Zakup artylerii dalekiego zasięgu to jeden z kluczowych tematów wizyty prezydenta w Waszyngtonie. Rozmowy może utrudnić decyzja o wycofaniu się z kupna australijskich fregat.

Andrzej Duda jedzie do prezydenta Trumpa. Viktor Orbán spotka się z Putinem. Polska szuka wsparcia wojskowego, Węgry – energetycznego.

Rozpoczynająca się dziś wizyta Andrzeja Dudy w Białym Domu przypada w specyficznym momencie. Polska wchodzi w gorącą fazę sporu o praworządność z Komisją Europejską i Trybunałem Sprawiedliwości UE. Z kolei ważne państwa Wspólnoty – Niemcy, Włochy, Austria, a nawet teoretycznie sojusznicze wobec Warszawy Węgry – dają do zrozumienia, że są gotowe na nowe otwarcie w relacjach z Rosją.

Symbolicznie, w tym samym dniu, gdy Duda będzie gościł u Donalda Trumpa, Viktor Orbán spotka się w Moskwie z Władimirem Putinem, by rozmawiać o energetyce. Na to wszystko nakłada się spór handlowy między Brukselą i Waszyngtonem, w którym Polska nie ma możliwości zajęcia wygodnego stanowiska. W takich warunkach prezydent będzie zabiegał o rozszerzenie gwarancji bezpieczeństwa militarnego i energetycznego ze strony USA.

Jak wynika z informacji DGP, nierealny jest – w najbliższych latach – wariant zainstalowania na stałe w Polsce wojsk USA w sile dywizji, o którym jeszcze niedawno mówili politycy PiS. Prawdopodobne jest natomiast rotacyjne sprowadzenie do kraju batalionu artylerii dalekiego zasięgu Himars.

Niewykluczone, że Duda i Trump podpiszą również list intencyjny ws. kupna przez Polskę 56 zestawów Himars. To sprzęt o zasięgu do 300 km. Czyli taki, który ulokowany w północno-wschodniej Polsce daje siłę rażenia na cały przesmyk suwalski – odcinek między obwodem kaliningradzkim i współpracującą wojskowo z Rosją Białorusią (zajęcie przesmyku przez Rosję pozwoliłoby odciąć od NATO kraje bałtyckie).

Drugim aspektem wizyty Dudy jest energetyka. USA debatują nad wprowadzeniem sankcji na instytucje finansowe i firmy współpracujące przy budowie gazociągu Nord Stream 2. Gdyby Waszyngton zdecydował się na taki krok, ucierpiałyby również firmy z UE. Między innymi niemiecki Uniper i francuskie Engie, a NS2 traciłby sens.

Pogłębienie współpracy wojskowej – takie mają być efekty spotkania Andrzeja Dudy z Donaldem Trumpem. Mówił o tym szef gabinetu polskiego prezydenta Krzysztof Szczerski.
W dziedzinie polityki bezpieczeństwa na stole są dwa tematy. Pierwszym jest zwiększenie obecności wojsk USA w Polsce. Drugim są zakupy sprzętu.
Amerykańskich żołnierzy nad Wisłą jest od tysiąca do ponad 5 tys. I nie ma tu większego znaczenia, czy obecność będziemy nazywać rotacyjną, czy stałą – w Korei wojska USA stacjonują rotacyjnie od kilkudziesięciu lat. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że stanowią realną siłę i temperują potencjalne zapędy sąsiadów z północy.
W tym sensie szanse na to, że Trump nagle zdecyduje się na instalację w Polsce stałych baz czy stacjonowanie amerykańskiej dywizji nad Wisłą (w ich nomenklaturze to ponad 20 tys. żołnierzy), są iluzoryczne. W obecnych realiach geopolitycznych i gospodarczych przenosiny Amerykanów z Niemiec do Polski też nie są realne (nawet mimo ochłodzenia relacji na linii Waszyngton–Berlin). Takie przenosiny to konieczność budowy – od podstaw – miasta na kilkadziesiąt tysięcy osób (żołnierzy z rodzinami) i wyposażenie ich w odpowiednią infrastrukturę. To przedsięwzięcie drogie i zajmujące lata.
Zupełnie realne jest natomiast wysyłanie przez USA – na kilka miesięcy – konkretnych formacji. Jedna z wersji zakłada obecność batalionu z artylerią dalekiego zasięgu, jednostki obrony przeciwlotniczej lub saperskiej. – Przez te kilka miesięcy będą oni prowadzić operacyjne przygotowanie terenu – mówi DGP wysoki rangą oficer. W uproszczeniu: chodzi o to, by sprawdzać, czy dany sprzęt jest w stanie przejechać konkretną drogą (chodzi m.in. o nośność mostów czy szerokość dróg), dokładne opisanie terenu i miejsc, gdzie w wypadku zagrożenia wojska by się znalazły. Saperzy mieliby np. sprawdzać, gdzie budować przeprawy przez rzeki, artylerzyści tzw. osnowę topogeodezyjną (mocno upraszczając: ukształtowanie terenu wraz ze współrzędnymi, azymutami itd., czyli tym wszystkim, co pozwala skutecznie prowadzić ogień artyleryjski), jednostki lotnicze ustalać, gdzie w razie potrzeby można lądować. Na niewielką skalę to już się dzieje – stąd np. nietypowe lądowania amrykańskich śmigłowców w polu.
Takie działania mają kluczowe znaczenie. – Po rozpoznaniu, nawet jeśli Amerykanie stacjonują w Niemczech, zaraz po przerzuceniu sił są w stanie natychmiast zyskać gotowość do walki – wyjaśnia nasz rozmówca. Odbyłoby się to również z pożytkiem dla polskich sił zbrojnych, ponieważ takiej inwentaryzacji infrastruktury naszym żołnierzom brakuje.
Drugim wiodącym tematem z dziedziny polityki bezpieczeństwa będą zakupy. A konkretnie kupno systemów Himars – artylerii zdolnej razić cele odległe nawet o 300 km (zainstalowanie ich w północno-wschodniej Polsce dawałoby siłę rażenia na cały przesmyk suwalski, który jest uznawany za potencjalne źródło niestabilności na wschodniej flance NATO). Ten zakup odbędzie się w procedurze Foreign Military Sales. Niewykluczone, że prezydenci Polski i USA podpiszą w Waszyngtonie dokument w stylu listu intencyjnego w tej sprawie.
Polska chce kupić 56 zestawów. Koszt to kilka miliardów złotych. Kwestią otwartą jest, jak mocno zakup będzie odbiegał od tego, co standardowo mają wojska amerykańskie. Z perspektywy zarówno naszego wojska, jak i przemysłu istotne jest, by system kierowania ogniem był taki, jakiego używa polska artyleria (system Topaz produkowany przez Grupę WB), oraz by pojazdy, na których będzie zainstalowany, nie były amerykańskie. Wiąże się to bowiem z operowaniem w systemie calowym, z którym Wojsko Polskie na co dzień nie ma do czynienia. Łatwiej byłoby te pojazdy zainstalować na jelczach, ale tu rodzi się pytanie, czy polski zakład jest w stanie wyprodukować takie podwozia.
Trzecią kwestią związaną z zakupem Himarsów jest offset. Przez dwa lata, gdy zakup jeszcze negocjowała Polska Grupa Zbrojeniowa (teraz zajmuje się tym Ministerstwo Obrony), bezskutecznie próbowaliśmy pozyskać technologię produkcji rakiet. Wątpliwe, by coś się zmieniło i Amerykanie nagle na taki transfer się zgodzili. Pojawiają się za to pomysły, by z tą transakcją połączony był offset, a więc zakup technologii, który mógłby trafić do zakładów w Polsce, ale niebędących częścią Polskiej Grupy Zbrojeniowej.
Z polskiego punktu widzenia Amerykanie to obecnie jedyna realna siła zdolna powstrzymać potencjalną agresję Rosjan. Z punktu widzenia Amerykanów Polska jest dobrym sojusznikiem, ponieważ kupujemy uzbrojenie od koncernów zbrojeniowych z USA. Formalnie wydajemy prawie 2 proc. PKB na obronność, a na dodatek chętnie gościmy amerykańskich żołnierzy.
Łyżką dziegciu w tej beczce miodu może się okazać polska niekonsekwencja w sprawie zakupu używanych fregat od Australii. Nieco ponad dwa miesiące temu na krótkim spotkaniu Duda – Trump podczas szczytu NATO w Brukseli polski prezydent prosił swojego amerykańskiego odpowiednika o zgodę na sprzedaż Polsce pocisków SM-2. Amerykanie powiedzieli tak, a potem w Polsce nastąpiła wolta i okazało się, że mimo zaawansowanych negocjacji i otwartości sojuszników wcale okrętów australijskich nie chcemy. Właśnie w pociski SM-2 pochodzące z USA, o które zabiegał Duda, miały być wyposażone australijskie fregaty. Przy transakcyjnym i mocno nastawionym na biznes podejściu Trumpa niespełnione obietnice zakupowe mogą nas teraz drogo kosztować.
Drugim filarem wizyty Dudy w USA jest energetyka. Spotkanie przypada na szczyt debaty o sankcjach amerykańskich na firmy, które są zaangażowane w projekt budowy gazociągu pod Bałtykiem Nord Stream 2. Mówił o nich w ubiegły czwartek w Moskwie amerykański sekretarz ds. energii Rick Perry po spotkaniu ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Aleksandrem Nowakiem.
– Obaj zgodziliśmy się, że sankcje nie są punktem, do którego chcielibyśmy dotrzeć – komentował w rosyjskiej stolicy Perry. Przed wylotem polskiego prezydenta do USA marszałek Karczewski mówił jednak, że w kwestii Nord Stream 2 Trump ma zająć „twarde i dobre stanowisko”.
Amerykańskich żołnierzy nad Wisłą jest od tysiąca do ponad 5 tys.