Spór o kształt polskiej demokracji dawno przestał przypominać racjonalną wymianę myśli. Po pierwsze – z powodu doboru coraz mniej przekonujących argumentów zagłuszonych przez okrągłe zdania wbijane do głów politykom w prostych przekazach dnia. Po drugie – z racji braku partnerów do rozmów, którzy zatracili zdolność komunikowania się bez wchodzenia w narrację dyktowaną przez duopol PiS-PO. Pluralizm zapraszający do stołu różne środowiska i strony demokratycznego konfliktu miał być najważniejszą okrągłostołową zdobyczą, a jest w praktyce poniewieraną cnotą, której – parafrazując klasyka – nadaje się znaczenie czysto teoretyczne. Zamiast głosu zbiorowego rozsądku, słychać kakofonię frazesów.
Triumfalnego powrotu z Brukseli premier Beaty Szydło nie sposób werbalnie podważyć. Rząd z partią uzgodniły, że postawienie się unijnej większości i głosowanie jeden przeciwko wszystkim trzeba odtrąbić jako sukces i nie ma nad czym deliberować. Każdy ma oczywiście prawo do wygłoszenia własnego zdania na ten temat, bo przecież mamy demokrację, ale to tylko pojedyncze opinie, które nie sprowokują debaty. Żeby rozmawiać – trzeba słuchać. Żeby słuchać – trzeba mieć szacunek do cudzych poglądów, czyli upatrywać w różnorodności sens uprawiania polityki. Nawet tak modny na prawicy Carl Schmitt uważał, że debatować trzeba, by przekonywać innych do swoich racji i zarazem zgłaszać gotowość do bycia przekonanym. To jednak przerasta siły naszych polityków. Ich partyjne monologi nie krzyżują się w żaden dialog.
Pluralizm po polsku ćwiczony od czasu transformacji ustrojowej mrugał zalotnie do przedstawicieli wszystkich partii; do bezklasowego społeczeństwa z prawem głosu dla robotnika i dla inteligenta; do terenowych agend władzy. Ale atut posiadania i artykułowania konkurencyjnych poglądów stał się przekleństwem wszystkich mówców, którzy zaczęli się wzajemnie przekrzykiwać. Może tej puszki Pandory nie należało otwierać? Dlaczego, mając się pięknie różnić dla wspólnego dobra, poróżniliśmy się ze sobą na dobre i na złe? Gdzie szukać odpowiedzi na to pytanie wracające podczas każdej przepychanki obu dominujących narracji?
Historia nam podpowiada, że jesteśmy skazani na pluralizm dwóch prędkości, który sieje mowę nienawiści i dzieli suwerena na lepszy i gorszy sort. Na sarmatów z dostępem do wszystkich przywilejów i na pańszczyźnianych wyrobników bez prawa do ziemi; na białych i czerwonych powstańców; na sanacyjny piłsudczykowski obóz i akolitów Dmowskiego; na komunistów i rewizjonistów; na moherową koalicję dewotów i liberalny wersal zadzierający nosa pod aksamitnym kapeluszem; na tych, którzy stali po jasnej stronie mocy, i tych, którzy przeszli na ciemną stronę ZOMO. Zwaśnione plemiona nie chcą się wymieszać – wolą wiernopoddańczo przyklaskiwać narzuconej doktrynie niż okopcić przyswojony światopogląd wrogą refleksją o nie swojej Polsce. Pluralizm pozostawiony w spadku po Solidarności jest glinianym filarem naszej demokracji – jak uczy historia, nie umiemy uzgadniać warunków naszego tu i teraz, bo za wszelką cenę chcemy być jednomyślni i tę jednomyślność siłą egzekwować. A przecież nie na tym polega budowanie demokracji, nie tędy droga do pluralistycznego społeczeństwa.
Roztaczana w ostatnim ćwierćwieczu wizja Polski różnorodnej, wielobiegunowej, niepryncypialnej przestała się podobać. Pluralizm i na tym polu poniósł sromotną klęskę. Kiedy na scenie politycznej zaczęto monopolizować prawdę, a raczkujące z dala od wielkiej polityki i wykluczane poza nawias dialogu społeczeństwo obywatelskie nie nauczyło się chodzić na własnych nogach, pod pluralistycznym transparentem zaczęły maszerować mniejszości, też zapraszane do ogólnonarodowej debaty. Ale kiedy geje, feministki i właściciele barów z kebabami coraz głośniej zabierali głos we własnej sprawie, ich skargom odebrano prawa obywatelskie. Niegdysiejsze „antysemickie hece” dziś są „tęczowym ekscesem” tudzież „zmową ciapatych”. Nie tak dawno na cenzurowanym były wykształciuchy, których chciał posyłać w kamasze Ludwik Dorn. Później obiektem drwin władzy stali się cykliści i weganie, bo wyrośli z niepolskiej tradycji. Tylko patrzeć, kiedy zacznie się polowanie na euroentuzjastów. Jeśli ktokolwiek ośmieli się podważyć własnym zdaniem jedną czy drugą utartą narrację, musi się liczyć z zarzutami o zaprzaństwo lub reakcjonizm. Tak czy owak dopuści się zamachu stanu, choć to depozytariusze doktryn przeżywają stany lękowe, że wyrośnie im wymagający partner do rozmów. Usiłują temu zapobiec, amputując z pluralizmu jego społeczny rdzeń. Mówta i róbta, co chceta, ale każdy pod swoim oknem, na własnym kawałku ogródka, z dala od dyskusyjnego stołu na forum publicznym. Trudno się tej obsesji uniformizacji dziwić, skoro nawet stół ma nieustalony kształt; dla uprzywilejowanych – okrągły, dla wykołowanych – kanciasty.
Prawo do różnorodności nie przyznaje nikomu pierwszeństwa ani nie może zagwarantować realizacji jego roszczeń. A jeśli cokolwiek zaprowadza się drogą systemową, jest to przyobleczone w pokusę sortowania społeczeństwa, której ulegają wszyscy politycy bez wyjątku. Brytyjski filozof Isaiah Berlin utożsamiał pluralizm tylko z radykalną koncepcją wolności – wolności negatywnej, która nie znosi państwowego przymusu, wchodzenia władz z butami w prywatne życie obywateli, nakładania obciążeń w postaci podatków czy innych danin na rzecz stróżów ładu. Liczą się tylko ludzkie pragnienia. W eseju „Dwie koncepcje wolności” Berlin nakreślił też ramy „wolności pozytywnej”, czyli silnie zrośniętej z demokracją liberalną, która jest tak postponowana przez rosnące w siłę w całej Europie środowiska przeciwne zacieśnianiu integracji państw. Berlin uważał, że ta „wolność do...” wyposaża wprawdzie obywateli w pakiet procedur, dzięki którym stają się tak fetyszyzowanym dziś suwerenem z prawem do zgromadzeń, kandydowania i wybierania swoich przedstawicieli, ale owo prawo wyboru jest ułudą, a pochwała „wolności pozytywnej” służy pochwale władzy i prowadza głosujących na smyczy przez politycznych idoli. Bo zamiast realizować własne cele, jesteśmy zmuszani do spełniania celów, które mamy uznać za swoje. Takie dictum doprowadziło ongiś do marksizmu, spowodowało faszyzm, użyźniło podglebie hitleryzmu i innych wielkich narracji, z którymi pluralizm Berlina chciał wojować. Jego wrogość do demokracji liberalnej nie rymuje się jednak z dzisiejszą dobrą nowiną obozów prawicowych, które tak chętnie ogłaszają bankructwo tego niedoskonałego tworu. Berlin był za bezbrzeżną wolnością obywateli, a rolę państwa ograniczyłby do absolutnego minimum. Na taką utopię nie ma dziś zgody. Pluralizm – tak, wypaczenia – nie.
Do której z tych wolności jest nam obecnie najbliżej? Na razie do żadnej, bo ani koncepcja prymatu prawa, ani prymatu obywatela nie cieszy się uznaniem rządzących. Do liberalnej demokracji pod rządami PiS raczej nie będzie powrotu, czego dowodzą boje o trybunał, próba wpływania na obsadę stanowisk sędziowskich czy podchody pod skrócenie kadencyjności władz samorządowych. Nie należy też spodziewać się przechyłu w stronę radykalnego pluralizmu, bo tylko nieliczne środowiska dostały od władzy ciche przyzwolenie na dobitne wyrażanie swoich poglądów i tylko dlatego, że ich obywatelski zryw nie przełoży się na wymarsz poza dozwoloną przestrzeń.
A co w takim razie z debatą? Czy znajdzie się w końcu godny partner do dyskusji? Przywoływany na wstępie Carl Schmitt nie jest takim optymistą. Twierdzi – i chyba ma poparcie obecnego rządu – że w demokracji rozdyskutowanych mas, które zamiast myśleć i iść za głosem rozsądku, słuchają kawiarnianych podszeptów emocji, nie da się prowadzić rzeczowej debaty, bo nie ma z kim debatować. Niekonsultowane decyzje wychodzą więc z gabinetów w postaci uchwalonego prawa. Ale Schmitt nie potępia tak autorytarnych rozwiązań, nie użala się też nad kondycją pluralizmu. Jako winnych wskazuje liberałów, którzy zamiast spierać się o prawdę i wejść w środek gorącego sporu, wolą nie zaogniać konfliktów, tylko zawierać letnie kompromisy. Użył nawet porównania, że wobec dylematu, czy uwolnić Chrystusa, czy Barabasza, powołaliby komisję i na jej barki scedowali podjęcie decyzji.
Cała więc nadzieja w obywatelach, którzy w tej kadencji już nieraz dali świadectwo, że potrafią się zjednoczyć i maszerować pod sztandarem wspólnej sprawy. Dotyczy to zwolenników KOD, kobiet w czerni, rodziców przeciwnych likwidacji gimnazjów czy pochodów w obronie pamięci żołnierzy wyklętych oraz krucjat różańcowych w kontrze do obrazoburczej sztuki. Ich głosu nie da się zagłuszyć partyjną nowomową. Jednym mentalnie bliżej do Berlina, drugim do Schmitta. Niestety, ciągle najdalej mają do siebie.