Nie chce mi się nawet o tym myśleć, to porażka. Jesteśmy narodem głupców – żalili mi się czescy znajomi po ogłoszeniu wyników wyborów w zeszły weekend. Ze strony niektórych publicystów padają tezy, że nie wygrała demokracja, tylko jej karykatura.
DGP
Część komentatorów, ale i społeczeństwa, jest przerażona: niemal 30 proc. wyborców zagłosowało na człowieka ściganego przez policję w sprawie wyłudzeń unijnych dotacji. Chodzi o Andreja Babiša, byłego wicepremiera i ministra finansów, a zarazem drugiego najbogatszego Czecha i właściciela największego w kraju holdingu. I choć Babiš pod koniec zeszłej kadencji stracił stanowisko w rządzie (w związku z niejasnościami wokół jego majątku i właśnie kwestią dotacji), to nie utracił popularności. Ani uznania prezydenta – ten oznajmił, że da Babišowi wolną rękę przy tworzeniu rządu.
Już po poprzednich wyborach socjolodzy zastanawiali się, dlaczego Czesi nie popierają tradycyjnych partii – wówczas do Izby Poselskiej dostało się siedem ugrupowań. W tym roku padł kolejny rekord – w parlamencie jest dziewięć ruchów politycznych. A tradycyjne ugrupowania przegrały z – no właśnie z kim?
Babiš na plakatach wyborczych od polityki się dystansował: „Nie jesteśmy jak politycy. My harujemy”. A myślą przewodnią jego kampanii była idea, że „państwem można zarządzać jak firmą”. Do poprzednich wyborów biznesmen szedł z hasłem walki z korupcją (rząd kończył w atmosferze skandali). Babiš trzymał się tego do końca, nawet kiedy sam został o nią oskarżany; mówił, że z polityki nie odejdzie, bo musi walczyć z „korupcyjną hydrą”. Niejasny jest też jego stosunek do Unii. Świadczyć o tym może to, co mówi o euro. W 2013 r. przekonywał, że Czechy powinny przyjąć nową walutę, teraz jest jej zagorzałym przeciwnikiem. Postawił również na antyuchodźcze nastroje, mówiąc że nikt nie będzie dyktował Czechom, kto ma mieszkać w ich kraju.
Jednak upadek klasycznej polityki, rozdrobnienie na scenie politycznej, uleganie populistycznym sloganom było już widoczne nawet nie przy poprzednich, ale jeszcze wcześniejszych wyborach – tych z 2010 r. Wówczas zaskoczeniem było uznanie przez wyborców ugrupowania Věci veřejné, którego program był uzależniony od wyników internetowych sondaży (miało to być spełnieniem postulatu bezpośredniej demokracji). Wówczas politolodzy mówili, że to typowy przykład zmiany myślenia o partiach politycznych: przestają być związane z ideologią, a stają się marketingowym produktem. Na czele VV stał popularny dziennikarz kojarzony ze światem show-biznesu, który dostał pod swoją władzę ministerstwo spraw wewnętrznych.
Ugrupowanie później się rozpadło i wspierało jednego z wygranych obecnych wyborów Tomiego Okamurę, który również mówi o „demokracji bezpośredniej”. Tylko Okamura poszedł jeszcze dalej – on akurat program ma i da się go streścić w krótkim haśle: ksenofobia oraz nienawiść do islamu i uchodźców. Ta retoryka zapewniła mu 10-proc. poparcie i 22 miejsca w 200-osobowej Izbie Poselskiej.
Na podobnej fali – niechęci do tradycyjnej polityki – dostali się do Izby Piraci. Chodzi o międzynarodowy ruch społeczny, który jest apolityczny, głoszący wolny dostęp do dóbr kulturowych, głównie w internecie. Ale też mówiący głośno o wolności i demokracji. Dostali tyle samo co partia Okamury.
Przy takim rozdrobnieniu stworzenie władzy będzie bardzo trudne, a co gorsza – w takim układzie każda koalicja jest możliwa. Babiš rozmawia ze wszystkimi, a komentatorzy mówią, że nie wiadomo, kogo się bardziej obawiać – czy samego Babiša, czy też jego spółki z ekstremistami. Najgroźniejszy jest nacjonalista Okamura. Ten mówi wprost, że chce wejść do rządu, bo tylko w ten sposób będzie mógł zrealizować swoje obietnice wyborcze – a jedną z nich jest referendum w sprawie wyjścia Czech z UE. Wie, że to jego pięć minut. Interesuje go ministerstwo spraw zagranicznych.
Okamura to dziwna postać – urodzony w Tokio, wychowywał się w dawnej Czechosłowacji (matka Czeszka, ojciec Japończyk). Jako kilkunastolatek wyjechał do rodziny do Japonii, by następnie wrócić do Czech i rozkręcać różne biznesy – a to oprowadzanie turystów po Pradze, a to biuro turystyczne organizujące wycieczki do Japonii. Portem napisał kilka książek, by ostatecznie zostać politykiem siejącym strach przed muzułmanami i nawoływać do bojkotu kebabu w Czechach. Nie dla islamu, nie dla terrorystów – to hasła z jego plakatów wyborczych, a muzułmanów określa mianem nowych nazistów.
O tym, jak bardzo bazuje na strachu przed uchodźcami (których w Czechach nie ma), jest historia z jedną z członkiń jego partii. Wsławiła się tym, że na FB napisała, że widziała autobus pełen uchodźców, którzy zostali wypuszczeni i rozbiegli się do lasu. Policja dość szybko wykryła, że całą historię sobie zmyśliła. Czesi na nią zagłosowali i zasiądzie w Izbie Poselskiej.
Przed Okamurą ostrzegał jego brat (bracia nie utrzymują kontaktów), który mówił, że dużo groźniejsza dla Czech jest nie antyislamska retoryka Tomiego, tylko jego poparcie dla Rosji.
Połączenie z Babišem może okazać się mieszanką wybuchową. Ponieważ Babišowi odmówił drugi wygrany – ODS (Obywatelska Partia Demokratyczna założona przez byłego prezydenta Vaclava Klausa). Wpuszczenie tak ekstremalnego ugrupowania jak partia Okamury do rządu może zaostrzyć babiszową retorykę. Który choć zapewnia, że nie chce wyjść z Unii, jak wiadomo, nie trzyma się kurczowo swoich poglądów.
Swoją drogą wynik wyborów może mieć wpływ na sytuację gospodarczą w Polsce. Polskie firmy spożywcze to bezpośredni konkurent babiszowej firmy – czyli koncernu Agrofert, będącego dostawcą większości czeskich produktów spożywczych. Babiš już od dawna robi, co może, żeby wykluczyć z gry nasze firmy, które wygrywają ceną. Polską kiełbasę określił mianem „g...a”, wprowadzał różne bariery w dowozie produktów do Polski. A to, jak niedawno opisywaliśmy – zaczęło się przekładać na biznes: po wielu latach dynamicznych wzrostów ubiegły rok przyniósł pierwsze załamanie. To niezbyt dobra wiadomość, bo Czechy to obecnie trzeci największy odbiorca polskiego jedzenia – po Niemczech i Wielkiej Brytanii.