Po ubiegłorocznej próbie obalenia Recepa Tayyipa Erdogana służby bezpieczeństwa znad Bosforu dostały zielone światło, by bezpardonowo ścigać wrogów Ankary na całym świecie.
Magazyn 29 grudnia / Dziennik Gazeta Prawna
Informacyjną bombę odpalił dziennik „Wall Street Journal”. To na jego łamach w połowie listopada pojawił się artykuł o tym, że dwa miesiące po ubiegłorocznej próbie obalenia prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdogana doszło do spotkania gen. Michaela Flynna, przyszłego prezydenckiego doradcy ds. bezpieczeństwa, z przedstawicielami Ankary. Uczestnicy tej schadzki w jednym z nowojorskich hoteli mieli dyskutować o tym, jak „potajemnie wywieźć tego faceta”.
„Tym facetem” był Fethullah Gűlen, turecki kaznodzieja, który stworzył potężną religijno-społeczną organizację. Liczący od pół miliona do miliona członków ruch zasłynął nad Bosforem z budowy szkół czy wsparcia szpitali. Żarliwe wystąpienia przywódcy przyciągały zwłaszcza Turków z klasy średniej: urzędników, nauczycieli, wojskowych, małych i średnich przedsiębiorców. Przez dobrą dekadę organizacja rosła w siłę – Gűlen uchodził za sojusznika Erdogana, a obaj liderzy prawili sobie komplementy. Relacje pogorszyły się, kiedy kilka lat temu do internetu trafiły nagrania sugerujące, że Erdogan – wówczas premier – dorobił się gigantycznego majątku, który ukrył przed fiskusem. Według oficjalnej wersji: sfabrykowane taśmy wrzucili do sieci zwolennicy Gűlena. To oznaczało wojnę.
Próba przewrotu – bez względu na to, czy została rzeczywiście zaplanowana przez ruch Gűlena, czy tylko mu przypisana – była gwoździem do trumny niegdysiejszego aliansu. Ankara próbowała wymusić na administracji Baracka Obamy ekstradycję duchownego, który od lat „z powodów zdrowotnych” mieszka w Pensylwanii – ale bezskutecznie. Sytuacja zmieniła się wraz ze zmianą obsady Białego Domu, bo w nowej prezydenckiej ekipie znalazł się Flynn. Nie na długo – zarzuty o powiązania ludzi Donalda Trumpa z Rosją sprawiły, że generał piastował stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa ledwie przez 23 dni. Co nie znaczy, że wojskowy stracił wpływy w otoczeniu prezydenta.
– To była końcówka rozmowy – opowiadał w programie „CNN Tonight” były szef CIA James Woolsey. – Ale wyglądało na to, że padła mocna sugestia ze strony jednego czy dwóch Amerykanów, że będziemy w stanie, że USA będą w stanie pozbyć się Gűlena – mówił. W grudniu 2016 r. miało dojść do drugiego spotkania, tym razem w nowojorskim klubie „21” – znanym jeszcze z czasów prohibicji. Woolsey w tych negocjacjach nie brał już udziału, ale twierdzi, że wtedy Turcy zgodzili się zapłacić Flynnowi za jego usługę 15 mln dol.
Skąd Woolsey tak dużo wie o planach Flynna? Były szef CIA zasiada w zarządzie firmy generała – Flynn Intel Group, i pracuje i z samym wojskowym, i z jego synem Michaelem Flynnem Jr. O szczegółach potencjalnego porwania niewiele wiadomo; najprawdopodobniej planowano, że 76-letni Gűlen zostanie odurzony, wsadzony na pokład prywatnego odrzutowca i odesłany do Turcji. Ale czy ktokolwiek we Flynn Intel Group zaczął przygotowania do akcji i czy gotówka zdążyła trafić do rąk wojskowego – tego nie wiadomo.
Za to ustalono, że w ubiegłym roku firma generała podpisała kontrakt na obsługę z – formalnie holenderskim – przedsiębiorstwem Inovo, należącym w rzeczywistości do jednego z bliskich znajomych Erdogana – Ekima Alptekina. Flynn miał również zainkasować 530 tys. dol. za reprezentowanie tureckich interesów w Ameryce i za zbieranie informacji o Gűlenie i jego zwolennikach w USA, w tym przygotowanie krytycznego filmu dokumentalnego o duchownym. W dniu wyborów, które wyniosły Trumpa do władzy, Flynn opublikował na łamach niewielkiej, ale wpływowej waszyngtońskiej gazety „The Hill” felieton, w którym określił Gűlena epitetami „szemrany” oraz „radykalny”.
Co rzeczywiście zaszło, możemy się nigdy nie dowiedzieć. Flynn jest jedną z najważniejszych postaci, wokół których toczy się śledztwo w sprawie powiązań Białego Domu z Kremlem. Amerykańskie media spekulują, że nawet jeżeli wojskowy dobił targu z Turkami, to sprawa pozostanie tajemnicą, jeżeli pójdzie ze śledczymi na układ i zacznie opowiadać o detalach relacji Trumpa z wysłannikami Putina.
Ale co do jednego nie ma wątpliwości: jeżeli kiedyś Erdogan walczył ze swoimi adwersarzami wyłącznie na własnym podwórku, to teraz sceną tej konfrontacji stał się cały świat.
Sieć od Anatolii po Atlantyk
„Jeśli Yűksel Koç ma umrzeć, musimy być w stałym kontakcie z grupą i precyzyjnie wszystko omawiać” – notatkę takiej treści demonstruje rozmówcom sam Koç. To weteran kurdyjskiej opozycji, współprzewodniczący Kongresu Europejskich Kurdyjskich Stowarzyszeń Demokratycznych, od 1990 r. żyjący i działający w Niemczech. Obecnie Koç porusza się po kraju niemal wyłącznie koleją – z nielimitowanym biletem, który pozwala mu przeskakiwać z pociągu do pociągu. Stara się nie przebywać w jednym mieście dłużej niż trzy dni i nie pokazywać na publicznych spotkaniach. Dziennikarze tygodnika „Der Spiegel”, którym udało się spotkać z kurdyjskim działaczem w jednej z kawiarni w Bremie, musieli pogodzić się z tym, że do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy ich rozmówca dotrze na miejsce. Koç jednak się zjawił. I przyniósł ze sobą dokumenty mające potwierdzać, że polują na niego tureckie służby bezpieczeństwa.
Na cytowanej notatce widnieje data 28 czerwca 2016 r., a to oznacza, że została sporządzona jeszcze przed nieudanym przewrotem, który miał odsunąć Erdogana od władzy. W tym samym czasie Yűksel Koç miał się dowiedzieć, że jego nazwisko znalazło się na liście celów, jaką miał dostarczyć służbom prezydent. Za realizację jego wytycznych ma odpowiadać Millî Istihbarat Teşkilati (MIT), Krajowa Organizacja Wywiadowcza, zaś w tym przypadku cynglem miał być 32-letni Fatih S. – udający dziennikarza turecki imigrant o kurdyjskich korzeniach. Jednak S. został schwytany przez niemieckich agentów federalnych, a we wrześniu zaczął się jego proces, który ma wyjaśnić, co właściwie planował. On sam przyznaje, że od kilku lat pracował dla MIT, a na liście potencjalnych celów był nie tylko Yűksel Koç, lecz także Cem Özdemir, współprzewodniczący niemieckich Zielonych.
Zarówno wersja Koça, jak i S. może być prawdą, ale może być plotką, celowo rozsiewaną choćby po to, żeby adwersarze Ankary żyli w nieustannym napięciu. Yűksel Koç twierdzi, że poluje na niego przynajmniej jeszcze jeden „kiler”, a po całych Niemczech krąży kilka komand, które mają sprzątnąć co bardziej prominentnych działaczy kurdyjskich. Wszystko to miał mu zdradzić skruszony agent MIT. Jednak kurdyjski działacz nie jest jedynym źródłem takich rewelacji. W lipcu holenderski dziennik „De Telegraaf” opublikował obszerne dossier, które ma dowodzić, że tureckie służby bezpieczeństwa posługują się listami śmierci, na których widnieją nazwiska kurdyjskich działaczy z całej Europy. Bazą wypadową dla szwadronów śmierci miała stać się Haga – o ironio, siedziba Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości i Międzynarodowego Trybunału Karnego.
Holenderscy dziennikarze twierdzą, że udało im się dotrzeć do zapisu rozmowy dwóch agentów MIT w Europie: pierwszy miał zakładać ekspozyturę tych służb w Hadze, drugi – niejaki Mustafa Karataş – to mieszkaniec niemieckiego Hamburga. Rozmówcy otwarcie mówią o liście „członków PKK (Partii Pracujących Kurdystanu, kurdyjskiej partyzantki ze wschodniej, kurdyjskiej części Turcji, która zabiega o autonomię lub oderwanie tamtych terytoriów – red.) do eliminacji”. Agenci nie koncentrują się wyłącznie na działaczach PKK, obiektem ich zainteresowania miała też być np. Sevahir Bayindir, działaczka kurdyjskich partii w samej Turcji. „Często zmienia miejsce pobytu i jako była deputowana jest dobrze chroniona – miał utyskiwać jeden z agentów. – Musimy mieć jasne informacje na jej temat na trzy godziny przed operacją”. Z kolei Karataş narzeka, że brakuje mu pieniędzy. „W tej sprawie muszę zapytać mojego szefa w Hadze. Polecę tam omówić to ze zwierzchnikami” – odpowiada jego interlokutor. Zdaniem holenderskich dziennikarzy to kolejny dowód na to, że MIT działa w Europie z Hagi.
Z Hagi czy z innego miejsca, środowiska związane z europejskimi wywiadami nie mają wątpliwości, że tureccy agenci działają na całym kontynencie – i to coraz intensywniej. Wiosną tego roku prokuratorzy w Niemczech – kraju z największą turecką diasporą w Europie – prowadzili już postępowania przeciwko 20 osobom oskarżanym o szpiegowanie na rzecz Ankary, a deputowany Zielonych i członek komisji Bundestagu nadzorującej działania służb specjalnych nawoływał do śledztwa w celu ustalenia, jak daleko sięgają macki tureckiego wywiadu.
Wszystko wskazuje na to, że bardzo daleko. Niemieckie gazety szacują liczbę agentów Ankary na kontynencie na co najmniej 800 osób, które zbudowały potężną sieć informatorów – tylko w Niemczech raporty ma składać 6 tys. szpicli. O pełnienie funkcji wywiadowczych podejrzewa się nad Renem organizację DITIB, nadzorującą niemal tysiąc meczetów, podlegającą tureckiemu ministerstwu ds. religii (Diyanet), a nawet tłumaczy pracujących dla niemieckich deputowanych.
To samo w innych krajach europejskich, zwłaszcza niemieckojęzycznych, np. w Szwajcarii i Austrii. Na początku lutego tamtejsi Zieloni oraz rzecznik ds. polityki bezpieczeństwa Peter Pilz opublikowali raport opisujący działania lokalnego odgałęzienia Diyanet – Avusturya Türkiye Islam Birligi (Austriackiej Tureckiej Fundacji Islamskiej), administrującej siecią 63 meczetów nad Dunajem. Zgodnie z raportem Turcy prowadzą w Austrii sieć co najmniej 200 informatorów, którzy na co dzień raportują na temat działań zwolenników Gűlena, a także innych dysydentów. Austriacy doszukali się też przypadków obywateli swojego kraju o tureckich korzeniach, którzy zostali zatrzymani na granicy tureckiej – co oznaczało, że ich działalność i poglądy były nad Dunajem monitorowane. Witryna urzędu Pilza została po publikacji raportu zaatakowana przez – najprawdopodobniej – tureckich hakerów.
Ba, eksperci wskazują na jeszcze jeden dowód na gwałtowny rozwój działań MIT. Przed puczem w Ankarze w strukturach tureckiego wywiadu – zdominowanego przez mundurowych – był zaledwie jeden wiceszef. Odkąd jednak służbami zaczął kierować Hakan Fidan – od dobrej dekady bliski współpracownik Erdogana, a od dwóch lat deputowany rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju – struktury dowodzenia zaczęły gwałtownie puchnąć: w tej chwili Fidan ma już sześciu zastępców. I zapewne nie jest to wyłącznie rozbudowywanie biurokracji.
Byłem nieznanym pisarzem
– Nie wyobrażałem sobie, że pewnego dnia znowu znajdę się w celi. Myślałem: jestem w Europie, tu nikt nie będzie w stanie zrobić mi krzywdy – mówił Dogan Akhanli, turecki pisarz z niemieckim obywatelstwem. A jednak. W sierpniu 60-letni pisarz wraz z żoną wyjechał z Niemiec na Grenadę na wakacje. Tuż po przylocie do jego pokoju hotelowego zapukali hiszpańscy policjanci – Akhnalego aresztowano na podstawie wystawionego przez Turcję listu gończego, w którym znalazły się oskarżenia o terroryzm. Już następnego dnia postawiono go przed sądem w Madrycie, który co prawda zdecydował o zwolnieniu literata z aresztu, lecz jednocześnie nakazał mu pozostać w Hiszpanii do momentu rozstrzygnięcia, czy zostanie wobec niego zastosowana procedura ekstradycji.
I to „kafkowskie”, jak mówi Akhanli, status quo trwa od sierpnia. Co poniedziałek musi zgłosić się na posterunek madryckiej policji, by udowodnić, że nie uciekł. Na wszelki wypadek nie opuszcza stolicy Hiszpanii – co jest możliwe dzięki zrzutce Instytutu Goethego oraz PEN Clubu, które zapewniają mu pieniądze na skromne bytowanie. Jak twierdzi Akhnali, jego jedyną winą jest pisanie o tajemnicach tureckiej historii – głównie przemocy wobec Ormian w czasie I wojny światowej oraz Kurdów w latach 80. i 90. XX w. Zresztą, to z uwagi na swoje zaangażowanie w obronę praw tej mniejszości trafiał do więzienia w swojej pierwszej ojczyźnie, a potem uciekł do Niemiec. Emigracja nie oznaczała jednak puszczenia przeszłości i twórczości w niepamięć: wizyta nad Bosforem w 2010 r. skończyła się dla niego czteromiesięczną odsiadką.
– Władze nie chcą mi darować, bo podaję w wątpliwość najbardziej podstawowe sprawy w tym kraju – dowodził w jednym z udzielonych w listopadzie wywiadów. – Nie jestem twórcą bestsellerów. Ale tureckie prześladowania czynią mnie z roku na rok coraz bardziej znanym i sprawiają, że moje słowa brzmią wyraźniej. W gruncie rzeczy to z ich strony głupia polityka – kwitował. Przypadek pisarza należy do jaskrawych. Ale to nie zniechęca Ankary: Turcy naciskali też Hiszpanów na zatrzymanie i ekstradycję dziennikarza Hamzy Yalçina, Szweda o tureckich korzeniach. W Niemczech wysłannicy Ankary namawiali tureckich studentów, by nagrywali nauczycieli, w szczególności jeżeli zaczną krytycznie wypowiadać się o rządzących Turcją politykach, co spotkało się z protestami niemieckich władz.
Ale absolutny priorytet mają członkowie ruchu Gűlena. Plotka nad Bosforem głosi, że już kilka dni po próbie przewrotu podwładni Erdogana dostali listę kilku tysięcy wrogów prezydenta za granicami Turcji. Coś może być na rzeczy, bo kilka tygodni później szef niemieckiej Federalnej Służby Wywiadowczej otrzymał od Turków listę 300 przebywających nad Renem osób, którym Ankara chciała urządzić u siebie procesy. Podobne czarne listy dostali zapewne partnerzy tureckiego wywiadu w innych europejskich państwach. Bez większych sukcesów – miesiąc po nieudanym przewrocie Bułgaria wydała jednego z poszukiwanych przez Turcję podejrzanych, a Rumunia – dwóch innych. W innych europejskich państwach żądania Ankary potraktowano chłodno.
Co innego państwa azjatyckie i bliskowschodnie. Co prawda, przez pierwsze osiem miesięcy po zamachu Turcja zdołała zmusić partnerów z tych regionów do wydania zaledwie 16 osób, ale w maju tego roku liczba ta się podwoiła, dziś może nawet potroiła. Ekstradycji 16 osób dokonała Arabia Saudyjska, na liście są też m.in. Zjednoczone Emiraty Arabskie, Mozambik, Sri Lanka, Azerbejdżan, Malezja i Sudan. Latem tego roku na listach ekstradycyjnych było jeszcze około 100 kolejnych osób.
Porwanie z kenijskiej ambasady
Mehmet Kaygisiz pochylał się nad planszą do tryktraka, kiedy dostał dwie kule w potylicę. Zabójstwo tego żyjącego na emigracji w Londynie weterana lewicowych związków zawodowych nie wywołało zainteresowania śledczych: zakwalifikowano je jako morderstwo na tle narkotykowym.
Dzisiaj już wiemy, że zabity w 1994 r. Kaygisiz padł ofiarą lokalnego barona narkotykowego tureckiego pochodzenia, ale zabójca działał na zlecenie MIT – czyli był jedną z wielu ofiar kampanii terroru wymierzonej w przeciwników kolejnych rządów (wojskowych i cywilnych) w Ankarze. Prawda o zbrodni wyszła na jaw po 23 latach za sprawą brytyjskiej gazety „The Times”, która dokopała się do akt śledztwa i odnotowała ponowne wszczęcie dochodzenia w tej sprawie. „The Times” nie pozostawia jednak wątpliwości: marginalizacja armii w tureckiej polityce wewnętrznej nie oznaczała odwrotu od polowania na dysydentów: w 2013 r. prawdopodobnie na zlecenie MIT zamordowano trójkę działaczy kurdyjskich w Paryżu. W tym samym czasie agenci tureckiego wywiadu przeczesywali Europę w poszukiwaniu szczególnie aktywnych demonstrantów uczestniczących w antyrządowych protestach przeciwko likwidacji miejskiego parku na stambulskim placu Taksim.
Dziś ich celem jest duchowny z Pensylwanii. Rzekomy plan uprowadzenia Gűlena przez Flynna przypomina najsłynniejszą akcję tureckiego wywiadu: porwanie lidera PKK Abdullaha Öcalana z greckiej ambasady w Kenii w 1999 r. Öcalanowi od tygodni paliła się ziemia pod nogami, przemieszkiwał w budynku ambasady, bo nigdzie indziej już nie czuł się bezpiecznie. Grecy próbowali negocjować mu azyl w którymś z europejskich państw. Na początku lutego kurdyjski partyzant usłyszał, że przyjmie go Holandia. Pod budynek ambasady zajechała toyota land cruiser, która miała dostarczyć Öcalana na lotnisko. I rzeczywiście, Öcalan zajechał na lotnisko – tam wsiadł do samolotu wynajętego od nieświadomego całej akcji tureckiego biznesmena. W maszynie został skuty, zakneblowany i przypasany do fotela. Od 18 lat przebywa w tureckich więzieniach.
Nie ma większych wątpliwości, że Erdogan chciałby powtórzyć ten scenariusz z Gűlenem, a być może również ze sporą grupą dyplomatów i wojskowych wysokiej rangi, którym udało się wyprosić azyl po upadku ubiegłorocznej rebelii. Sprawa jest tym bardziej paląca, że nawet zachodnie wywiady przyznają, iż turecka opozycja na emigracji stopniowo sonduje połączenie sił – np. emisariusze Gűlena próbowali już kontaktować się z przedstawicielami Kurdów. A to oznacza jedno – nawet jeśli szwadrony śmierci, o których plotkują Turcy na obczyźnie, są dziś wyłącznie wymysłem, to wkrótce mogą stać się rzeczywistością.