Właścicielem kamienicy przy ul. Wileńskiej 7 był przed wojną Szmul Wajsflajsz, który zginął w Katyniu. Jego żona Zlata i córka Zuzanna trafiły do getta. To wiedzieli mieszkańcy, gdy dowiedzieli się, że o zwrot budynku upomnieli się spadkobiercy. Dzieci Zuzanny? Oczywiście, że nie.
Ciąg wielkich szarych kamienic z ulicy Wileńskiej na warszawskiej Pradze aż krzyczy o remont. Jak niedawno, 9 kwietnia, kiedy zawaliła się klatka schodowa pod piątką. Szczęściem nikogo w środku nie było. To pustostan, bo lokatorów dawno już wysiedlono. Mieszkańców jednej z oficyn sąsiedniej siódemki chwilę po katastrofie ewakuowano do hoteli, lecz następnego dnia nadzór budowlany orzekł, że mogą wrócić do domów.
Wileńską 7 zaczęto budować w 1890 r. na planie litery U. Pośrodku czteropiętrowej budowli frontowej jest brama, w niej wejścia do dwóch klatek schodowych, dalej obszerny dziedziniec, z dwóch stron otoczony oficynami. W sumie ok. 60 mieszkań, dużych, wygodnych, wysokich na ponad trzy metry. Ślady dawnej świetności widać na klatkach schodowych, gdzie zachowały się biało-czarne posadzki z terakoty oraz oryginalna stolarka, której kunszt schowano pod wieloma warstwami farby olejnej, pokrywającej nawet ozdobne okucia mosiężne. Na piętrze są tylko dwa mieszkania. W wielu od dawna nikt nie mieszka. Tam, gdzie starzy lokatorzy poumierali, drzwi zaplombowano i nikogo na ich miejsce nie wprowadzono. Najpierw tłumaczono, że ze względu na zły stan techniczny budynku, bo drewniane stropy po tylu latach użytkowania mogą stanowić zagrożenie. Potem nagle stwierdzono, że jest roszczenie i miasto nie ma już nic do gadania w sprawie nieruchomości. Identycznie od lat argumentowano odmowy, jakie otrzymywali lokatorzy, gdy chcieli wykupić na własność mieszkania. Długo mamiono ich, że po remoncie, ale od trzech lat już wiedzą, że nigdy nie będą na swoim.
To nie był sąd
Widmo bezdomności, które zawisło nad mieszkańcami Wileńskiej 7, zmusiło ich do biegania po urzędach, zadawania trudnych pytań, wertowania dokumentów i ksiąg wieczystych. Najpierw dowiedzieli się, że o zwrot kamienicy upominają się Paweł C., Anna H. i Ewa M., spadkobiercy Zbigniewa Cichońskiego. – A skąd się wziął? – pytali zdziwieni, bo wiedzieli, kto był właścicielem i co się z nim stało. Sprawdzili w księdze wieczystej i ze zdumieniem znaleźli jako właścicieli Zbigniewa Cichońskiego oraz małżeństwo Guzelów, którzy w 1947 r. wspólnie kupili kamienicę od Jerzego Zawadzkiego. Znów zaczęli żmudne śledztwo.
Najpierw dotarli do dokumentów meldunkowych przechowywanych w Archiwum Państwowym m.st. Warszawy na Krzywym Kole. Dowiedzieli się, że Szmul Wajsflajsz zamieszkał w lokalu pod numerem 6 już w 1924 r., a 5 lat później zameldowała się Zlata, prawdopodobnie tuż po ślubie. 30 maja 1930 r. urodziła się Zuzanna. Miała 10 lat, gdy razem z mamą otrzymała nakaz przeprowadzki do getta. Natomiast żaden z powojennych właścicieli ani ich spadkobiercy nigdy nie zameldowali się w swojej własności. Następnym krokiem było dotarcie do aktu notarialnego z 1947 r. sporządzonego przez notariusza Tomasza Baranieckiego, który prowadził kancelarię przy Kapucyńskiej 6, czyli przy sądzie hipotecznym. Notariusz zaświadczył, że 19 kwietnia 1947 r. stawili się przed nim jako sprzedający – Jerzy Zawadzki, zamieszkały w Otwocku, przy ul. Zamenhofa w domu Landsberga (prawdopodobnie był to sierociniec dla ocalałych z wojennej pożogi żydowskich dzieci), a jako kupujący – Guzelowie z Kolonii Szpakowa w gminie Kalinówka oraz nieletni Zbigniew Cichoński, który swoją tożsamość poświadczył legitymacją szkolną gimnazjum w Białymstoku. Jerzy Zawadzki sprzedawał zadłużoną jeszcze przed wojną, a po wojnie objętą dekretem Bieruta kamienicę przy Wileńskiej 7, którą nabył w 1942 r. przed sądem polubownym w getcie warszawskim od Zlaty Wajsflajsz.
– Czy w 1942 r. można było swobodnie wejść do getta, mówiąc strażnikowi przy bramie, że tylko na chwilkę, bo jest okazja, by kupić kamieniczkę? – pytam prof. Barbarę Engelking, kierownika Centrum Badań nad Zagładą Żydów w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. – Ludzie wchodzili, dawali łapówki strażnikom. Wchodzili handlarze i notariusze, wynosili sporządzone dokumenty, czasem kosztowności – odpowiada. – Jestem psychologiem i socjologiem, nie umiem powiedzieć, jaką wartość miały transakcje zawierane za murami getta przed sądami polubownymi, które były raczej radami społecznymi do rozstrzygania drobnych sporów. Należałoby pytać prawników, jak po wojnie były traktowane te transakcje. Mogę powiedzieć, że było ich dużo. Że ludzie dla ratowania życia byli gotowi oddać wszystko, a szansa na uratowanie dziecka była ważniejsza od kamienicy – dodaje.
Jeśli Jerzy Zawadzki zajmował się ratowaniem żydowskich dzieci i rzeczywiście mógł ocalić Zuzannę, która w 1942 r. miała ledwie 12 lat, to nie ma się co dziwić matce, że poświęciła kamienicę dla ratowania życia córki. Tylko że Zlata Wajsflajsz nigdy nie była właścicielką kamienicy. To był majątek odrębny jej męża, nabyty jeszcze przed ślubem. Po śmierci Szmula Zlata wraz z córką były jego spadkobierczyniami, lecz nie mogły wiedzieć, że on nie żyje. A nawet gdyby jakimś cudem wiadomość o jego śmierci dotarła z Katynia do warszawskiego getta, to przecież nie było aktu zgonu, bez którego nie ma możliwości przeprowadzenia postępowania spadkowego.
– Te dokumenty spisywane przed sądami pokoju, które działały w gettach, nie miały żadnej mocy prawnej – wyjaśnia Piotr Rytka-Zandberg, ekspert do spraw restytucji żydowskiego mienia w Związku Gmin Wyznaniowych RP. – Po pierwsze, hitlerowskie prawo zabraniało jakiegokolwiek handlu z Żydami. On oczywiście był, ale nielegalny. Po drugie, działające w gettach sądy pokoju nie miały umocowania w państwowym systemie prawnym zarówno w kraju będącym pod okupacją, jak i po wyzwoleniu. One nie mogły zastępować notariuszy ani sądów cywilnych. Jedynym sposobem na to, żeby zalegalizować taki akt przeniesienia własności, było poddanie go weryfikacji przez legalnie powołany sąd już po zakończeniu działań wojennych.
Według dokumentów, jakimi dysponuje Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa, 31 stycznia 1947 r. Sąd Okręgowy w Warszawie wydał postanowienie, na mocy którego Jerzy Zawadzki został uznany za prawowitego właściciela kamienicy przy ul. Wileńskiej 7 kupionej 5 lat wcześniej za murami warszawskiego getta od kobiety, która nigdy nie była właścicielką tej nieruchomości. Chwilę potem notariusz Tomasz Baraniecki wpisał jego nazwisko do księgi wieczystej jako jedynego właściciela. Ale po wojnie sprawami cywilnymi zajmowały się sądy grodzkie, nie okręgowe. Do ich kompetencji należały sprawy spadkowe czy rozstrzyganie przy spornych aktach przeniesienia własności. Dlaczego w tej sprawie wypowiadał się więc sąd okręgowy? Nie udało mi się dotrzeć do dokumentacji. Nie wiadomo, czy ona w ogóle istnieje. Jak poinformowano mnie w Sądzie Okręgowym w Warszawie, najdłużej przechowywane archiwalne akta spraw cywilnych po 50 latach są niszczone. Więc te dotyczące postanowienia z 1947 r. zostały zmielone 20 lat temu.
Co z podatkiem
Jest jeszcze jeden element układanki dotyczącej Wileńskiej 7, którego próżno szukać w dokumentacji – to podatki. Wszystkie kraje dotknięte działaniami wojennymi borykały się z plagą szabrownictwa i były zmuszone podejmować restrykcyjne środki, by zapobiegać grabieży tych resztek majątków, które nie legły w gruzach. W Polsce służył temu specjalny dekret Bieruta – nadzwyczajny podatek od wzbogacenia wojennego z 13 kwietnia 1945 r. Obejmował wszystkie transakcje zawarte od 31 sierpnia 1939 r. do 31 sierpnia 1945 r. dokonane w podejrzanych okolicznościach, które były wynikiem kolaboracji lub interesów gospodarczych z okupantem, oraz majątek powstały poprzez szantaż osób żydowskiego pochodzenia.
Trudno powiedzieć, czy Jerzy Zawadzki szantażował Zlatę Wajsflajsz. Ale nie ulega wątpliwości, że przejmując pożydowskie mienie, wzbogacił się podczas wojny. Zgodnie z obowiązującym wówczas dekretem był zobowiązany zgłosić się do izby skarbowej i zapłacić podatek w wysokości 75 proc. wartości kamienicy. – Bogacenie się na wyniszczającej całe narody wojnie jest w najwyższym stopniu niemoralne – mówi dr Tomasz Luterek, autor książki „Reprywatyzacja. Źródła problemu”.
– Jeżeli wskutek takich, a nie innych uwarunkowań geopolitycznych przez 70 lat nie byliśmy w stanie uporać się z reprywatyzacją, a teraz oddajemy nieruchomości przed wojną zadłużone, po wojnie zrujnowane, a jeszcze okazuje się, że między nalotami te budynki zmieniały właścicieli, to obowiązkiem decydentów wydających spadkobiercom mienie warte wiele milionów złotych jest dokładne sprawdzenie długów ciążących na hipotekach i kosztów odbudowy, i niezapłaconych podatków. Tatuś lub dziadek nabyli podczas wojny kamienicę? Proszę pokazać pokwitowanie z izby skarbowej, że opłacono podatek. Nie ma kwitu? Kamienica przechodzi na własność Skarbu Państwa. Koniec dyskusji – podkreśla.
Artykuł 10 (2) dekretu mówi (pisownia oryginalna za Dziennikiem Ustaw): „Nie zapłacenie podatku wymierzonego w ostatecznym toku instancji pociąga za sobą przepadek opodatkowanego mienia na rzecz Skarbu Państwa”. Nie wiadomo, czy organy skarbowe zdążyły Jerzemu Zawadzkiemu wymierzyć podatek, bo do księgi wieczystej zawitał on na krótką chwilkę. W lutym 1947 r. notariusz go wpisał, a w kwietniu wypisał, bo Zawadzki sprzedał kamienicę za 3 mln zł małżeństwu Guzelów i gimnazjaliście Cichońskiemu. A czy oni zapłacili podatek? Artykuł 9 dekretu stanowi: „Zbycie w całości lub w części majątku podlegającego nadzwyczajnemu podatkowi od wzbogacenia wojennego nie zwalnia zbywcy od obowiązku zapłacenia podatku, nabywca zaś odpowiada solidarnie ze zbywcą za tenże podatek”.
Mecenas w areszcie
Od 2014 r. o zwrot kamienicy przy Wileńskiej 7 stara się w imieniu spadkobierców Cichońskiego i Guzelów znana wrocławska kancelaria adwokacka oraz warszawski mec. Tomasz Ż. (obecnie też przebywający we Wrocławiu, w tamtejszym areszcie, oskarżony w sprawie reprywatyzacji gimnazjum przy stołecznej ul. Twardej, w której występował jako kurator z Karaibów).
Decyzja o zwrocie kamienicy została wstrzymana. Ale nie z powodu podejrzanej transakcji z 1942 r. w getcie warszawskim, nie z powodu braku opłaty podatku od wzbogacenia wojennego czy przedwojennych długów ciążących na hipotece lub aresztu dla jednego z uczestników procesu reprywatyzacyjnego. Nie można zwrócić kamienicy dlatego, że nieznane jest miejsce pobytu jednej ze spadkobierczyń. Resort infrastruktury, który badał sytuację prawną kamienicy Wajsflajszów, twierdzi, że nie ma innych podstaw do odmowy zwrotu nieruchomości prawowitym spadkobiercom. Przecież doszło do zmiany właścicieli. Umowy cywilnoprawne były zawierane przed uprawnionymi organami. Do chwili obecnej nie zostały wycofane z obiegu prawnego, więc o co chodzi?
„Prowadząc postępowanie dotyczące oceny legalności orzeczeń dekretowych, organ nadzoru zawsze dokłada staranności w gromadzeniu materiału dowodowego i rzetelności w jego ocenie” – napisał w odpowiedzi na pytanie posła Pawła Lisieckiego o stan prac nad decyzją o przyszłości kamienicy przy Wileńskiej 7 jeden z wiceministrów. I na tym właśnie problem polega. W przypadku pozostałych 4 tys. zwrotów majątku wartego miliardy dochowywano takiej samej staranności.
Autorka jest emerytowaną dziennikarką, wieloletnią działaczką Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów im. Jolanty Brzeskiej. Zasiada w radzie społecznej przy komisji weryfikacyjnej badającej warszawską reprywatyzację.
Tatuś lub dziadek nabyli podczas wojny kamienicę? To proszę pokazać powojenne pokwitowanie z izby skarbowej, że opłacono specjalny podatek od wzbogacenia. Nie ma kwitu? To nie ma mowy o roszczeniach. Kamienica przechodzi na własność Skarbu Państwa. Koniec dyskusji.