Wypadek drogowy Beaty Szydło to istotny powód do niepokoju nie tylko z powodu troski o stan zdrowia pani premier, ale też o kondycję naszego społeczeństwa. Pędząca na sygnale kolumna samochodów z szefową rządu zatrzymywała sąsiednie auta, korzystając z przywileju pierwszeństwa, jaki przysługuje pojazdom wiozącym najważniejsze osoby w państwie, co nie spotkało się z powszechnym zrozumieniem.
Eksperci od monitoringu zawzięcie deliberują, czy sprawca wypadku rządowej limuzyny miał prawo wykonać manewr, czy jednak powinien przepuścić źle oznakowany samochód. To debata poważniejsza niż temat drogowego savoir-vivre’u. Bo dawno odkrytą prawdą jest, że nie tylko na drodze w starciu państwo – obywatele ci drudzy stoją na straconej pozycji. Polska demokracja tak już ma, że dobro drugiego sortu nie jest stawiane na pierwszym miejscu.
Polityk na autostradzie w ciągu kilku ostatnich miesięcy został w społecznej percepcji pasowany na pirata drogowego. Najpierw w marcu ubiegłego roku w prezydenckim samochodzie pękła opona, bo spóźnione BMW gnało na złamanie karku. Miesiąc temu ministrowi pani premier tak śpieszyło się z Torunia do Warszawy, że popędził z wyobraźnią Jamesa Bonda, a niedouczeni uczestnicy ruchu, którzy podczas kursów na kierowców zawalili test z pierwszeństwa jazdy, musieli dzwonić po lawetę. Polityków rajdowych ci u nas dostatek – to nie jest tylko tegoroczny wysyp. Kilka lat temu dzisiejszy szef Telewizji Jacek Kurski na trasie z Trójmiasta do Warszawy podczepił się pod policyjny konwój eskortujący więźniów i pognał na ważne spotkanie na sygnale. Sprytny poseł z drogi publicznej zrobił sobie prywatny buspas i tyle go widziano, a szary obywatel mógł co najwyżej powąchać chmurę spalin.
Z drogi śledzie, władza jedzie! Ta zasada nie obowiązuje jedynie na drodze. Tam można jej doświadczyć najdotkliwiej, kiedy człowiek, nie daj Boże, zaplącze się w rządowy karambol. Samozwańcze przyzwolenie wyprzedzania na podwójnej ciągłej czy ruszania z piskiem opon, gdy na pasach roi się od pieszych, stało się parlamentarną normą, nie do zawetowania przez żadną większość. Ten zakonserwowany obyczaj ma się dobrze, bo rządzący nie zamierzają ustępować pierwszeństwa obywatelowi. I w granicach demokratycznego prawa posuwają się na tyle daleko, na ile tłumek gapiów im pozwoli. Albo się rozstąpi przed nadciągającym taranem, albo zewrze szyki i powstrzyma tę lokomotywę, która ciągnie same wagoniki pierwszej klasy z ludźmi o społecznie idealnych parametrach. Z demokracją jest jak z lokomocją – najpierw wszyscy wspólnie rozpędzają auto, by do środka mogła wejść wybrana garstka, a gdy już wygodnie rozsiądzie się za kółkiem, jedzie dokąd chce, ile tylko fabryka dała, i nie czuje żadnych hamulców.
Klakson władzy trąbi na obywatela regularnie, jeśli ten ma tylko czelność wbiegać na ulicę, którą sam wyasfaltował. Nie tak dawno głośno warknął przy okazji nowelizacji ustawy o zgromadzeniach, która miała odpowiednio pokierować ruchem w czasie demonstracji. PiS wnioskował, aby władza, Kościół oraz inne związki wyznaniowe mogły pierwsze wybrać czas i miejsce swego zgromadzenia. To nie przeszło, bo zaoponował Senat, ale nawet ta zadziwiająca zgodność ponad podziałami nie spowodowała zmiany tempa przy projektowaniu zmian. Zostawiono zapis, by cykliczne zgromadzenia autoryzowane przez rządzących miały zgodę ważną przez trzy lata oraz żeby nie musiały cierpieć obecności innych pikiet w swym sąsiedztwie. Tym sposobem żadne kontrmanifestacje nigdy więcej nie wchodziłyby w paradę miesięcznicom smoleńskim. Prezydentowi niezręcznie było się podpisać pod ustawą faworyzującą jednych kosztem drugich, więc skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego, który dostał za zadanie rozstrzygnąć ten drogowy dylemat, komu należy się pierwszeństwo – władzy czy obywatelom.
To nie pierwszy taki wyścig w tej kadencji, kiedy najważniejszy w państwie obywatel musi iść piechotą za rządową limuzyną. Przy ustawie o obrocie ziemią znowu wyszło na jaw, że są równi i równiejsi, pierwsi i kolejni, bliżsi i dalsi, szybcy i wściekli. Wszystko przez ciężkostrawny dla sympatyków niezachwianych proporcji postulat, żeby prawo do zakupu gruntów obejmowało – poza rolnikiem i jego rodziną – także władzę lokalną (samorządy) oraz sakralną (Kościoły, związki wyznaniowe), dając im możliwość handlu bez stosowania się do restrykcyjnych przepisów. A to była tylko próbna jazda testowanym przez ustawodawcę bolidem, który ciągle się rozkręca i ma wielką ochotę jeszcze szybciej pędzić. Ostatnio pierwszeństwo władzy ustawodawczej jest nie na rękę władzy sądowniczej. PiS chce sanacji wymiaru sprawiedliwości, proponując, aby członków Krajowej Rady Sądownictwa wybierali też parlamentarzyści. Ma to pomóc w demokratyzacji sądów, choć w mniemaniu urzędników w togach jest to zamach władzy na ich niezależność i poważne zagrożenie wszelkich praw obywatelskich. Co na to przeciętny Kowalski? Jest nie tylko spóźniony, ale i zdezorientowany. Choćby biegł, ile pary w płucach i sił w nogach, nie nadąży za odjeżdżającą mu rzeczywistością. Dlatego wielu Nowaków i Kowalskich rezygnuje z pościgu, zmienia sportowe obuwie na domowe i przekrzykuje się z myślami – czy co cztery lata warto pchać to nieposłuszne auto, które zamiast jechać zgodnie z wyborczym rozkładem, zmienia kierunek jazdy i wali pod prąd.
Trudno na cokolwiek się umawiać z władzą, która jeździ za szybko, nie staje na światłach, a znaki nakazu i zakazu uważa za obywatelski kaprys albo za opinię twórców prawa drogowego. Nawet jeśli ustawowo zdecyduje, komu na skrzyżowaniu należy się pierwszeństwo, wcale nie oznacza, że sama zwolni, zatrzyma się, rozejrzy na wszystkie strony i ustąpi pozostałym. Tak było z szumnymi zapowiedziami PiS w sprawie 500+. Przed wyborami powtarzano jak mantrę, że znajdą się środki na każde dziecko. Po zaprzysiężeniu rządu rzeczywistość wymusiła inny podział socjalnego tortu. Okazało się, że dla wszystkich nie wystarczy, więc pierwszych w kolejce wyprzedzili drudzy, trzeci i następni. Jedynacy mają prawo czuć się wykolejeni; mieli przed sobą drogę z pierwszeństwem, ale zepchnięto ich na pobocze.
Dziś opozycja chętnie punktuje władzę. Chce rozliczać PiS z nieznajomości prawidłowego zachowania się na drodze, wlepiać mandaty za brawurową jazdę i brać w obronę obywateli, którym cicho kibicuje, kiedy sami pchają się pod koła limuzyn rządowych, co miało miejsce podczas nocnych demonstracji przed Sejmem i czuwania pod Wawelem. Ale była władza nie pamięta, jak sama rządziła i też z udawanym respektem traktowała zasady pierwszeństwa. PO ma na sumieniu 750 tys. obywateli, którzy podpisali się pod jej petycją zmiany ordynacji wyborczej na jednomandatową. Gdy drużyna Donalda Tuska doszła do władzy i dostała wszystkie klucze, hasła i loginy do pulpitu dowodzenia, ktoś zamienił sterowniki dyżurnemu ruchu i Platforma zamiast przeprowadzić swój pomysł przez Sejm, zapaliła mu czerwone światło. Ponad pół miliona czekających na start utknęło w gigantycznym korku. Nikt im nie powiedział, że ta jazda jest na niby, że te szybkie autostrady zbudowano dla rządzących, a naiwnym przysługuje co najwyżej prawo pokręcenia się po placu manewrowym. Niech się kręcą w kółko – skoro tak łatwo dali się wkręcić. Albo niech parkują na rogatkach i przez cztery lata drałują per pedes.
Nie ma się co łudzić – żadna władza nie odda lekką ręką przywileju pierwszeństwa. A jeśli potrąci obywatela na jezdni, to immunitet odpuści jej winy. Nie dalej jak dwa lata temu Senat podarł do kosza nowelizację prawa o ruchu drogowym, która chciała przyznać pierwszeństwo oczekującym na pasach pieszym. Wniosek o odrzucenie ustawy zgłosił senator PO, motywując swoją nadgorliwość troską o bezpieczeństwo niezmotoryzowanych – by nie stała się im krzywda. Nowelizacja przepadła, choć o losie wykluczonych przesądził – żeby było śmieszniej – tylko jeden głos. Brzmiał szyderczo: „Proszę odsunąć się od krawężnika”.
Demokracja nie gwarantuje lokomocyjnej równości. Pisze ulgowe kodeksy dla rządzących i zamyka las szlabanów przed rządzonymi. W niepamięć odeszły czasy przodowników pracy na usługach socjalizmu, którzy tyrali ponad siły, śrubowali normy, bili nieludzkie rekordy i w nagrodę za budowę proletariackiego raju dostawali glejt pierwszeństwa, z którym przychodzili na partyjne konwentykle. Tam pozwalano im zabierać głos w imieniu zaniepokojonej władzy robotniczej i dobijać płomiennymi przemowami skompromitowanych działaczy partyjnych. Mogli jechać po bandzie, bez zapiętych pasów i nie zdejmować nogi z gazu dopóki wyklęty aparatczyk miał jeszcze siłę wyczołgiwać się spod kół. Cała władza w rękach rad była jednak tylko koncesjonowanym, odświętnym pierwszeństwem, na pokaz i ku przestrodze. A dziś nawet tego nie ma. Trwa natomiast w najlepsze spór medialny o ustalenie prawdy, komu przysługiwało pierwszeństwo na drodze – limuzynie pani premier czy kierowcy, który jej zajechał drogę. Zwolennicy każdej ze stron na swój sposób chcą dochodzić racji. W internecie rozpoczęły się dwie zbiórki – jedna na naprawę prywatnego seicento, druga na wyklepanie rządowego audi A8. Kto uzbiera pierwszy – ten lepszy.
Trudno na cokolwiek się umawiać z władzą, która jeździ za szybko, nie staje na światłach, a znaki nakazu i zakazu uważa za obywatelski kaprys albo za opinię twórców prawa drogowego. Nawet jeśli ustawowo zdecyduje, komu na skrzyżowaniu należy się pierwszeństwo, wcale nie oznacza, że sama zwolni, zatrzyma się, rozejrzy na wszystkie strony i ustąpi pozostałym.