Ogłoszeniem przedterminowych wyborów premier Theresa May wywróciła brytyjską politykę do góry nogami.
Brytyjczycy pójdą do urn po raz trzeci w ciągu trzech lat: tym razem jednak, po raz pierwszy, wynik jest niemal pewny jeszcze przed rozpoczęciem kampanii. Zarówno wybory parlamentarne, jak i referendum w sprawie członkostwa w Unii Europejskiej były pełne niespodzianek. Jeszcze w trakcie wyborczego wieczoru w 2015 r. ówczesny lider Partii Pracy Ed Miliband kładł się spać jako potencjalny przyszły premier Wielkiej Brytanii, ale wybory ostatecznie przegrał. Rok później zwolennicy dalszego członkostwa we Wspólnocie mieli graniczące z pewnością przekonanie, że popiera ich większość Brytyjczyków – tylko po to, by w nocy odkryć, że byli w błędzie.
Noc z 8 na 9 czerwca powinna przynieść znacznie mniej niespodzianek: na starcie krótkiej, zaledwie siedmiotygodniowej kampanii głównym pytaniem nie jest, kto je wygra, ale z jaką przewagą. Rządząca Partia Konserwatywna może według sondaży liczyć na znaczne powiększenie samodzielnej większości parlamentarnej dzięki poparciu nawet 48 proc. wyborców – dwukrotnie więcej niż znajdująca się w największym kryzysie od czasów rządu Gordona Browna opozycyjna Partia Pracy.
Jednocześnie zdaniem psefologów – ekspertów od wyborczej arytmetyki – laburzyści mogą stracić w porównaniu z obecnym parlamentem nawet ok. 80 mandatów (w Izbie Gmin do obsadzenia jest 650 miejsc). W szczególności podatni są na straty w tych regionach kraju, które dotychczas popierały Partię Pracy, ale w ubiegłorocznym referendum zagłosowały za wyjściem z Unii Europejskiej i straciły przekonanie, że to ugrupowanie może ich skutecznie reprezentować.
Według badań opinii publicznej brexit pozostanie zdecydowanie najważniejszym tematem kampanii.
Obciążeniem dla Partii Pracy jest niezmiennie wysoki poziom poparcia, jaki wśród członków ugrupowania ma jego lider Jeremy Corbyn. Tymczasem według badania YouGov prawie połowa wyborców laburzystów uważa, że Corbyn byłby gorszym premierem niż obecna szefowa rządu Theresa May
Z jednej strony stanie rządząca Partia Konserwatywna – wprowadzająca w życie decyzję Brytyjczyków o opuszczeniu Unii Europejskiej, z drugiej – proeuropejscy Liberalni Demokraci (liczący na odzyskanie ok. 20 z 49 mandatów straconych w poprzednich wyborach) i niektórzy politycy Partii Pracy, wyraźnie popierający pozostanie we Wspólnocie. Ale laburzyści mają poważny problem. Skłóceni wewnętrznie i głęboko podzieleni w kwestii członkostwa w Unii będą musieli próbować zmobilizować wyborców także wokół innych tematów: usług publicznych, świadczeń społecznych, uczciwszego systemu podatkowego oraz krytyki międzynarodowych korporacji i politycznego establishmentu.
Paradoksalnie obciążeniem dla Partii Pracy będzie też niezmiennie wysoki poziom poparcia, jaki wśród członków (ale już nie posłów) ugrupowania ma jego lider Jeremy Corbyn. Tymczasem tego zaufania nie podzielają wyborcy. Według najnowszego badania YouGov aż 47 proc. Brytyjczyków, którzy głosują na laburzystów, nie zgadza się z opinią, że Corbyn byłby lepszym premierem niż obecna szefowa rządu Theresa May. Wśród szerszej opinii publicznej socjalista ma jeszcze gorsze notowania: zaledwie 14 proc. wyborców uważa, że byłby najlepszym kandydatem, aby stanąć na czele brytyjskiego gabinetu. Pomimo tego przywództwo Partii Pracy już w pierwszych godzinach kampanii wykluczyło (i tak mało prawdopodobną arytmetycznie) możliwość stworzenia koalicyjnego rządu z pozostałymi dwoma opozycyjnymi partiami – Liberalnymi Demokratami i Szkocką Partią Narodową – stawiając Theresę May i Partię Konserwatywną w pozycji jedynej siły politycznej mającej szanse na stworzenie administracji.
Wynik wyborów i uzyskana przez May większość parlamentarna będą zatem wyznacznikiem tego, w stronę jakiego brexitu będzie zmierzał brytyjski rząd. Premier nie ukrywała w pierwszych wywiadach kampanii, że ogłoszenie wcześniejszych wyborów ma nie tylko osłabić opozycję (która może wstrzymywać proces opuszczenia Wspólnoty przez Wielką Brytanię), lecz także powstrzymać rebeliantów z Partii Konserwatywnej, którzy – przy wsparciu eurosceptycznych mediów – domagają się przyjęcia jeszcze twardszej niż obecna linii w negocjacjach z Brukselą.
W obecnym parlamencie przewaga torysów to zaledwie 17 mandatów, co sprawia, że May była narażona na ryzyko porażki w przypadku buntu ok. 60-osobowej grupy zwolenników „twardego brexitu” wewnątrz ugrupowania. Według sondaży po 8 czerwca rządowy bufor bezpieczeństwa może wynosić nawet ok. 70–80 mandatów, dając May większe pole do manewru w rozmowach z unijnymi partnerami. To nie zmienia jednak faktu, że prawdopodobieństwo wycofania się z planów opuszczenia Unii Europejskiej jest bliskie zeru.
Ogłoszenie przedterminowych wyborów jest jednak pomocne dla rządu May również w tym sensie, że usuwa z kalendarza wyborczego perspektywę pójścia do urn w 2020 r. – zaledwie kilkanaście miesięcy po zakończeniu negocjacji i formalnym opuszczeniu Unii Europejskiej. Według źródeł w brytyjskiej administracji premier i czołowi ministrowie obawiali się, że jakikolwiek kompromis dotyczący okresów przejściowych po 2019 r. mógłby zostać źle przyjęty przez eurosceptycznych wyborców. Przyspieszając wybory o trzy lata i wzmacniając swój mandat już teraz, May gwarantuje sobie pięć lat spokoju. Kolejne wybory parlamentarne odbędą się bowiem dopiero w 2022 r., dając torysom czas na ułożenie przyszłych relacji z UE, zanim wyborcy znów będą mieli prawo głosu.
Warto także obserwować wybory w Szkocji, gdzie nawołująca do drugiego referendum niepodległościowego Szkocka Partia Narodowa (SNP) będzie próbowała utrzymać swój wyjątkowy wynik z wyborów w 2015 r. (54 z dostępnych 56 mandatów) i zatrzymać rosnące poparcie dla probrytyjskiej Partii Konserwatywnej. Spodziewany silny mandat dla SNP, które otwarcie będzie mówiło o planach nowego plebiscytu w 2018 lub 2019 r., powinien wzmocnić ich pozycję w negocjacjach z rządem w Londynie.
Obecna kadencja parlamentu zostanie zakończona w nocy z 2 na 3 maja.