Andrei Năstase to najgroźniejszy przeciwnik nieformalnego przywódcy Mołdawii.
Przy akompaniamencie masowych protestów mołdawski Sąd Najwyższy zastanawiał się wczoraj, czy podtrzymać orzeczenia sądów niższych instancji unieważniające wyniki wyborów mera Kiszyniowa. W stolicy niespodziewanie wygrał kandydat opozycji Andrei Năstase, więc unieważnienie elekcji odebrano jako rewanż rządzącego układu władzy.
Gdy zamykaliśmy to wydanie DGP, obrady wciąż trwały, ale Năstase nie mógł raczej oczekiwać sukcesu, skoro sędziowie nie przychylili się do jego wniosku o wykluczenie z posiedzenia przewodniczącego Sądu Najwyższego. Ion Druță był wcześniej oskarżany przez Năstasego o to, że nie potrafi się wytłumaczyć z posiadanego majątku. Pod siedzibą kiszyniowskiego sądu od niedzieli trwa protest. Zwolennicy opozycji domagali się, by sędziowie uchylili orzeczenia sądów niższych instancji.
Jedno z popularniejszych haseł było wulgarnym cytatem z samego Năstasego i głosiło „m-am zaibit”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „mam dość”. Năstase, lider opozycyjnej Platformy Godność i Prawda, 3 czerwca pokonał w drugiej turze wyborów kandydata prorosyjskich socjalistów, otrzymując 53 proc. głosów. 19 czerwca sąd miejski w Kiszyniowie cofnął ten wynik, uznając, że kandydat złamał prawo, otrzymując wsparcie w kampanii od kilku polityków z Rumunii. Orzeczenie podtrzymano w apelacji. Jeśli decyzja zostanie utrzymana, stolicą przez rok będzie władał rządowy komisarz.
Năstase jest postrzegany jako jeden z dwóch naczelnych przeciwników rządzącego tandemu, w którym pierwsze skrzypce gra oligarcha Vlad Plahotniuc, stojący za nominalnie proeuropejskim rządem Pavla Filipa. Plahotniuc kontroluje rząd, państwowe spółki, sądy i większość mediów. Socjalistycznemu prezydentowi Igorowi Dodonowi pozostaje rola młodszego partnera odpowiadającego za zagospodarowanie prorosyjsko nastawionej części obywateli. Dwa obozy robią wszystko, by zabetonować ten układ. Cel? Utrzymanie wpływów polityczno-biznesowych. Proreformatorski opozycjonista na czele stolicy byłby pierwszym wyłomem w ich tandemie.
Od czasu, gdy Mołdawię uznawano za reformatorskiego prymusa państw Partnerstwa Wschodniego, upłynęła niemal dekada. Władze pogrążyły się w skandalach i korupcji, a proeuropejskie hasła zaczęły być używane jako narzędzie do wymuszania finansowego wsparcia Zachodu. Ten ostatni coraz powszechniej uznaje polityczne elity z Kiszyniowa za skompromitowane. Zwłaszcza odkąd władze nie zrobiły niemal nic, by wyjaśnić wyprowadzenie w latach 2012–2014 z trzech mołdawskich banków równowartości 1 mld dol.