu, z której wyjście wymaga świadomego wysiłku i chęci konfrontowania się z inaczej myślącymi.
W zasadzie trudno powiedzieć, że istnieje jakieś forum publiczne, na którym mogłyby się ścierać i kształtować opinie. Wyrwanie się z plemienności naraża na zarzut zdrady formułowany przez środowiska ideowo najbliższe. Kontrola społeczna klasy politycznej powoli staje się fikcją. Zamknięcie w medialnych bańkach sprawia, że łaskawiej ocenia się grzechy „naszych” niż wrogów, bo nasi chociaż chcą dobrze, czego nie można powiedzieć o tamtych. Zamiast zbliżać się mozolnie do ideału narodu politycznego, coraz bardziej zamykamy się w medialnych i politycznych plemionach. Dotyczy to jednak głównie tych, którzy jeszcze w ogóle się polityką interesują.
/>
Można zatem powiedzieć, że naród jest po części rozpolitykowany, a po części bierny. Nie jest natomiast polityczny. A przynajmniej nie jest tak traktowany przez najważniejszych aktorów sceny politycznej oraz ich otoczenie medialne. Jednakże czy gdyby w istocie był polityczny, to dałby się tak traktować? Czy nie przymusiłby przywódców do tego, by spotkali się mimo animozji na wspólnej uroczystości z okazji stulecia odzyskania niepodległości? Chyba że polityka jawi się większości obywateli już tylko w negatywnych barwach. Oznaczałoby to, że nasza republika jest w głębokim kryzysie.
Łączy nas język, kultura czy historia. Ale nie łączy nas więź obywatelstwa oparta na politycznych wartościach. Sto lat po odzyskaniu niepodległości, 29 lat po demokratycznych przemianach ustrojowych, cały czas nie jesteśmy jeszcze narodem politycznym