USA Kto pierwszy odczuje skutki populistycznych zapowiedzi prezydenta elekt a? Pierwsze ciosy spadają na gospodarkę, sąsiada zza Rio Grande, który i tak zmaga się z kłopotami.
Meksykańska gospodarka już zaczyna odczuwać negatywne skutki wyboru Donalda Trumpa na prezydenta USA. Nawet nie potrzeba było czekać, czy faktycznie zrealizuje on wyborcze obietnice budowy muru granicznego, odsyłania nielegalnych imigrantów i wypowiedzenia północnoamerykańskiej umowy o wolnym handlu (NAFTA). Wywierana przez niego presja na amerykańskie firmy, by nie przenosiły produkcji za granicę, wyrządziła południowemu sąsiadowi wystarczające szkody.
Presja ze strony prezydenta elekta okazuje się całkiem skuteczna, bo np. Ford ogłosił, że rezygnuje z budowy wartej 1,6 mld dol. fabryki samochodów w Meksyku, a zamiast tego wyda 700 mln na rozbudowę istniejących zakładów we Flat Rock w stanie Michigan. Tego samego dnia Trump zagroził też koncernowi General Motors wprowadzeniem ceł na samochody montowane w Meksyku. Decyzja Forda to już drugi taki przypadek, bo w listopadzie, zaledwie kilka dni po wyborczym zwycięstwie Trumpa, o zmianie planów i pozostawieniu produkcji w Indianie poinformowała firma Carrier, czołowy producent klimatyzatorów i wentylatorów.
Ale to, co cieszy mieszkańców przemysłowych stanów środkowego zachodu, na południe od Rio Grande jest przyjmowane z coraz większym zaniepokojeniem. Pod koniec grudnia Agustín Carstens, gubernator banku centralnego Meksyku, porzucił typowy dla swojej funkcji wyważony język i ostrzegł, że „horror z Donaldem Trumpem w roli głównej właśnie się zaczyna”. Jeśli nowy prezydent USA faktycznie zdoła zatrzymać przenoszenie produkcji przemysłowej za granicę, Meksyk odczuje to najboleśniej.
W 2015 r. wartość amerykańskich inwestycji bezpośrednich w Meksyku przekroczyła 16 mld dol., co stanowiło ponad połowę wszystkich podobnych inwestycji w tym kraju. Citigroup już obniżyła prognozę tegorocznych inwestycji zagranicznych w Meksyku z 35,8 mld do 25 mld dol. Ponad trzy czwarte meksykańskiego eksportu trafia do Stanów Zjednoczonych, a wartość nadwyżki handlowej, którą Meksyk wypracowuje w obrotach z północnym sąsiadem, wyniosła w 2015 r. 60 mld dol., co stanowiło ponad 5 proc. PKB tego kraju. Trump przekonuje, że NAFTA przynosi znacznie większe korzyści Meksykowi, ale pomija przy tym fakt, że w ciągu ostatniej dekady amerykański eksport na południe wzrósł o 97 proc.
Najgorsze z meksykańskiego punktu widzenia jest to, że Trump przejmuje rządy w czasie, gdy meksykańska gospodarka i tak przeżywa trudne chwile, zmagając się z inflacją i słabnącym kursem peso. – To spada na nas w wyjątkowo skomplikowanym momencie. Ta rzeź może trwać jeszcze przez następne kilka miesięcy – mówił niedawno Armando Ríos Piter, senator z opozycyjnej Partii Rewolucji Demokratycznej, nawiązując do pogarszających się wskaźników gospodarczych. W ostatnich kilku miesiącach perspektywy dla Meksyku obniżyły dwie z trzech wielkich agencji ratingowych – Moody’s i S&P. Według prognozy banku centralnego tegoroczny wzrost gospodarczy wyniesie tylko 1,7 proc. PKB, co oznaczałoby trzeci kolejny rok, w którym jego tempo spada, a zarazem najgorszy wynik od 2013 r. Biorąc pod uwagę, że jeszcze na początku obecnej dekady wzrost przekraczał 4 proc., różnica jest znaczna. Ale niektórzy ekonomiści – np. z Crédit Suisse czy Bank of America – uważają, że nawet ta 1,7-proc. prognoza jest zbyt optymistyczna.
W listopadzie, już po zwycięstwie Trumpa, meksykański bank centralny podniósł stopy procentowe – już trzeci raz w ciągu roku – do 5,25 proc., czyli najwyższego poziomu od 2009 r. Nie zahamowało to jednak inflacji, która według prognoz przekroczy na koniec 2017 r. 4 proc., ani deprecjacji meksykańskiej waluty. W ciągu minionego roku peso straciło na wartości wobec dolara ok. 20 proc. – a tylko od amerykańskich wyborów aż 11 proc. – i znajduje się blisko historycznych minimów. Spośród głównych światowych walut tylko brytyjski funt zanotował w ubiegłym roku większy zjazd. W tej sytuacji spekuluje się, że bank centralny może się zdecydować na kolejną podwyżkę stóp, co jeszcze mocniej osłabiłoby wzrost PKB.
Jest to tym bardziej prawdopodobne, że wraz z początkiem roku meksykański rząd uwolnił ceny paliw, które od dziesięcioleci były regulowane przez państwo. Choć w dłuższej perspektywie zakończenie państwowego monopolu w sektorze paliwowym może przynieść korzyści zarówno gospodarce, jak i konsumentom, na razie ceny poszły w górę o ponad 14 proc. Natychmiastowym efektem są trwające od kilku dni antyrządowe protesty i blokady dróg, a nieco późniejszym będzie dalszy wzrost inflacji.
W tle tych wszystkich kłopotów są przyszłoroczne wybory prezydenckie, które jeszcze mogą skomplikować sytuację. Obecny prezydent Enrique Pena Nieto nie może się ubiegać o drugą kadencję, zresztą i tak nie miałby na nią wielkich szans, bo w badaniach aprobaty sięga dna. Z jego wyborem w 2012 r. wiązano duże nadzieje, ale pogarszająca się sytuacja gospodarcza, korupcja, brak postępów w walce z kartelami narkotykowymi i zbyt uległe w oczach Meksykanów przyjęcie w czasie amerykańskiej kampanii Donalda Trumpa powodują, że obecnie jest on postrzegany jako równie wielkie rozczarowanie.
W tej sytuacji na poważnego pretendenta do prezydentury wyrasta Andrés Manuel López Obrador, lewicowo-populistyczny były burmistrz stołecznego Meksyku i kandydat w dwóch poprzednich wyborach głowy państwa. López Obrador, który z 29-proc. poparciem prowadzi w sondażach, obiecuje m.in. wytępienie korupcji, ukrócenie wpływów karteli narkotykowych, wyższe emerytury, obniżkę pensji najlepiej zarabiających urzędników, tworzenie nowych miejsc pracy i inwestycje w infrastrukturę. Nie mówi jedynie, w jaki sposób zamierza to zrealizować, zwłaszcza z bardzo małym zapleczem parlamentarnym. Ale przykład Donalda Trumpa pokazuje, że to nie musi mu przeszkodzić w zwycięstwie.