Libertarianizm to ideologia. Ale to ideologia, w imię której nie można grabić, gwałcić i zabijać. Zamiast nią straszyć, lepiej ją zrozumieć.
ikona lupy />
Magazyn na weekend / Dziennik Gazeta Prawna
Dobry katolik powinien bać się tylko jednego. Boga, rzecz jasna. Ewentualnie jeszcze libertarianizmu. To najnowsza sugestia papieża. – Nie mogę przemilczeć poważnego ryzyka związanego z rozprzestrzenianiem się libertariańskiego indywidualizmu w kulturze, szkołach i na uniwersytetach. Ta błędna koncepcja podkopuje dobro wspólne, zwodniczo obiecując piękne życie – przestrzega Franciszek w kwietniowym liście skierowanym do członków Papieskiej Akademii Nauk Społecznych. Jego zdaniem „radykalizacja indywidualizmu w libertariańskim, a zatem antyspołecznym ujęciu, prowadzi do konkluzji, że każdy ma prawo realizować siebie na tyle, na ile tylko pozwalają mu jego siły, nawet kosztem wykluczenia i marginalizacji słabszej większości społeczeństwa”.
Czy faktycznie jest się czego bać?
Nie. Jakby chcąc udowodnić, że dogmat o papieskiej nieomylności słusznie dotyczy wyłącznie wiary i obyczajów, w ocenie libertarianizmu papież Franciszek myli się podwójnie.
Po pierwsze, myli się w kwestii jego rzekomo rosnącej popularności, a po drugie – ważniejsze – myli się w rozumieniu tego, czym libertarianizm w ogóle jest. I to owo niezrozumienie budzi w nim strach. Co więcej, krytykując libertarianizm, papież szkodzi własnej sprawie, ponieważ potępia potencjalnie sojuszniczą filozofię. Bo, drodzy czytelnicy, libertarianizm spełnia wszelkie kryteria, by stać się nowym humanizmem, który odpowiedziałby na problemy postmodernistycznego społeczeństwa.
Liberta... że jak?
Libertarianizm. Samo pojęcie zna pewnie każdy, kto od czasu do czasu otwiera gazetę. Ale czy to oznacza, że każdy wie, o co chodzi? Wątpliwe. Nonszalancka publicystyka określa mianem libertarian wszystkich zwolenników wolnego rynku, a czasem nawet traktuje libertarianizm jako po prostu synonim neoliberalizmu, czy – o zgrozo! – libertynizmu. Aż się prosi o sprostowanie. Libertarianizm nie oznacza doktryny globalizacji opartej na przyjętym w latach 80. konsensusie waszyngtońskim. Nie jest więc neoliberalizmem. Nie jest to także filozofia swobody seksualnej i negacji tradycyjnej obyczajowości. Nie jest więc libertynizmem.
Czym więc jest? Trudno odpowiedzieć w skrócie i jednoznacznie, bo to raczej wspólna nazwa wielu różnych poglądów niż jednego raz na zawsze zdefiniowanego. Słusznie kojarzy nam się z obroną wolnego rynku i kapitalizmu, z walką z nadmiernie rozrośniętym państwem, opresyjnym rządem czy redystrybucją socjalną, z ekonomistą Miltonem Friedmanem, politykiem Ronem Paulem, a czasami nawet z Januszem Korwin-Mikkem. Ale nie prorynkowość stanowi istotę libertarianizmu. To znacznie szerszy sposób myślenia – libertarianizm ma swój stosunek nawet do edukacji, aborcji czy więziennictwa (choć nie każdy libertarianizm ten sam). Ale jego istotą w każdej odmianie jest zasada nieagresji, którą niektórzy wywodzą z myśli słynnego filozofa angielskiego XVII w. Johna Locke'a. Głosi ona dosłownie rozumiany zakaz używania przemocy fizycznej i fizycznego przymusu wobec bliźnich. W wersji dla papieża: rdzeniem libertarianizmu są przykazania „Nie kradnij” i „Nie zabijaj”. Za libertariański można uznać każdy pogląd na organizację życia społecznego, który tę zasadę respektuje.
Niektórzy mówią, że w libertarianizmie chodzi o wolność, ale to nieprawda. Wolność jest w nim po prostu konsekwencją tego fundamentalnego ograniczenia. Co z nią zrobimy, to nasza sprawa, byleśmy nie wchodzili innym w drogę. Możemy nawet oddać się w niewolę albo założyć z ludźmi myślącymi podobnie do nas komunę i próbować zrealizować w niej socjalizm utopijny.
Faktem jest jednak, że powyższe to tylko możliwości teoretyczne, a w praktyce libertarianie wolności nie odrzucają, a afirmują ją. Uważają, jak pisał jeden z wybitnych przedstawicieli tego nurtu Murray Rothbard w „Manifeście Libertariańskim”, że „tylko wolność może zapewnić człowiekowi dostatek, spełnienie i szczęście”. Rothbard był pewien, że „libertarianizm zwycięży, ponieważ jest prawdziwy i proponuje właściwą strategię dla ludzkości, a prawda musi zwyciężyć”.
Zdaniem wielu swoich zwolenników prawdziwość libertarianizmu w wymiarze gospodarczym ma charakter naukowy, bo uzasadniony teorią ekonomii. Ale libertarianizm nie jest naukowy, bo nauka zajmuje się opisem, a nie wartościowaniem. Libertarianizm to ideologia. Dobra ideologia. Wiem, że to brzmi jak oksymoron. Ideologie nie kojarzą się przecież z niczym dobrym, bo np. z nazizmem czy komunizmem. Tyle że libertarianizm to ideologia wyjątkowa, ponieważ w jej imieniu po prostu nie można popełnić okropieństw, które inne ideologie dopuszczają jako środki wiodące do celu. Zasada nieagresji nie pozwala libertarianom grabić, gwałcić i zabijać. Nie może istnieć libertariański Che Guevara, który dla osiągnięcia wyższych ideałów będzie strzelał ludziom w potylicę. Dlatego chilijski dyktator Augusto Pinochet, choć wprowadzał wolnorynkowe reformy i walczył z komunistami, nie mógłby być nazwany libertarianinem. Bo robił to, łamiąc raz po raz zasadę nieagresji.
Przekleństwo kuca
To jak to jest z dzisiejszą popularnością libertarianizmu?
Mogłoby się wydawać, że libertarianizm ma wszystko, co potrzeba, by porwać masy. Gwarantuje ludziom autonomię w działaniu, myśleniu i głoszonych przekonaniach, strzeże ich własności i pozwala na samorealizację. Udowodnił także swą praktyczną skuteczność. Jak zauważa Rothbard, to libertariańskie fundamenty w XVII w. wylano pod powstanie potęgi Stanów Zjednoczonych. „Rewolucjoniści amerykańscy byli oddani ideologii, która nakazywała im położenie na szali swojego życia, majątków i świętego honoru w walce przeciwko próbie odebrania im praw i swobód przez rząd brytyjski” – pisze Rothbard w „Manifeście...”.
Mimo to jednak – i wbrew obawom papieża Franciszka – libertarianizm nie jest popularny ani wśród elit, ani na ulicy. Spójrzmy wokoło. Na uniwersytetach całego świata w dobrym tonie jest paradować z dziełami komunisty Slavoja Žižka pod pachą, a wykładowcy prześcigają się w udowadnianiu przydatności rządu do rozwiązywania różnorakich społecznych problemów. W ekonomii akademickiej wygrywa antyrynkowy i antywolnościowy rewizjonizm, a hitem ostatniej dekady nie jest książka nawiązująca tytułem do dzieł Adama Smitha, lecz do dzieł Karola Marksa.
Libertarianizmu nie widać także w polityce. Partie wolnościowe uzyskują w wyborach co najwyżej 10–15 proc. głosów, a często pod ich sztandary zaciągają się najzwyklejsi szowiniści, niemający wiele z wolnością wspólnego. „Klimat mamy taki”, że prezydentem USA zostaje wykazujący zamordystyczne zapędy Donald Trump, a Wielka Brytania ewakuuje się z pokładu Unii Europejskiej przerażona tym, że obywatele Unii aktywnie (a jej zdaniem nadmiernie) korzystają ze swoich wolności – np. do zamieszkania i pracy na jej terytorium.
W Polsce sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Z jednej strony polityczna popularność libertarianizmu jest niewielka. Kojarzona z nim Unia Polityki Realnej po rozstaniu z Januszem Korwin-Mikkem zeszła z politycznej kanapy na dziecięcy fotelik. Zmieści się tam zresztą swobodnie z samym JKM i jego kolejną partią Wolność.
Z drugiej strony brak sukcesów polskich libertarian powinien dziwić. Kadry przecież mamy. – Zwiedziłem ponad 80 państw świata, promując wolny rynek. Wasze środowisko wolnościowe jest niezwykle prężne i na tle innych państw, zwłaszcza rozwiniętego Zachodu, szczególnie liczne. Może jest tak ze względu na świeżą pamięć o poprzednim antywolnościowym systemie? – zastanawiał się kiedyś w rozmowie ze mną Lawrence Reed, publicysta i szef Fundacji Edukacji Ekonomicznej, najstarszego wolnorynkowego think tanku w USA.
Faktycznie organizacji wolnościowych w Polsce jest sporo. Największe z nich to konserwatywno-liberalne stowarzyszenie Koliber i wolnorynkowe, ale już mniej konserwatywne Forum Obywatelskiego Rozwoju, środowisko skupione wokół Leszka Balcerowicza. Mamy wolnościowe wydawnictwa (Fijor Publishing), wolnościowe think tanki (Instytut Misesa), a nawet wolnościowe tabloidy informacyjne w sieci (Wolność24.pl). Zresztą to właśnie w internecie polscy libertarianie są najgłośniejsi. Gdyby popularność libertarianizmu w Polsce oceniać po aktywności internetowej jego zwolenników, można by dojść do wniosku, że Polak to nie tylko katolik, ale i libertarianin.
A jednak libertariańskie kadry szybko tracą zapał. Osoby, które za młodu wyznają ideały wolnościowe, wraz z wiekiem z nich wyrastają. Nie bez przyczyny przylgnęło do rodzimych obrońców wolnego rynku niezbyt wyszukane przezwisko: kuce. Najgorętsi zwolennicy libertarianizmu werbują się w Polsce spośród licealistów i studentów, którzy zgodnie z popularnym stereotypem przesiadują godzinami w sieci, walcząc o wolny rynek i hodując przy okazji długie włosy, a gdy w końcu założą rodziny i pójdą do pracy, i tak zagłosują na partie status quo. Na twardych libertariańskich pozycjach wytrzymuje w Polsce niewielu.
Brutaliści i wrażliwcy
Pamiętacie słynne przypisywane Bismarckowi stwierdzenie, że kto nie był socjalistą za młodu, ten na starość jest świnią? Socjalizm utożsamiony jest w nim z naiwnym, ale szlachetnym idealizmem. Może libertarianizm to po prostu szlachetny, ale naiwny idealizm współczesności?
Trudno mi się z tym zgodzić. Socjalizm był równie naiwny, co błędny i szkodliwy, bo przeciwny naturze ludzkiej, a udowodniły to liczne próby zrealizowania go w praktyce. Ale libertarianizm? Nie chodzi w nim przecież o budowę raju na ziemi czy o stworzenie nowego człowieka, a przeciwnie – by społeczny porządek odpowiadał w jak największym stopniu ludzkiej naturze, a przez to mógł kształtować się w możliwie najbardziej łagodny i pokojowy sposób. To właśnie byłby rezultat obdarzenia ludzi większą wolnością.
Coś innego musi być przyczyną tego, że libertarianizm pozostaje światopoglądem relatywnie niewielkiej grupy ludzi. Ale co? Wiele osób zwraca uwagę na język, jakim wolnościowcy posługują się w debacie publicznej. Jest on szorstki, obcesowy, czasami obraźliwy dla osób o innych poglądach. Nie można propagować niepopularnych idei, zrażając sobie ludzi. A jednak wielu wolnościowców zachowuje się tak, jakby w dyskusji chodziło o zmasakrowanie i zaoranie przeciwnika, a nie o przekonanie go, czy choćby skłonienie do refleksji. Takie podejście nie jest specyfiką wyłącznie polskiego ukąszonego korwinizmem podwórka, a raczej cechą wielu szeregowych, ale i prominentnych libertarian na całym świecie.
Jeffrey Tucker, znany libertariański publicysta (i katolik) zauważa, że libertarianie dzielą się na dwa obozy. W 2014 r. opublikował tekst „Przeciw libertariańskim brutalistom”, w którym nazywa te obozy humanitarystami i – właśnie – brutalistami.
Dla pierwszych wolność oznacza „pokojową kooperację”, „inspiruje kreatywną służbę innym”, „ogranicza przemoc”, „zwiększa prosperitę”, „chroni prawa człowieka” czy też „pozwala różnego typu stowarzyszeniom ludzkim rozkwitać na warunkach, które same ustalają”. Drugi obóz składa się z osób, które powyższe idee uznają „za nudne i przesadnie humanitarne”. „W wolności imponuje im to, że pozwala ludziom realizować swoje indywidualne preferencje, formować homogeniczne plemiona, pielęgnować swoje uprzedzenia, poddawać ludzi ostracyzmowi na bazie »politycznie niepoprawnych« standardów, nienawidzić z całego serca, być otwartymi rasistami i seksistami (...) odrzucać standardy kultury i etykiety” – tłumaczy Tucker. W jego opinii brutalizm jest w ideologii tym, czym był w architekturze. Tam był celowym odarciem budynku z piękna i ornamentu na rzecz wyeksponowania jego czystej funkcji, gołej potęgi i ogromu. Brutalizm libertariański „testuje granice idei poprzez odrzucenie zdobiących ją finezji, wykwintności, łagodności, przyzwoitości. Jest zainteresowany wyłącznie funkcjonalnością. (...) Nie uznaje subtelności, jest zamkniętym systemem, w którym wszystko, co trzeba wiedzieć, jest znane”. Brutalistyczne podejście, zauważa Tucker, przejawiało także wielu bolszewików i nazistów.
Może libertariańska ideologia, jak każda, która wymaga walki i obrony, przyciąga ze swej natury zarówno jednostki prawdziwie nonkonformistyczne, jak i te niedostosowane i neurotyczne? Jedno jest pewne. Libertarianizm w wersji brutalistycznej nie może się powszechnie podobać. Tucker słusznie zauważa, że brutaliści skazują libertarianizm na postępującą marginalizację, a samych libertarian na prowadzenie wewnętrznych wojen frakcyjnych. On sam po publikacji swojego tekstu został przez niektórych „prawdziwych libertarian” wyklęty.
Serca krwawią
Obawiam się, że papież Franciszek wyrobił sobie swój negatywny pogląd na temat libertarianizmu właśnie w wyniku kontaktu z jego brutalistyczną wersją. W USA jej twarzą jest Milo Yiannopoulos, słynący z prowokacyjnych wystąpień na uniwersytetach. Na University of California w Berkeley jego wykład w lutym tego roku dał pretekst do brutalnych zamieszek studenckich zainicjowanych przez oponentów z jeszcze bardziej brutalistycznej bojówkarskiej lewicy. Z tej perspektywy zarzuty papieża mogą wydawać się sensowne: brutalizm faktycznie dąży do rozbicia społecznej wspólnoty, eksponując podziały i „myląc więzi z ograniczeniami”.
Tyle że to tak, jakby na wszystkich chrześcijan patrzeć przez pryzmat wczesnych kalwinistów, obsesyjnie tropiących herezję i karzących najmniejsze odstępstwo od wiary. Totalitarny purytanizm nie charakteryzuje przecież adekwatnie historii chrześcijaństwa. Tak samo brutalizm nie charakteryzuje odpowiednio libertarianizmu i jego historycznego dorobku.
Historia udowadnia, że libertarianizm w praktyce okazywał się znacznie częściej humanitaryzmem niż brutalizmem. „Skłonność do nienawiści i bycia palantem nie ma wiele wspólnego z długą historią idei liberalnej. Jednym z wielkich osiągnięć tej tradycji jest chociażby wyzwolenie kobiet i mniejszości narodowych spod arbitralnej władzy” – pisze Tucker.
Co ciekawe, Jan Paweł II, w przeciwieństwie do Franciszka, był bardziej świadomy pozytywnego przesłania, które dla cywilizacji niosą ruchy wolnościowe. Społeczeństwo pozbawione wolności uważał za skazane na powolny rozpad i stagnację. Doceniał znaczenie wolnych rynków dla pokojowego współistnienia i rozwoju ludzi, czemu wyraz dał chociażby w encyklice „Centesimus Annus”. Nawiasem mówiąc, przed jej napisaniem Jan Paweł II spotkał się z Friedrichem Augustem von Hayekiem, austriackim ekonomistą wolnorynkowym, laureatem Nagrody Nobla i autorem słynnej „Konstytucji wolności”.
Papież Franciszek ogłasza, że poszukuje „nowego humanizmu”, który miałby być odpowiedzią na bolączki współczesności. Wymienia wśród nich m.in. wzrost społecznych nierówności, migracje, nowe niewolnictwo, kwestie środowiskowe czy te związane z etycznym aspektem rozwoju nauki. Libertarianizm-humanitaryzm, a więc humanitarianizm formułuje interesujące odpowiedzi na większość z tych problemów. Być może warto, by papież zapoznał się z nimi. Mógłby na przykład śladem poprzednika porozmawiać z kilkoma humanitarianami, weryfikując swoje uprzedzenia. Ot, choćby z myślicielami (filozofami, prawnikami, ekonomistami) takimi, jak Matt Zwolinski, Jacob Levy czy Steve Horwitz, którzy samych siebie nazywają „libertarianami o krwawiących sercach”. „Wierzymy, że zaspokajanie potrzeb ekonomicznie najsłabszych poprzez likwidowanie niesprawiedliwości, działalność dobroczynną, wzajemną pomoc i rozwój wolnych rynków jest ważne zarówno z praktycznego, jak i z moralnego punktu widzenia. Chcemy tradycję libertariańską ożywić, dać jej nową energię, poszerzyć ją, żeby pokazać, że libertarianizm oferuje efektywne, silne i innowacyjne odpowiedzi na problemy sprawiedliwości społecznej” – piszą w swoim manifeście zamieszczonym na BleedingHeartLibertarians.com.
Czy istnieje szansa, że sam papież Franciszek zacznie się zaliczać do „libertarian o krwawiących sercach”? W pewnym sensie już nim jest, choć być może sobie tego nie uświadamia. Kościół od dwóch tysięcy lat głosi, że człowiek jest wolny, jednocześnie wymagając od niego, by z tej wolności korzystał w sposób odpowiedzialny. A to jest także przesłanie libertariańskie.
Ale przecież to jest także przesłanie uniwersalne, nieograniczone logicznie do żadnej konkretnej religii czy kręgu kulturowego. Jeśli na problemy, z którymi się stykamy, patrzymy z perspektywy wolności, rozwiązania często same materializują się przed naszymi oczami.