Kto zdobył władzę za sprawą kryzysu, ten ją z powodu kryzysu straci – powtarzała przez ostatnie tygodnie turecka opozycja. Gwałtowne załamanie wartości liry w sierpniu dawało jej nadzieję na porażkę prezydenta Erdoğana i jego AKP
Teraz jest już lepiej, lira się odbiła i ustabilizowała – opowiada na zapleczu swojego sklepu z odzieżą Inver Demirok, jeden z tysięcy drobnych stambulskich handlarzy. Z jego perspektywy kryzys, o którym przez ostatnie tygodnie krzyczały finansowe dzienniki, to czysta teoria. – To jest Stambuł, tu zawsze potrzeba było mieć wiele pieniędzy, żeby móc w miarę godnie żyć – kwituje.
Na ulicach miasta, które wypracowuje jedną trzecią krajowego PKB, krachu nie widać. Stambuł przez ostatnie dwie dekady dokonał potężnego skoku: gecekondu, „budowane w jedną noc” budynki mieszkalne, które waliły się jak domki z kart podczas trzęsienia w 1999 r., zastąpiły apartamentowce i wieżowce na peryferiach 15-milionowej metropolii. U brzegów Bosforu nie straszą już wraki statków, które wpadły na skały. Dawne robotnicze dzielnice – jak matecznik prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana Kasimpasza, swoista stambulska Praga czy Bałuty – przechodzą restaurację. Nawet pucybuci, niegdyś częsty widok na najbardziej zatłoczonych ulicach i nabrzeżach, są już raczej turystyczną atrakcją.
Ale jednocześnie nie ma w kraju analityka, który by twierdził, że Turcja wciąż może cieszyć się 10-procentowym wzrost PKB. Większość wskazuje, że rozrzutna, oparta na pożyczkach polityka rządu z początkiem roku się wyczerpała. Skończył się czas prosperity. „Rząd nie chce zajmować się nierównowagą w finansach publicznych i przegrzewaniem się gospodarki – pisał jeszcze w maju Marcus Chenevix, analityk ryzyka w agencji TS Lombard. – Ta niechęć do działania sprawia, że należałoby powiedzieć, że Turcja wchodzi w czas powoli rozpalającego się kryzysu”.
Już w tamtym czasie było jasne, że władze tylko łudzą się, że w tym roku podobny zostanie zanotowany podobny wzrost gospodarczy, jak w 2017 r. na poziomie 7,4 proc. Machnięto ręką na inflację, która wówczas dobijała poziomu 11 proc. Deficyt obrotów bieżących z miesiąca na miesiąc rósł o kilkaset milionów dolarów, zaś w lutym był o 60 proc. większy niż rok wcześniej. Lira zaliczała spektakularny zjazd, tracąc od początku roku do końca wakacji 40 proc. – z tego połowę w sierpniu, kiedy to pogłębiający się kryzys trafił na czołówki gazet na całym świecie.
Berat Albayrak, energiczny czterdziestolatek, dotychczas był znany wszystkim jako małżonek jednej z dwóch córek prezydenta. Teraz, po zostaniu ministrem finansów, natychmiast opracował program „Totalnej walki przeciw inflacji”
Te zawirowania to kombinacja dwóch czynników: nadciągającego krachu i działań Zachodu – tłumaczy w gabinecie w kompleksie uniwersytetu Kadir Has politolog prof. Soli Özel. – Tak, nasza gospodarka cierpi z powodu wielu problemów, jakim jest chociażby duży udział państwa w biznesie. Mieliśmy wcześniejsze wybory (w czerwcu br. – red.) głównie z tego powodu, że rząd zdawał sobie sprawę, iż nad krajem zbierają się ciemne chmury. Wolał więc uprzedzić sytuację. Proszę zwrócić uwagę, że krach wybuchł niemal natychmiast po głosowaniu– dodaje.
Ale według niego jest również jasne, że poza czynnikami wewnętrznymi na klimat wokół gospodarki wpłynęła też geopolityczna sytuacja Turcji. Do załamania się liry mocno przyczyniła się m.in. sprawa pastora Andrew Brunsona – amerykańskiego duchownego ewangelickiego, który od 20 lat mieszka w Turcji, a dwa lata temu został przez prokuratorów oskarżony o przyłożenie ręki do nieudanego zamachu stanu w 2016 r. Prezydent Donald Trump postanowił rozwiązać sprawę po swojemu: nałożył sankcje na dwóch tureckich ministrów oraz cła na turecką stal i aluminium. – Wystarczyły jego dwa utrzymane we wrogiej tonacji tweety, by polityczne ryzyko wokół liry wzrosło. To też zmusiło rząd do podniesienia stóp procentowych – mówi Özel.

Lira w dół, eksport w górę

– No, przecież nie ma żadnego kryzysu – uśmiecha się Ahmet zza kontuaru jednego z hoteli w dzielnicy Fatih, nieopodal muzeum-meczetu Hagia Sophia i pałacu Topkapi. Dla niego najważniejsze jest, żeby obłożenie pokojów było bliskie stu procent i żeby lira odzyskiwała siłę względem dolara. Bo Ahmet przyjechał tu z Uzbekistanu. – Nie tylko ja chcę tu zarobić. Ten chłopak jest z Kirgistanu, on jest z Turkmenistanu, a tamten też z Uzbekistanu – wskazuje na kręcących się po lobby kolegów. Wszyscy wysyłają sporą część zarobków do domu i to nie w lirach, tylko w dolarach.
I lira rzeczywiście odzyskała nieco w przeliczeniu do innych walut, przynajmniej w porównaniu do sierpniowego załamania. Erdoğan mógł więc triumfować. – Turcja zatrzymała ohydny atak gospodarczy, przeprowadzony po serii negatywnych oświadczeń ze strony USA – dowodził już we wrześniu, gdy tendencja spadkowa wyhamowała. Tyle że jednocześnie musiał przyznać, że oznacza to zaciśnięcie pasa. – Nie rozważamy teraz nowych inwestycji. Mogą być jakieś nadzwyczajne i niezbędne wydatki, co jest odrębną sprawą, ale wyłączając takie wydatki, zaczniemy się inwestycjom przyglądać – zapowiadał.
Ale mimo wszystko reakcja władz w Ankarze trąciła paniką: w poprzednich tygodniach prezydent wzywał Turków, by każdy stanął w obronie kraju – i kupował liry (czytaj: wyprzedawał inne waluty). Do biznesu zaapelował, by nie podnosił, a najlepiej obniżał ceny. Bankowi centralnemu groził palcem, by nie podnosił stóp procentowych.
Rezultaty wszystkich tych zabiegów są mizerne. Drobni biznesmeni, handlujący mydłem i powidłem, zawsze proszą klientów o gotówkę – płatność kartą oznacza nieco wyższą cenę. Dolary lub euro są bardzo mile widziane. Ceny nie poszły w dół, zaś w październiku – w dniu, kiedy Demirok pytał „jaki kryzys?” – podano oficjalne dane o inflacji: 25 proc. w porównaniu do początku października ubiegłego roku. Mimo pomstowań prezydenta bank centralny podniósł stopy procentowe do poziomu 24 proc. Oba te wskaźniki nie były jeszcze za rządów Erdoğana i AKP tak wysokie.
– Jesteśmy w recesji. Zdecydowanie – marszczy krzaczaste brwi Soli Özel. – Mamy co prawda jeszcze nadwyżkę w handlu zagranicznym, ale odnotowujemy potężny spadek popytu, co jest dla mnie jednoznaczne z wejściem w okres recesji. To samo powtarzają wszyscy wiarygodni ekonomiści – podkreśla. – Dobre przynajmniej jest to, że rząd otwarcie przyznał, że tkwimy w kryzysie. Zmieniała się narracja ministra gospodarki, wydaje się, że zaczyna panować nad sytuacją. Ale żeby wykaraskać się z zapaści, należałoby nie tylko ograniczyć inwestycje. A czy władza zdecyduje się na inne rozwiązania, to proszę mnie nie pytać, bo lada chwila mamy wybory samorządowe – ucina.
„Lada chwila” to co prawda przesada – wybory municypalne w Turcji zaplanowane są na marzec. Ale w polityce pół roku to jak okamgnienie. Nic zatem dziwnego, że ministrowie z gabinetu Erdoğana idą w zaparte. „Mimo krzykliwych nagłówków o zapaści naszej gospodarki wskaźnik eksportu we wrześniu bił rekordy – pisał w komentarzu w połowie października turecki minister handlu Ruhsar Pekcan. – Nasz przemysł produkuje więcej towarów, więcej produktów, nasze spółki dostarczają więcej usług”. We wrześniu odnotowano 23-procentowy wzrost eksportu rok do roku.
W sumie trudno się dziwić, skoro zagraniczny biznes słyszy w ostatnich miesiącach jeden komunikat: czas na zakupy w Turcji, bo od dawna nie było tam tak tanio. Te zakupy mogą się jednak szybko skończyć wraz z urealnieniem stóp procentowych. Mimo to Pekcan nie traci rezonu. „Naszym celem jest osiągnięcie w 2023 r. wartości eksportu rzędu 500 mld dol.– przekonuje. – Jesteśmy zdeterminowani, by to osiągnąć, a wrześniowe wyniki pokazują, że nasze perspektywy są dobre, a podejście się opłaca. Turecka gospodarka udowadnia, że analitycy się mylą” – ucina.
Ta ucieczka do przodu nie jest przypadkowa. Nad Bosforem zbitka „kryzys gospodarczy” może brzmieć gorzej niż „zamach stanu”. Nie przypadkiem wszyscy krytycy Erdoğana powtarzają zacytowane na wstępie powiedzonko: kto przyszedł za sprawą kryzysu, za sprawą kryzysu odejdzie.

Kwiaciarz rzuca sklepową kasą

Poniedziałek 19 lutego 2001 r. zaczął się jak zwykle: mosty przez wody Bosforu były potwornie zakorkowane, gazety pełne były obaw w sprawie amerykańskich nalotów na Irak, czekano na rutynowe spotkanie Narodowej Rady Bezpieczeństwa w Ankarze – wspomina Chris Morris, wieloletni korespondent zagraniczny BBC w książce „The New Turkey. The Quiet Revolution on the Edge of Europe”.
Owo rutynowe spotkanie zamieniło się w karczemną awanturę między ówczesnym prezydentem Ahmetem Necdetem Sezerem a szefem rządu Bűlentem Ecevitem. Sezer żądał dymisji kilku ministrów, za którymi wlokły się podejrzenia o korupcję, Ecevit nie miał zamiaru pozwalać, by ktoś dyktował mu skład gabinetu – bo wtedy to jeszcze premier miał w ręku realną władzę. – Siedzisz po uszy w błocie – perorował mu prezydent. – My to posprzątamy, jeśli ty nie masz zamiaru nic z tym zrobić – groził.
Na takie ultimatum Ecevit wymaszerował ze spotkania, trzaskając drzwiami. I w ciągu kilku godzin szef rządu przemawiał już do rodaków na antenie państwowej telewizji, skarżąc się na naciski i obrazę, jaka spotkała go ze strony głowy państwa. „Giełda spojrzała na to wszystko – pisze Morris. – I nie spodobało jej się to, co zobaczyła. Wystarczyło kilkadziesiąt minut, by notowania się załamały, a Turcja osunęła się w najgorszy kryzys finansowy w historii”.
Nie to, żeby jedna awantura mogła pogrążyć w gospodarczym chaosie przeszło 80-milionowy kraj. Już wcześniej inflacja nad Bosforem galopowała, paczka papierosów kosztowała ponad 50 tys. lir (w sumie to i tak daleko do liczonych w milionach nominałów z lat 70.), a dziesiątki tysięcy kupców ze sklepików rozsianych po większych i mniejszych miejscowościach od tygodni nie sprzedało ani jednego produktu. Ale teraz żarty się skończyły: z parkietu do końca feralnego poniedziałku wyparowało kilka miliardów dolarów. W następnych tygodniach wygasały resztki popytu – kupowano tylko towary i produkty niezbędne, żeby przeżyć, a ministrowie Ecevita rozkładali ręce. „Każdy zaciska pasa, nic na to nie poradzimy” – tłumaczył Morrisowi jeden ze zwalniających robotników przedsiębiorców z Edirne, niegdysiejszego Adrianopola.
Turcja w ciągu niemalże jednej nocy stała się krajem, w którym płaciło się wyłącznie gotówką. Niebawem na ulicach Ankary i Stambułu zaroiło się od demonstrantów – pojawili się taksówkarze, którzy nie mieli klientów i nie mieli już nawet za co tankować, sklepikarze, którzy od dawna nie widzieli klientów, lokatorzy, których nie było stać na czynsz. „Każdy: bogaty czy biedny, sekularysta czy bigot, dostał cios” – podsumowywał Morris. Bohaterem dnia był Ahmet Çakmak, kwiaciarz z Ankary, który przyczaił się na schodach kancelarii premiera i demonstracyjnie zrzucił z nich sklepową kasę, gdy wypatrzył, że szef rządu opuszcza biuro. Podskoczyły statystyki kradzieży – do adeptów złodziejskiego fachu dołączyli amatorzy, którzy kradli, żeby spiąć koniec z końcem.
To na fali tego kryzysu i wstrząsu Turcy wymietli w wyborach w listopadzie 2002 r. Ecevita i cały świecki establishment. I trzeba przyznać, że AKP ich nie zawiodła – rynki chyba już nie wierzyły w umiejętności reformatorskie Ecevita, a Erdoğan bardzo trafnie przewidział, że ocieplenie relacji z Brukselą przełoży się na zaufanie do tureckiej gospodarki. Już w pierwszym roku rządów mógł się pochwalić 5-procentowym wzrostem gospodarczym (który z czasem miał dobić 10 proc.), w drugim pokazał, że umie zbić inflację do jednocyfrowego poziomu, a w trzecim – że potrafi przeprowadzić denominację liry i zafundować gospodarce „nowy start”. Zaczynała się dekada prawdziwego cudu gospodarczego, a Turcy wynagradzali „sułtana” – jak dziś ironicznie nazywają Erdoğana krytycy – głosami: ponad 34 proc. w 2002 r., niemal 47 proc. w 2007 r., niemal 50 proc. w 2011 r. i ponownie – w listopadzie 2015 r. (w powtórzonych wyborach, gdyż w pierwszym podejściu w lipcu AKP dostała „zaledwie” 40 proc.). Wreszcie w przyspieszonych wyborach w czerwcu tego roku partia Erdoğana zgarnęła, bagatela, 42,5 proc. głosów.

Totalna walka przeciw inflacji

Nic zatem dziwnego, że do obecnych zawirowań gospodarczych Turcy – zarówno sprzymierzeńcy, jak adwersarze prezydenta i ugrupowania – podchodzą ze śmiertelną powagą. Jeśli jednak Ecevit rozkładał ręce, otwarcie przyznawał, że „jest kryzys”, to Erdoğan przeciwnie: przekonuje, że spadki to spisek rynków i Trumpa. Gdy Ecevit wzywał na odsiecz Kemala Dervişa, renomowanego ekonomistę i wiceszefa Banku Światowego oraz byłego szefa ONZ-owskiego Programu ds. Rozwoju, to Erdoğan mianuje ministrem finansów swojego zięcia.
Ta nominacja niewątpliwie wprawiła rynki w osłupienie. Berat Albayrak, energiczny czterdziestolatek, dotychczas nie był znany nad Bosforem jako gospodarczy orzeł – zasłynął przede wszystkim jako małżonek jednej z dwóch córek prezydenta, jako 20-latek robił też karierę jako szef waszyngtońskiego biura Çalık Holding – dosyć tajemniczego holdingu należącego do Ahmeta Çalıka, biznesmena bliskiego AKP, który w ciągu ostatniej półtorej dekady rozrósł się z przedsiębiorstwa odzieżowego i budowlanego do gabarytów koncernu działającego w kilkunastu branżach, w wielu wiodącego. W 2015 r. Albayrak dostał się do parlamentu z list AKP i błyskawicznie został ministrem energii, przy czym i tu był raczej graczem drugiego, jeśli nie trzeciego planu. Wreszcie w lipcu tego roku przejął połączoną tekę ministra finansów i skarbu (bywa też nazywany ministrem gospodarki, gdyż w Turcji nie ma resortu o tak określonych kompetencjach).
Niefortunna nominacja, można by uznać: w ciągu godziny po jej ogłoszeniu kurs liry obniżył się o niemal 4 proc. Z drugiej strony najwyraźniej prezydent uznał, że na tym stanowisku musi mieć kogoś, kogo będzie darzyć stuprocentowym zaufaniem, a jednocześnie kogoś możliwie mało samodzielnego. Z tej perspektywy to strzał w dziesiątkę – nowy minister finansów bezzwłocznie zaczął wcielać w życie np. plan obniżenia cen: na początku października resort Albayraka wysmażył program „Totalnej walki przeciw inflacji”. To kampania, w której rząd namawia prywatne spółki do minimum 10-procentowego obniżenia cen i utrzymania tej stawki przynajmniej do końca roku. – Wszystkie firmy, które biorą udział w kampanii, złożyły obietnicę takiej obniżki cen i użycia specjalnego logo kampanii – oznajmił kilka tygodni temu minister, podkreślając, że po ustabilizowaniu kursy liry czas na „zrównoważenie cen” w kraju.
Plan może się powieść o tyle, że AKP obrosła miriadą biznesmenów, z reguły ze środkowej, anatolijskiej części kraju, którzy wyrośli dzięki budżetowemu wsparciu. „To kapitalizm kolesiów – perorował na łamach magazynu »Al-Monitor« jeden z tureckich politologów, Ersin Kalaycioglu. – Państwo jest czułe na punkcie pewnych firm, którym może oddawać przysługi, ale i zaszkodzić. To bardzo podatna na wstrząsy relacja, ze swoimi wzlotami upadkami”.
Cóż, nawet jeśli przeciętnego Turka ten układ i nominacja Albayraka oburza lub śmieszy (choć wtedy to raczej śmiech przez łzy), to zarówno rynki, jak i rodacy Erdoğana już się do tego przyzwyczaili. Zresztą nad Bosforem nie mówi się dziś o polityce tak otwarcie jak jeszcze kilka lat temu. Zachodnie media piszą o tym, że po fali ucieczek osób związanych z ruchem, na którego czele stoi kaznodzieja Fethullah Gűlen – a tę organizację władze w Ankarze oskarżyły o uknucie spisku mającego na celu przewrót w 2016 r. – teraz zaczęła się dyskretna migracja biznesu, oponentów AKP, aktywistów społecznych, dziennikarzy. Zapytaj przeciętnego rozmówcę o prezydenta, a ten odwróci wzrok, wzruszy ramionami, uczyni gest chowania czegoś do kieszeni, a w najlepszym przypadku z wahaniem powie, że „Erdoğan ma swoich przeciwników”. Cóż, przed tureckimi sądami toczy się w tej chwili 1,8 tys. procesów przeciwko osobom, które „obraziły prezydenta”. Kemal Kilicdaroglu, lider opozycyjnej Partii Republikańskiej, przegrał już 12 takich spraw, co z końcem października zmusiło go do sprzedania swojego letniego domku – grzywny urosły do niemal 900 tys. lirów (w przeliczeniu prawie 600 tys. zł).
I tu tkwi największa różnica między latami 2001 a 2018: oponenci władzy to rozproszona zbieranina polityków, którzy nie są w stanie funkcjonować razem i poskramiać swoich ambicji w imię wspólnych celów. Kryzys niczego tu nie zmienia, zwłaszcza że AKP najważniejsze wybory odfajkowała już w czerwcu. – Jedyną konsekwencją ewentualnego spowolnienia gospodarczego będzie to, że przegrają wybory samorządowe – mówi Soli Özel. – Badania opinii publicznej pokazują spadek poparcia dla AKP, a to mocny powód, dla którego nie można na razie podejmować żadnych radykalnych kroków dla ratowania gospodarki. To by uderzyło w ich elektorat – kwituje.
Jedyne poważne ryzyko jest takie, że partia prezydenta może stracić Stambuł. W końcu Erdoğan był tu kiedyś burmistrzem i jako lokalny polityk, który sprawdził się w tej wielomilionowej metropolii, zyskał rozgłos na cały kraj. – AKP ma szczęście, bo opozycja właściwie nie istnieje. Myślę, że to samo macie w Polsce – uśmiecha się politolog. – I u nas, i u was opozycja, żeby wygrać, musiałaby mieć jakiegoś wiarygodnego kandydata, pracować na niego. Na razie, wyjąwszy plotki, daleko do takiego stanu – ucina.
Koło się zamyka.