Kurdowie opowiedzieli się w referendum za odłączeniem od Iraku. Bliskowschodnia układanka skomplikowała się jeszcze bardziej.
Magazyn DGP z 29 września / Dziennik Gazeta Prawna
Karnawał przed poniedziałkowym głosowaniem zaczął się już dzień wcześniej. Na ulicach większych miast pojawili się ludzie w tradycyjnych strojach, kolejki przed niektórymi komisjami wyborczymi zaczęły formować się nad ranem. – Czekaliśmy na tę chwilę od stu lat – mówił w stołecznym Irbilu jeden z oczekujących. – Krew mojego męża nie została rozlana na darmo – zapewniała kobieta stojąca przed drzwiami innej komisji. – Od wielu dni nie sypialiśmy spokojnie. Baliśmy się, że w ostatniej chwili wszystko odwołają – dorzucała.
Tego chciały zapewne wszystkie zainteresowane rządy: w Bagdadzie, Ankarze, Teheranie i Damaszku. Ze wszystkich dochodzą gniewne pomruki i zapadają kolejne decyzje o obostrzeniach wobec irackiego Kurdystanu. – Kiedy głosowałem, ani przez sekundę nie myślałem o Turcji i Iranie oraz ich groźbach. Po prostu się nimi nie martwię – mówił reporterowi „The New York Times” 61-letni Raszid Ali, który jako jeden z pierwszych wszedł zagłosować w poniedziałkowy poranek.
Podobna atmosfera panowała także z dala od Irbilu. W Kirkuku – spornym mieście na rubieżach Kurdystanu, zlokalizowanym na bogatych złożach ropy – Kurdowie wyszli na ulice, śpiewając i tańcząc. Według relacji z wiosek na linii frontu we wschodniej części regionu, gdzie Kurdowie na wypadek ataku Państwa Islamskiego wciąż utrzymują oddziały peszmergów, kurdyjskich bojowników tworzących regionalną quasi-armię, żołnierze tworzyli długie kolejki przed prowizorycznymi komisjami wyborczymi. W sumie władze stworzyły 2065 punktów głosowania.
Według oficjalnych – i stosunkowo wiarygodnych – wyników głosowania z 5,2 mln uprawnionych do urn poszło około 73 proc.: prawie 3,3 mln osób. Dostały one od władz niewielkie kartki, na których było jedno pytanie: „Czy chcesz, aby Region Kurdystanu i kurdyjskie terytoria poza Regionem stały się niepodległym krajem?”. I olbrzymia większość odpowiedziała na nie twierdząco, najprawdopodobniej wynik nie został – przynajmniej w jakikolwiek znaczący sposób – „podkręcony”.
Opór przeciw referendum był w samym Kurdystanie raczej niemrawy. Owszem, w okolicach takich miast jak Sulajmanijja – drugie co do wielkości miasto regionu – kampania nie była tak widoczna jak w Irbilu. Banerów było mniej, wiece rzadsze, kolejki do lokali wyborczych krótsze. Ale Sulajmanijja to bastion opozycji przeciw władzy prezydenta Masuda Barzaniego – oskarżanego tu o korupcję, nepotyzm i ciągoty w stronę rządów autokratycznych – która zjednoczyła się pod hasłem: „Teraz nie”. A zatem nie odcinając się od idei niepodległości, co byłoby dla Kurdów nie do zaakceptowania, zanegowała inicjatywę Barzaniego. Przeciw zapewne głosowali też przedstawiciele mniejszości narodowych (skoro już patrzymy przez pryzmat niepodległego państwa): Arabowie czy Turkmeni, choćby z Kirkuku i sąsiednich obszarów.
Barzani wybrał zresztą taktykę lawirowania. – Czy to zbrodnia poprosić lud Kurdystanu o to, by w demokratyczny sposób pokazał, jakiej przyszłości sobie życzy? – pytał retorycznie. – Jeśli będziemy utrzymywali konstruktywny dialog, możemy dać sobie sporo czasu, tak by zabezpieczyć sobie lepsze relacje między Kurdami a Bagdadem – dodawał. Wynik referendum nie zostanie wprowadzony w życie od razu, ma jedynie dać władzom w Irbilu legitymację do przyszłych negocjacji z Irakiem.
Rosja milczy
Ale nikt nie chce siadać z Kurdami do negocjacji. – To referendum zagraża Irakowi i całemu regionowi. Należy podjąć wszelkie środki, by zabezpieczyć jedność narodu – powiedział przed głosowaniem premier tego kraju Haider al-Abadi. – Irak stoi w obliczu rozdarcia już zjednoczonego kraju. Dyskryminacja między obywatelami Iraku, bazująca na nacjonalistycznych i etnicznych podstawach, wystawia kraj na niebezpieczeństwa znane tylko Allahowi.
Bagdad już zażądał od władz w Irbilu przekazania kontroli nad posterunkami granicznymi i lotniskami w irackim Kurdystanie – żądanie zostało zlekceważone. Gabinet Al-Abadiego zaapelował też do sąsiednich krajów, by wstrzymały zakupy ropy z Kurdystanu – stanowiącej najważniejsze źródło dochodów władz w Irbilu (Kurdowie wydobywają 650 tys. baryłek dziennie, z czego 150 tys. w spornym regionie Kirkuku – to ok. 15 proc. całego irackiego wydobycia tego surowca). O ironio, cała kurdyjska ropa płynie przez wrogo do Kurdystanu nastawioną Turcję – a jednak ta, jak do tej pory, nie zdecydowała się zamknąć rurociagu. Być może dlatego, że Kurdom udało się w ostatnich latach ściągnąć do regionu graczy ze świata. Rosyjski Rosneft wyłożył już na rozmaite projekty w Autonomii Kurdyjskiej 4 mld dol., a dodatkowy miliard pożyczył tamtejszemu rządowi na poczet przyszłych dostaw. Własne poszukiwania prowadzą w regionie amerykańscy potentaci z Chevronu i ExxonMobil, idąc tropami średnich graczy – koncernów Genel, DNO, Golf Keystone czy Dana Gas – którzy jako pierwsi okopali się w Kurdystanie i dziś pompują ropę na całego.
Gra idzie przede wszystkim o Kirkuk. „Pod miastem kryje się 7 mld baryłek czarnego złota – pisał Kevin McKiernan w reportażu „The Kurds. A People in Search of Their Homeland”. – Przyszła kontrola złóż zależy od tego, która z licznych grup etnicznych dowiedzie, że ma tu największą populację”. I tak się dzieje. W latach 20., kiedy do tamtejszej ropy przymierzali się Brytyjczycy, ich wysłannicy szacowali, że większość na tym terytorium stanowią Kurdowie. Spis ludności z 1957 r. wykazał, że jest ich 48 proc. Reżim Saddama Husajna miał doprowadzić do wyrzucenia ponad 150 tys. kirkuckich Kurdów z domów. Ci wzięli odwet po 2003 r., a wreszcie odbijając w 2014 r. miasto z rąk Państwa Islamskiego: miejscowi Arabowie mogli albo brać nogi za pas, albo przyglądać się, jak płoną ich domy, sklepy i warsztaty. Dziś atmosfera jest tam, powściągliwie rzecz ujmując, napięta. – Szanujemy różnorodność i chcemy jej, ale pod nazwą Kurdystan – mówił w rozmowie z Al-Dżazirą jeden z tamtejszych Kurdów. – Jesteśmy braćmi i musimy myśleć racjonalnie. Nie dbam o to, czy Kurdowie wezmą Kirkuk, jeśli odbędzie się to w sposób pokojowy – ucinał z kolei 25-letni Mustafa Mohammad, kirkucki Arab.
Irbil nie ma też co liczyć na innych sąsiadów. W poniedziałek Irańczycy zamknęli granicę i wstrzymali loty. – To referendum jest nielegalne – stwierdził szef MSZ Bahram Ghasemi. Pomruki gniewu dochodziły i ze strony otoczenia Najwyższego Przywódcy, ajatollaha Alego Chameneiego, i uchodzącego za przedstawiciela reformatorów prezydenta Hasana Rouhaniego. – Syria uznaje tylko zjednoczony Irak i odrzuca jakąkolwiek procedurę, która mogłaby prowadzić do podziału kraju – sekundował im szef syryjskiej dyplomacji Walid al-Moualem.
Najmocniejszą retoryczną kartą zagrał prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan. – Nasze siły zbrojne są na granicy z Irakiem, gotowe zrobić to, co będzie trzeba – odgrażał się w czasie, gdy Kurdowie głosowali. – Pozamykamy granice, nic się nie przedostanie – dorzucał. Ankara w pierwszych godzinach po referendum zamknęła ruch przynajmniej z Kurdystanu do Turcji, bo w drugą stronę ciężarówki jeździły jak zwykle. Być może Turcy ważą jednak racje: to oni dzierżą narzędzie, którym mogą realnie zranić Autonomię Kurdyjską – rurociąg. No i mogą skutecznie zablokować dostawy artykułów spożywczych: Erdogan już zapowiedział, że „Kurdowie będą musieli odpuścić sobie niepodległość albo będą chodzić głodni”.
Paradoksalnie pierwszym krajem, który może odczuć gniew Ankary, będzie Izrael. Premier Beniamin Netanjahu już na dwa tygodnie przed referendum – wbrew woli USA i ONZ – poparł plany Kurdów. Teraz Erdogan grozi Jerozolimie zamrożeniem kontaktów, które oba kraje z mozołem próbowały odnowić w ostatnich latach.
W lepszej sytuacji jest drugi potencjalny sprzymierzeniec władz w Irbilu. – Rosja stoi na stanowisku: poczekajmy na wynik referendum – komentował Hoszjar Zebari, jeden z prominentnych kurdyjskich polityków, były minister spraw zagranicznych federalnego Iraku. – Oni wydają się rozumieć naszą sytuację – dodawał. A przynajmniej wolą zachować milczenie.
Wspólny wróg
– Nikomu nie wypowiedzieliśmy wojny – zapewniał w środę Falah Mustafa Bakir, odpowiednik szefa MSZ we władzach irackiego Kurdystanu.– Nasza niepodległość jest jednak nieunikniona i może zostać osiągnięta w ciągu roku – od razu dorzucił. Gdyby tak się stało, to narodziłoby się państwo „największego narodu bez ojczyzny na Ziemi”. Około 30-milionowa rzesza Kurdów jest rozrzucona po całym Bliskim Wschodzie, przede wszystkim w Turcji (14 mln), Iraku, Iranie, Syrii i na Kaukazie – więc w państwie tym mieszkałby zaledwie co piąty lub szósty z Kurdów. Ale byłby to pierwszy raz w dziejach, kiedy naród ten miałby własne państwo.
„Pochodzenie Kurdów nie jest jasne – pisze w książce „Invisible Nation. How The Kurds’ Quest for Statehood is Shaping Iraq and the Middle East” publicysta i ekspert Quil Lawrence. – Większość z ich mitów związanych z narodzinami narodu opowiada o plemieniu wywiedzionym w góry albo uciekającym przed pożerającym dzieci gigantem, ewentualnie o grupie uciekinierów z haremu króla Salomona”. Z kolei historycy dopatrują się antenatów Kurdów w irańskich Medach, twórcach rozległego imperium z VI w. p.n.e. „Najwcześniejsze wzmianki o Kurdach zawierają głównie narzekania, że podróżowanie przez Kurdystan było niebezpieczne z powodu bandytyzmu – i to dotyczy nawet przedstawicieli władz mongolskich cesarzy – pisze Lawrence. – W kilku starożytnych językach regionu słowo kurd oznaczało »silnego« lub »wojowniczego«. Przez stulecia Kurdowie zdawali się specjalizować w rebeliach, rabunkach na szlakach podróżniczych i niepoddawaniu się żadnej władzy”. Do tego dochodziła jeszcze legenda Saladyna – pogromcy pierwszych krzyżowców, którzy próbowali ustanowić w Ziemi Świętej chrześcijańskie królestwo.
A jednak sposób, w jaki sami Kurdowie opisywali własną historię, miał niewiele wspólnego z triumfalizmem. „Ludzie dostosowują swoje wspomnienia do cierpień” – tę maksymę Tukidydesa, starożytnego filozofa z Aten, bardzo często cytuje się w poświęconych Kurdom książkach. Gdy 400 lat temu Imperium Osmańskie zajęło terytoria zamieszkiwane przez wojowniczych górali, dla części z nich był to początek trwającej do dziś niewoli. „Inni z kolei widzieli w tamtym układzie złotą epokę w dziejach Kurdów, bowiem pod rządami Osmanów Kurdystan cieszył się olbrzymią autonomią” – twierdzi politolog Christopher Houston, autor analizy „Kurdistan. Crafting of National Selves”.
Dramat zaczął się, kiedy w gruzy zaczęło walić się Imperium. Na frontach I wojny światowej zginęło 800 tys. kurdyjskich mężczyzn, klęska głodu zdziesiątkowała starców, kobiety i dzieci w 1917 r. Na dodatek Kurdowie zabijali wygnanych kilka lat wcześniej na rubieże osmańskiego państwa Ormian – zyskali więc „sławę” morderców. I do tego nie mieli żadnego lidera, który miałby posłuch wśród Brytyjczyków i Francuzów, którzy rysowali nowe mapy regionu i dzielili kolonialne wpływy. Jedyną nadzieją dla nich stał się prezydent USA Woodrow Wilson, który dopisał niepodległy Kurdystan do swoich 14 warunków zaprowadzenia pokoju na świecie.
Później było już tylko gorzej. Traktat z Lozanny z 1923 r. i powstanie nowoczesnej Turcji, wprowadzającej jednolitą tożsamość „turecką”, nadrzędną wobec przynależności etnicznej, przeciął dyskusję o ich niepodległości. Pod koniec lat 70. rozpętali wojnę domową z Ankarą, która pochłonęła życie 43 tys. ludzi. W Iraku pod koniec lat 80. stali się obiektem kampanii prześladowań reżimu Saddama Husajna, której apogeum była operacja Anfal, a symbolem – atak chemiczny na miasto Halabdża w 1988 r. W Iranie ruchy kurdyjskie zostały spacyfikowane po rewolucji islamskiej, zwłaszcza że Kurdowie – cieszący się wsparciem bloku wschodniego – chętnie zrzeszali się w organizacjach komunistycznych bądź lewicowych, a na dodatek są w większości sunnitami, więc nie po drodze im z szyickim Iranem. W Syrii byli mniejszością, której istnienia reżim Asadów niemalże nie uznawał, czemu dawał wyraz, np. nie wystawiając Kurdom dokumentów.
Kurdowie byli jedyną kwestią, która sprawiała, że władze w Ankarze, Teheranie, Bagdadzie i Damaszku regularnie siadały do stołu negocjacji – żeby wypracować wspólne działania, mające złamać ich aspiracje.
Jaja z importu
Jednocześnie po pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej irackim Kurdom udało się stworzyć na północy kraju autonomię i utrzymać ją przez ponad ćwierć wieku. Rządzili się sami jeszcze u schyłku reżimu Saddama Husajna – dzięki ochronnemu parasolowi rozpiętemu nad ich regionem przez USA i ONZ. Byli oazą względnego spokoju, kiedy Irak zamienił się w krainę anarchii, rozrywaną przez terrorystów Al-Kaidy i szyickie bojówki. Udało im się – znowuż przy pomocy Waszyngtonu – odeprzeć ofensywy Państwa Islamskiego w ostatnich latach.
Niepodległość musiała jednak poczekać aż do teraz. W sumie trudno się dziwić: gdyby spróbowali kilka lat temu, gdy świat był zajęty rosnącym w siłę Państwem Islamskim, sąsiedzi – zwłaszcza Ankara i Bagdad – mogliby próbować zdusić tę inicjatywę militarnie „przy okazji” walki z ISIS. Teraz uczestnicy bliskowschodnich wojen są zmęczeni ciągłym napięciem, a szanse na militarny konflikt nie są wielkie – przynajmniej w porównaniu do lat poprzednich.
– Jedyny realny sposób, żeby zaszkodzić kurdyjskiej autonomii, to gospodarka – twierdzi Bilal Wahab, analityk Washington Institute. – Czy Kurdystan może stać się gospodarczo wydolny? Najlepsza odpowiedź w tej chwili brzmi: nie wiemy – ucina. Wiadomo, że autonomia ma spore długi, które są szacowane na ok. 17 mld dol. 90 proc. przychodów pochodzi ze sprzedaży ropy. Do lokalnego budżetu wpływa też od 13 do 17 proc. pieniędzy, jakie ma do dyspozycji budżet federalnego Iraku. Na miejscu produkuje się jeszcze względnie spore ilości cementu, stali oraz pszenicy. I na tym koniec: 80–90 proc. dostępnych na rynku towarów pochodzi z importu. Nawet jajka i mleko są przywożone z państw sąsiednich. Od poniedziałku ceny takich podstawowych artykułów spożywczych zdążyły się już podwoić. – Autonomia ma wystarczające zapasy żywności na rok – zapewnia jednak Aras Khoshnaw, doradca gospodarczy władz w Irbilu.
Kłopot nie tylko w tym, że przez rok nie da się zbudować gospodarki. Tamtejsi politycy nie mają choćby krzty wizji, na jakim modelu chcieliby się oprzeć – czy to będzie system wolnorynkowy, czy też, zgodnie z sympatiami wielu Kurdów, jakiś rodzaj gospodarki socjalistycznej, może nawet centralnie planowanej. Do tej pory polityka ekonomiczna autonomii opierała się na poszukiwaniu wyjść z kolejnych kryzysów. W gruncie rzeczy obecna gospodarka opiera się na korupcji: wstrzykiwane w system miliardy petrodolarów rozchodzą się kanałami partyjnymi i klanowymi – choć rządzący Barzani i jego Demokratyczna Partia Kurdystanu w luksusy porównywalne do szejków nie opływa. Od 2015 r. spora część płac w „sektorze publicznym”, czyli administracji lokalnych władz oraz zależnych od nich instytucjach, jest niewypłacana lub została w znaczący sposób obniżona.
Nowe państwo miałoby kilka atutów: położenie, nieźle wykształconą klasę średnią z Irbilu, relatywnie tolerancyjne podejście do mniejszości religijnych, spore grono sympatyków na Zachodzie. Po wyniku poniedziałkowego głosowania Masud Barzani chwycił wiatr w żagle i ma nowe możliwości manewru: może, podobnie jak wcześniej, budować państwo, które istnieje od dawna, tylko nie nazywa się państwem. A może w szybkim tempie ruszyć w stronę pełnej, również pod względem formalnoprawnym niezależności. Sytuacja w regionie zbyt szybko się zmienia, żeby weteran kurdyjskiej polityki chciał wykładać wszystkie karty na stół.
Czekaliśmy na tę chwilę od stu lat – mówił w stołecznym Irbilu jeden z głosujących. – Krew mojego męża nie została rozlana na darmo – zapewniała kobieta stojąca przed drzwiami innej komisji. – Od wielu dni nie sypialiśmy spokojnie. Baliśmy się, że w ostatniej chwili wszystko odwołają – dorzucała