Przed niedzielnym głosowaniem w sprawie niepodległości Katalonii rośnie napięcie w Barcelonie, ale nie jest ono wynikiem konfrontacji zwolenników i przeciwników referendum w samej Katalonii, lecz determinacji rządu regionalnego i bezwarunkowego sprzeciwu Madrytu.

"Na poziomie katalońskiej ulicy opozycja wobec referendum jest jeszcze mniej jednolita niż na korytarzach regionalnego parlamentu katalońskiego" - napisała amerykańska AP w piątkowej korespondencji z Barcelony.

"Nie mamy organizacji, która kontroluje media, ani tak potężnego poparcia ze strony partii politycznych, jak zwolennicy niepodległości Katalonii" - skarżą się katalońscy Hiszpanie.

Przedstawiciele obozu tych, którzy są zdecydowanie przeciwni referendum, zdołali zebrać pod swym protestem przeciwko niedzielnemu głosowaniu zaledwie 4 000 podpisów, chociaż złożyli je szefowie większości katalońskich wielkich przedsiębiorstw oraz niektórzy znani artyści, m.in. dyktator mody Javier Mariscal.

Wielu z tych mieszkańców autonomicznego regionu, którzy czują się zarówno Katalończykami, jak i Hiszpanami, określa siebie jako "milczącą większość", która bywa stygmatyzowana przez katalońskich nacjonalistów, ale do ataków werbalnych i fizycznych przeciwko nim ze strony radykałów dochodzi bardzo rzadko - mówi cytowany przez AP młody prawnik Josep Lago, przeciwnik secesji Katalonii.

Do szybkiego wzrostu napięcia w Katalonii w przededniu referendum przyczyniła się - zdaniem większości obserwatorów - zarówno determinacja Generalitat, regionalnego rządu Katalonii, jak rządu hiszpańskiego. Zastosował on po decyzji Trybunału Konstytucyjnego zakazującej przeprowadzenia referendum potężne środki administracyjne, prawne i policyjne, m.in. w postaci konfiskat materiałów wyborczych i niebywale wysokich kar administracyjnych i pieniężnych dla wszystkich osób zaangażowanych w przygotowanie głosowania.

W piątek, na niecałe 48 godzin przed rozpoczęciem nielegalnego referendum katalońskiego rząd premiera Mariano Rajoya ustami rzecznika Inigo Mendeza de Vigo przedstawił polityczne konsekwencje, jakie poniosą katalońscy przywódcy.

Rzecznik oświadczył, że skoro postanowili doprowadzić referendum do skutku, rząd wyklucza, aby Carles Puigdemont i Oriol Junqueras (szef i wiceszef rządu regionalnego Katalonii) mogli stać się rozmówcami premiera Mariano Rajoya w przypadku wszelkich ewentualnych negocjacji po nielegalnym referendum wyznaczonym na 1 października.

Inne źródła rządowe w Madrycie, cytowane przez krytyczny wobec katalońskiego secesjonizmu dziennik "El Pais", formułują to jeszcze dobitniej: "żaden członek rządu katalońskiego, ani nawet jego wspólnicy nie będą mieli prawnej legitymacji, aby móc po referendum podjąć jakikolwiek rodzaj dialogu" z rządem Hiszpanii.

Inigo Mendez de Vigo ostrzegł także promotorów katalońskiego referendum, że będą musieli "odpowiedzieć przed sądami za zorganizowanie konsultacji wyborczej, która zresztą w żadnym przypadku się nie odbędzie (...) chociaż organizatorzy gotowi są przeprowadzić ją byle jak".

Mimo że baza organizacyjna referendum została "bardzo nadwerężona", rząd zachowuje "nieustającą czujność", aby "sparaliżować każdy alternatywny plan przeprowadzenia referendum" - dodał rzecznik, co media katalońskie interpretowały w piątek wieczorem jako groźbę bezpośredniego użycia policji.

W piątek wieczorem, starając się uprzedzić ewentualne zajęcie przez policję lokali wyborczych urządzonych w Barcelonie w niektórych szkołach, pojawili się tam członkowie komisji wyborczych, aby dyżurować do rozpoczęcia głosowania w niedzielnym referendum - podały miejscowe media.