Polska nie stanie się państwem prezydenckim. Ale już dziś jest bardziej zależna od głowy państwa niż kiedykolwiek. Dzięki kończącemu połowę kadencji Andrzejowi Dudzie.
Półmetek prezydentury Andrzeja Dudy pozostał niezauważony. Nie pojawiły się z tej okazji ani sążniste analizy dotyczące jego politycznej przyszłości, ani okolicznościowe wywiady. Przyćmił go zamęt w relacjach polsko-żydowskich. W kluczowym momencie kolejnego kryzysu, po słowach premiera Mateusza Morawieckiego w Monachium, prezydent mógł spokojnie pojechać do pałacyku w Wiśle.
Prawicowy teflon
Niemniej charakterystyczne dla jego obecnej roli są różne wersje jego udziału w tym kryzysie. Współpracownicy twierdzą, że sam podjął decyzję o podpisaniu ustawy o IPN i skierowaniu jej do Trybunału Konstytucyjnego, wsłuchując się wcześniej w opinie sędziwego Jana Olszewskiego, który radził tak postąpić. Ale wielu polityków i komentatorów wskazuje na inny scenariusz – prezydent ma działać w porozumieniu z Jarosławem Kaczyńskim, który w TK szuka drogi do pozbycia się niewygodnych zapisów. Ta wersja nie brzmi nieprawdopodobnie. W wywiadzie dla „Gazety Polskiej” prezes PiS powiedział przecież, że rozmawia z prezydentem często i „na różne tematy”.
Żaden z wariantów nie jest dla prezydenta niekorzystny. Opozycja i liberalno-lewicowe media oczekiwały weta, choć przyznawały, że ruch z TK uspokaja atmosferę i łagodzi nastawienie Izraela. Jednak podpisując ustawę, prezydent nie zawiódł elektoratu prawicy, bo w tej sprawie większość Polaków jest za obroną dobrego imienia własnego kraju.
To m.in. dlatego w połowie prezydentury krakowianin wciąż ma bardzo dobre sondaże. Niezmiennie pozostaje liderem społecznego zaufania – według CBOS ma 72 proc. poparcia. Przy inaczej zadanym pytaniu, o ocenę prezydentury, ma za sobą, według IBRiS, 57 proc. Polaków. To doskonałe wyniki, podobne do tych, które uzyskiwali raczej Aleksander Kwaśniewski czy Bronisław Komorowski niż płacący za drastyczny konflikt z rządem Donalda Tuska Lech Kaczyński. Okazuje się, że teflonowość jest do osiągnięcia dla polityka centroprawicy, choć kilka lat temu za dogmat uznawano tezę przeciwną.
Przedstawiany jako bezwolne narzędzie pisowskiej kryptodyktatury, prezydent ma poparcie przynajmniej części wyborców tzw. totalnej opozycji. Nie opuścili go też zwolennicy PiS mimo dramatycznych deklaracji twardogłowych prawicowców na Twitterze i Facebooku. Ich emocje mają niewielki związek ze społeczną rzeczywistością. To ważna nauka.
Cień Adriana
Prezydent przetrwał dwie nawałnice. Najpierw dyskredytowania go i wyklinania w związku z brakiem sprzeciwu wobec rewolucyjnych ruchów własnego obozu. Popełnił wtedy kilka błędów, jak wyprawa do domu Jarosława Kaczyńskiego – głowa państwa nie powinna się dawać tak traktować. Symbolem ówczesnego statusu prezydenta była scenka podpatrzona przez jednego z polityków podczas nocnego zaprzysięgania trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego nazywanych przez opozycję „dublerami”. W Pałacu Prezydenckim pojawił się prezes PiS – i prawie natychmiast bezceremonialnie przyzwał do siebie Dudę ruchem ręki, zmuszając do pójścia z nim „na zaplecze”. To na kanwie takich sytuacji narodził się Adrian, postać z „Ucha prezesa”, petent wiecznie wyczekujący przed prezesowskim gabinetem. Tych coraz bardziej natrętnych ocen nie zmieniały nasuwające się uwagi. Po pierwsze – spostrzeżenie z dziedziny ludzkich zachowań – o naturalnym respekcie młodego polityka do kogoś, kto go namaścił i wywyższył. Po drugie, i to już uwaga polityczna, o niechęci do wywoływania awantury wewnątrz własnego obozu.
Kaczyński wyczuwał te skrupuły prezydenta, traktując je, na poły instynktownie, jako słabości, które można szybko i łatwo wykorzystać. Na uprzejme i cierpliwe zachowania głowy państwa odpowiedzią były narzekania w wywiadach, że pałac jest przeczulony na punkcie niezależności. I szukanie winnych tej sytuacji: a to pracujący dla Dudy dawny członek Unii Wolności Adam Kwiatkowski, a to rzecznik prasowy Marek Magierowski. Ciężko orzec, ile w tym było niecierpliwości starszego pana źle znoszącego jakikolwiek, choćby potencjalny opór, a ile taktyki pozwalającej temu starszemu panu panować nad ludźmi.
Rzecz cała doczekała się w końcu przełomu. Stała się nim efektowna wojna o ustawy sądowe zapoczątkowana latem 2017 r. prezydenckim wetem, a zakończona żmudnymi przepychankami wokół ich nowej wersji.
Restytucja prezydentury
Na ile był to autentyczny sprzeciw prezydenta, w końcu prawnika, wobec pomysłu całkowitego podporządkowania sądownictwa partii rządzącej oraz drastycznego wzmocnienia ministra sprawiedliwości, a na ile taktyczne sięgnięcia po temat pozwalający wybić się na niepodległość? Wedle mojej wiedzy i intuicji – oba motywy harmonijnie się uzupełniały.
Zarazem można zauważyć, że obóz rządowy dostarczył głowie państwa dodatkowej zachęty do oporu, nie dbając o okazanie mu nawet formalnego szacunku, gdy ustawa była zgłaszana. Merytoryczne efekty tej wojny ocenimy za chwilę. Na razie warto podkreślić, że nastąpiła restytucja urzędu prezydenckiego jako partnera rządowej większości. Także w kontraście do czasów jego poprzednika. Premier Donald Tusk żartował przecież w gronie współpracowników, że prezydent Bronisław Komorowski powinien sobie choćby sztucznie wymyśleć powód do konfliktu z rządem, żeby o nim nie zapomniano.
Gdy nabrzmiał spór o reformę sądownictwa, to prezes PiS przyjeżdżał już do prezydenta. A Duda, choć uprzedzająco uprzejmy, przypomniał mu podczas jednego ze spotkań, jak prezydent Lech Kaczyński w 2006 r. wymuszał na PiS zmiany w ustawie lustracyjnej. Oczywiście jako brat lidera rządzącej partii nie musiał sięgać po weto – ale porównanie było znamienne.
Nie prezydent wymyślił sądowy pakiet reform, który podzielił go z PiS. I nie on prowokował wojny z szefem MON Antonim Macierewiczem, który swoimi ekstrawaganckimi zachowaniami okazywał głowie państwa lekceważenie. Z drugiej strony, w tym ostatnim przypadku prezydent nie był tylko czynnikiem bezwładnego oporu. Jego aspiracje zyskania realnego wpływu na politykę kadrową resortu obrony czy na strategię wojskową i chęć wyjścia poza rolę notariusza akceptującego generalskie nominacje wykraczały poza wcześniejsze zwyczaje poprzedników.
Duda ten konflikt zakończył, głosząc tezę o swoim prawie do odmowy mianowania ministra akceptowanego przez premiera i parlamentarną większość. Wykładał ją nieoficjalnie, ale dopiął swego – doprowadzając do dymisji Macierewicza. To Lech Wałęsa jako ostatni przyznawał sobie prawo do współudziału w obsadzie MON i MSZ, co zresztą zapisano w tak zwanej Małej Konstytucji. Obecny prezydent jest bliski nieformalnego powrotu do tamtego standardu.
Oczywiście, pomogły mu okoliczności. Gdyby nie wymiana rządu, to operacja odklejania Macierewicza od fotela szefa MON mogła trwać latami i nigdy się nie skończyć. Z drugiej strony ci, którzy bagatelizują rolę Dudy, twierdząc, że Kaczyński tylko się nim posłużył, bo samemu chciał się pozbyć coraz bardziej ciążącego mu polityka, też nie całkiem mają rację. Macierewicz zawadzał coraz bardziej PiS między innymi dlatego, że bił się z ośrodkiem prezydenckim.. No i ważny jest efekt ostateczny. Nawet jeśli w oczach pisowskiego ludu wskazano na prezydenta jako sprawcę dymisji, żeby zwalić na niego winę, ustanowiono zarazem precedens. Od tej pory prezydent ma więcej podstaw, aby wpływać na polityczną rzeczywistość.
Jeden z liderów prawicy
Działo się to w warunkach ostrej wojny części prawicy z prezydentem – i to właśnie druga fala nagonki na niego. Organizowali ją propisowscy komentatorzy, używając metod rezerwowanych niegdyś wobec wrogów – sugestie o związkach prezydenckiego otoczenia z WSI należały do oskarżeń lżejszego kalibru. Z samego jądra PiS płynęły groźby politycznej i wręcz towarzyskiej izolacji pałacu. „Pan Duda” miał nie móc nic załatwić w pisowskiej Polsce.
Prezydent nie skapitulował. W sukurs przyszły mu nowe wypadki. Po pierwsze – rekonstrukcja rządu i niechęć Kaczyńskiego do wojny na górze. Duda mógł się od początku spodziewać takiej elastyczności tego starego politycznego wygi, ale pewności nie miał, bo prezes PiS umie wytwarzać wrażenie gotowości na wojnę totalną. Po drugie – znów dała o sobie znać logika oblężonej twierdzy. Wojna z Komisją Europejską przyszła w wymarzonym dla Dudy momencie. Tym razem mógł stanąć na czele obozu w starciu z wiceszefem KE Fransem Timmermansem. Gdy dodać wrażenie, że rząd Morawieckiego jest mu bliższy niż gabinet Szydło, mamy komplet danych pozwalających uznać prezydenta za zwycięzcę pierwszej połowy kadencji.
Można się do woli zastanawiać, co by się stało, gdyby ustawy sądowe nie miały tak drastycznego kształtu. Albo gdyby prezydent zdecydował się je od razu podpisać, do czego zachęcali go w rozpaczliwych apelach pisowscy lojaliści. Sondaże były dla niego cały czas przychylne. Najwyraźniej Polacy wybaczyli mu „bycie Adrianem”. Ale zapewne byłby coraz bardziej skazany na rolę statysty. Z szansami na ponowny wybór, lecz możliwe, że malejącymi – i bez mocnego miejsca w historii.
A co by się stało, gdyby z kolei nie dogadał się z dawnymi kolegami w sprawie ustaw sądowych? Czy rzeczywiście wyborcy prawicy zaczęliby go opuszczać? Czy też może logika takich zbiorowych wyborów jest inna od płomiennych apeli naczelnego „Gazety Polskiej” Tomasza Sakiewicza? Trudno orzec, ale sekwencja zdarzeń posłużyła Andrzejowi Dudzie, choć przyznajmy także, że umiał się w nią prawie bezbłędnie wstrzelić. Powiedzieć za każdym razem to, co w danej chwili było potrzebne – aby nie przegrać.
Prawicowy pieśniarz Paweł Piekarczyk odsyłający mu order w groteskowej parodii tego, co wyprawiali wcześniej niektórzy opozycjoniści, wyszedł przed szereg. Dziś w internecie trwa wielkie prawicowe święto na cześć „naszego prezydenta”. A zarazem mamy do czynienia z głową państwa autentycznie silną. Na tyle silną, na ile pozwala mu logika obecnego ustroju.
Potrzeba równowagi
Oczywiście porównuję jego dokonania z tymi okresami w dziejach każdego z polskich prezydentów, kiedy przyszło im współistnieć z własnym obozem. Aleksander Kwaśniewski jako dawny lider SLD miał nieformalny wpływ na politykę kadrową tej formacji, a pałac był wtedy ważnym ośrodkiem rozgrywek polityczno-biznesowych. Duda takich wpływów dziś nie ma. Ale jego oddziaływanie na kierunki polityki jest porównywalne, zresztą Kwaśniewski nie przejawiał wielkich merytorycznych ambicji. O małych aspiracjach Komorowskiego do współrządzenia już napisałem, a symbioza Lecha Kaczyńskiego z PiS jako partią rządzącą oparta była na osobistych relacjach z bratem. Konsultując z Dudą podczas prac parlamentarnych szczegóły zmian w kodeksach wyborczych i rezygnując z niektórych zapisów, aby uniknąć powtórki wojny sądowej, obecny obóz rządowy uznał mocną pozycję prezydenta.
Polski ustrój to ewenement. Trudno porównywać go z francuskim, bo tam prezydent stoi na czele rządu, jest zwieńczeniem władzy wykonawczej. Kilka państw – Portugalia, Irlandia czy Austria – ma prezydenta wybieranego w wyborach powszechnych, więc bardziej uprawnionego do rozpychania się w polityce. Ale tylko polski ma tak mocne prawo weta, do obalenia którego potrzebna jest kwalifikowana większość. Tylko u nas może on zablokować najbardziej kluczowe przedsięwzięcia, które rządowa większość obiecała w wyborach.
Wielu krytykowało tę dziedziczoną po Okrągłym Stole podwójność egzekutywy. Jawiła się ona trochę jak efekt politycznego przypadku. Komisja Konstytucyjna utrzymała siłę prezydenckiego weta w 1996 r., po tym jak Kwaśniewski pokonał Wałęsę, bo wcześniej chciano je osłabić. SLD potrzebował jednak dodatkowego bezpiecznika i użył go potem kilkakrotnie w okresie rządów AWS. Zdaniem Jana Rokity polski system – nastawiony bardziej na hamowanie niż na efektywne rządzenie – jest błędem. Należy postawić albo na prezydenta-szefa rządu, albo na ustrój kanclerski, dający dominację premierowi opierającemu się o wyraźną parlamentarną większość.
Lata całe popierałem ten punkt widzenia, a już szczególnie od momentu, kiedy partyjne rozdrobnienie zaczęło ustępować dwóm zdolnym do samodzielnego rządzenia blokom. I ośmioletnia dominacja PO, i obecne rewolucyjne pokusy PiS przekonują mnie jednak, że jakaś przeciwwaga wobec wszechwładzy czerpiącej swój mandat z wyborów partii lub koalicji jest potrzebna. Andrzej Duda mnie w tym przekonaniu utwierdził.
Prezydent kontra partia
Duda od pierwszej chwili przejawiał zamiary cywilizowania przedsięwzięć swojej dawnej partii, bez rezygnacji z jej podstawowych celów. I wtedy, kiedy podsuwał Jarosławowi Kaczyńskiemu pomysł kompromisu w sprawie obsady Trybunału, choć nie miał narzędzi, aby go do tego skłonić. I wtedy, kiedy skierował do TK nową ustawę o zgromadzeniach, podejrzewaną o zbytnią restrykcyjność.
Krytycy wykazują, że interwencje prezydenta są kosmetyczne. Podpisane przez niego ustawy sądowe zakładają przecież zupełnie inne pochodzenie mandatu sędziów – od polityków, nie od korporacji. Opozycja nazywa to „upolitycznieniem” wymiaru sprawiedliwości. To prawda, prezydent nigdy nie ukrywał, że w tej sprawie zgadza się z PiS. Ale zaproponował wbudowanie w system wyboru Krajowej Rady Sądownictwa mechanizmu gwarantującego realny polityczny pluralizm. To w dużej mierze z powodu bojkotu tego wyboru przez opozycję i większość sędziów nie ma on szansy być poddanym testowi. Można zrozumieć takie podejście przeciwników rządu, to starcie dwóch odmiennych filozofii. Ale doceńmy wysiłki prezydenta, aby poprawić rewolucję. Nadać jej umiarkowany, mniej partyjny charakter.
Także poprawki do kodeksu wyborczego – właśnie z inicjatywy prawników Dudy – zostały oczyszczone z pomysłów służących doraźnym interesom PiS. Zapewne nie ze wszystkich, co widać teraz przy okazji wyłaniania Krajowego Biura Wyborczego. Wszędzie tam, gdzie prezydent ma coś do powiedzenia, uwzględnia jednak racje szersze niż partyjne.
Z tych zapewne powodów Jarosław Kaczyński pytany o przyszłą konstytucję sprzeciwił się wprowadzaniu do niej bardziej prezydenckich elementów. Samo uruchomienie debaty o nowym ustroju jest już propagandowym osiągnięciem Dudy, choć nie spodziewam się, że przeforsuje jakąś swoją spójną wizję przy okazji referendum, które chce uruchomić. Dla PiS obecny system jest najmniejszym złem.
Ale też samo zachowanie prezydenckich uprawnień daje Dudzie mandat do wpływania na rzeczywistość. O ile naturalnie w kolejnych wyborach PiS nie uzyska większości pozwalającej na obalenie prezydenckich wet.
Coraz twardszy człowiek
Wczoraj był prawie wygnańcem z własnego obozu, któremu wielu odmawiało prawa do ponownego startu z jego ramienia. Dziś jest jego kluczowym kontrahentem, a po części współliderem. Można dyskutować, ile w tym skutków zręczności dość świeżego polityka, a ile zbiegów okoliczności. Jestem przekonany, że umiał sobie radzić na wirażach.
Na dokładkę można odnieść wrażenie, że w większości momentów, choć komentatorzy zwykli w to nie wierzyć, wygrywał także dlatego, że mówił to, co myśli. Bo kierował się własny przekonaniami. Gdy do tego dodać godność, z jaką wypełniał rolę kustosza polskiego patriotyzmu, i odwagę, z jaką w paru momentach próbował osłabiać apelami złe skutki plemiennego podziału polskiego społeczeństwa, trudno nie uznać bilansu jego dotychczasowej kadencji za pozytywny. Owszem, miał też udział w kolektywnych winach swego obozu, choćby w upowszechnieniu tezy, że jak na coś nie ma pieniędzy, to dlatego, że władza nie chce dać. Ale w ostateczności to on walnie się przyczynił do odejścia kiepsko administrującego wojskiem Macierewicza. To także działania na rzecz publicznego dobra.
Magazyn DGP 23.02.18 / Dziennik Gazeta Prawna
Inną sprawą jest przemiana samego Andrzeja Dudy jako człowieka. Kiedy w 2010 r. wróżyłem mu wielką przyszłość, opierałem się na jego umiejętności pięknego, wzruszającego mówienia. Jawił mi się jako polityk cokolwiek harcerski. Twardość, z jaką zasiadł do stołu, walcząc o pozbycie się Macierewicza, ujawniła jego całkiem nową twarz. Nadal jest szczery, ale umie bić się o swoje. Pomimo szczupłości kadrowego zaplecza i skromnych instytucjonalnych narzędzi. Improwizuje, czasem zdaje się gubić, a przecież w ostateczności częściej wygrywa, niż przegrywa.
Polska nie stanie się państwem prezydenckim. Ale już dziś jest bardziej prezydencka niż kiedykolwiek. Jeśli w 2020 r. Andrzej Duda wygra kolejne wybory, na co ma na razie wszelkie dane, ten proces tylko się pogłębi.
Przedstawiany jako bezwolne narzędzie pisowskiej kryptodyktatury, prezydent ma poparcie przynajmniej części wyborców tzw. totalnej opozycji. Nie opuścili go też zwolennicy PiS mimo dramatycznych deklaracji twardogłowych prawicowców na Twitterze i Facebooku. Ich emocje mają niewielki związek ze społeczną rzeczywistością. To ważna nauka