Harce pionków na syryjskiej szachownicy nie mają większego znaczenia, bo los kluczowych figur jest już przesądzony.
Rakiety, które najprawdopodobniej we wtorek spadły na północy Syrii, w prowincji Idlib, trafiły precyzyjnie. W nalocie zginęło kilkudziesięciu członków rebelianckiego ugrupowania Dżabhat Fateh al-Szam (Front Podboju Lewantu), w tym niemała grupa dowódców tej dżihadystowskiej bojówki. – To była nasza główna kwatera w regionie. Dlatego zginęło wielu braci – informował, w wyjątkowo suchym tonie, rzecznik Frontu.
Tym razem oświadczenie było pozbawione tyleż barwnych, co rytualnych pogróżek pod adresem wrogów. To ciekawe, bo Front Podboju Lewantu kilka miesięcy temu nosił nazwę Front Nusra: była to największa w Syrii organizacja deklarująca związki z Al-Kaidą. W porównaniu z Państwem Islamskim (ISIS) byli to radykałowie, choć jakkolwiek dziwnie by to brzmiało – umiarkowani. Uderzenie na ich kwaterę było tym bardziej kuszące, że licząca kilka tysięcy ludzi pod bronią organizacja (według najśmielszych szacunków – 10 tys. osób) nie jest już tak silna, jak jeszcze rok temu. Nie jest też stroną zawartego w ubiegłym tygodniu zawieszenia broni. A jednocześnie Front kontroluje spore połacie terenów na północno-zachodnich krańcach Syrii, blisko granicy z Turcją. Zainteresowanych usunięciem radykałów z tego terenu więc nie brakuje.
W obecnym układzie sił wygląda na to, że frakcje takie jak Dżabhat Fateh al-Szam są skazane na porażkę. Bo najważniejsi gracze w tej wojnie uruchomili proces, który moglibyśmy nazwać – nomen omen – dorzynaniem watahy.
Asad triumfator
Ktokolwiek próbowałby szczegółowo opisać „scenę polityczną” syryjskiej wojny, podejmie się tytanicznego dzieła. W rozczłonkowanym na kondominia reżimu, rebeliantów, Kurdów i islamistów kraju funkcjonuje około tysiąca formacji, z których olbrzymia większość działa na własną rękę – tylko formalnie podporządkowując się jakiejś większej regionalnej sile.
Na zwycięzcę trwającego już niemal sześć lat konfliktu wyrasta prezydent Baszar al-Asad: niegdyś próbujący uchodzić za oświeconego liberalnego autokratę, dziś – krwawy tyran. „Oto Asad przetrwa u władzy prezydenta Obamę i być może będzie sprawował ją dalej, jeżeli uda mu się osiągnąć jakiś kompromis z osłabionymi siłami rebeliantów” – kwitowała na łamach magazynu „The New Yorker” ekspertka do spraw bliskowschodnich Robin Wright.
Sześć lat temu mogło się wydawać, że dni Asada są przesądzone. Po brutalnym spacyfikowaniu pierwszych manifestacji organizowanych na fali arabskiej wiosny Waszyngton nie przebierał w słowach. – Dla dobra Syryjczyków nadszedł czas, by prezydent Asad ustąpił – deklarował wówczas prezydent USA Barack Obama, wprowadzając pierwsze finansowe sankcje wobec reżimu w Damaszku. Kolejne miesiące teoretycznie potwierdzały tę diagnozę: rebelianci zepchnęli armię rządową na zachód kraju, do pasa przy wybrzeżu Morza Śródziemnego i przechwycili Aleppo. Podłożone przez nich bomby były w ciągu kilku miesięcy w stanie dosięgnąć szefa syryjskiego wywiadu i ministra obrony. Obaj wymienieni zginęli, ale na listę ofiar można by też wciągnąć mocno poharatanego ministra spraw wewnętrznych, a nawet młodszego brata prezydenta Mahera.
A jednak Asad się wybronił, choć wojna podeszła w pewnym momencie na rogatki Damaszku. Choć oczywiście, gdyby nie niechęć Zachodu do zaangażowania się w działania w Syrii – wynikająca ze zmęczenia kolejnymi wojnami i rozczarowania skłóconą, niekontrolowaną przez nikogo opozycją – reżim padłby tak, jak padały te Saddama Husajna i Muammara Kaddafiego. Pozostawienie jednak rebeliantów, często nieustępujących brutalnością armii, wyłącznie w gestii regionalnych sojuszników USA – z Arabią Saudyjską na czele – sprawiło, że w konflikt włączyły się: libański Hezbollah (przez lata protegowani Syrii w sąsiednim Libanie), elitarne jednostki wojskowe z Iranu, a wreszcie – kontyngent Rosji, dla której Damaszek był ostatnim sojusznikiem na Bliskim Wschodzie.
Wystarczyło kilka lat, by Asad zaczął odzyskiwać Syrię. Dziś kontroluje ok. 40 proc. terytorium, lecz zarówno uderzenie na bastion islamistów w Idlib, jak i podporządkowanie Aleppo i działania w środkowej części kraju wskazują, że reżim zaczyna przechwytywać i podporządkowywać ostatnie rebelianckie wysepki na zachodzie. Potencjalny kompromis z rebeliantami pozwoliłby przechwycić południe kraju, wzdłuż granicy z Jordanią, oraz część północno-zachodnich rubieży, przy granicy z Turcją. Wtedy Asadowi pozostaliby tylko dwaj poważni przeciwnicy: Kurdowie, którzy kontrolują część ziem przy granicy z Turcją i Iranem, oraz Państwo Islamskie, wciąż panoszące się w prowincjach przylegających do Iraku.
Ale ugoda z rebeliantami to niekonieczny warunek, żeby ten plan zrealizować. Kto jak kto, ale oni nie są zwycięzcami tej wojny i ich pozycja przetargowa jest słaba. W Syrii walczy ok. 80 tys. sunnickich bojowników rozproszonych w – jak szacują organizacje obserwujące syryjskie zmagania – co najmniej tysiącu rozmaitych ugrupowań zbrojnych. Rosjanie, którzy wraz z Turkami stoją za trwającym obecnie rozejmem, w lakonicznym komunikacie na temat toczących się negocjacji z rebeliantami wyliczyli siedem ugrupowań uczestniczących w zawieszeniu broni. Ich nazwy mówią coś jedynie nielicznym: Fajlak al-Szam, Ahrar al-Szam, Dzajszal-Islam, Thuwwar Ahl al-Szam, Dżajsz al-Musżahidin, Dżajsz Idlib, Al-Dżabbah al-Szamijah. Pół roku temu połowa z nich mogła się nazywać inaczej i być dowodzona przez innych ludzi. Ale nie zmienia to faktu, że Moskwa i Ankara wykonały kawał roboty: w tej siódemce są siły kontrolujące ok. 62 tys. bojowników, w tym dwie frakcje Wolnej Armii Syrii (WAS), niegdyś filaru antyreżimowej rebelii.
Aktorzy drugiego planu
Odrealnieni – tak jednym słowem można by podsumować postawę rebeliantów. – Nie chcemy tylko końca Asada, chcemy końca całego reżimu – zapewniał tuż przed Nowym Rokiem jeden z komendantów Wolnej Armii Syrii. – Jeżeli porozumienie w Astanie (negocjacje toczyły się w stolicy Kazachstanu – aut.) rzuci nas z powrotem na łaskę reżimu, który ma na rękach krew ponad 300 tys. cywilów i za nic ma wolę narodu syryjskiego, wrócimy na pole bitwy – grzmiał. Abdul Hadi Sari, przed wojną jeden z dowódców syryjskich sił lotniczych, potem znacząca figura Wolnej Armii Syrii – dziś na uchodźstwie w Jordanii – jest bardziej umiarkowany: zakłada, że rebelianci mogą wrócić do okopów, jeżeli reżimowe milicje przystąpiłyby do odwetu na sunnitach.
Ugoda z umiarkowanymi sunnitami nie jest reżimowi potrzebna do „przeżycia”. Nawet Wolna Armia Syrii to dziś jakieś 54 frakcje, z których nie wszystkie popierają ideę rozejmu i nie wszystkie ostatecznie złożą broń, gdyby ukuto jakiś kompromis. Niektóre z nich są nazywane przez liderów WAS „osobistymi mafiami”, a ich komendanci zgarniają ponoć nawet jedną trzecią z funduszy, jakie do nich trafiają z zagranicy. Zduszenie tych frakcji jedna po drugiej byłoby pewnie czasochłonne, ale do wykonania. Damaszkowi zależy raczej na tym, żeby poprzez pokój z umiarkowaną opozycją uspokoić sumienia na Zachodzie, odsunąć od szachownicy arabskich aliantów rebelii, m.in. Arabię Saudyjską i Katar, oraz zerwać z konfliktu etykietkę wojny religijnej między szyitami i innymi syryjskimi mniejszościami religijnymi (po stronie rządu) a sunnicką większością (po stronie rebelii).
Pokój z rebeliantami otwiera też drogę do odbicia terytoriów kontrolowanych dziś przez osłabione Państwo Islamskie oraz Kurdów. W tym pierwszym przypadku, z politycznego punktu widzenia, nie powinno to być trudne: ISIS nikt nie będzie bronił, ba, niejeden zachodni rząd wsparłby taką ofensywę, pokazując swoim wyborcom, że bierze odwet za zamachy terrorystyczne, jak choćby ten ostatni – w Berlinie. Jedyny problem to organizacyjna i militarna potęga dżihadystów: nie do przełamania, a jednocześnie wymagająca długotrwałego zaangażowania całego potencjału, jaki Damaszek ma do dyspozycji, oraz spokojnego zaplecza.
A skoro już przy dżihadystach jesteśmy: wspomniany na wstępie Front Podboju Lewantu to wbrew pozorom twardszy orzech do zgryzienia. Informująca o negocjacjach w Astanie Moskwa jasno podkreśliła, że dawny odprysk Al-Kaidy w Syrii nie uczestniczy w rozmowach. Rebelianci w swoich oświadczeniach mówią co innego: islamiści są ich częścią, a ich los nie jest przeciwnikom reżimu obojętny. Bojowników dawnego Frontu Nusra nazywa się w tych kręgach „najlepszą szansą na obalenie reżimu”: w swoim czasie były to najlepiej wyszkolone, najbardziej otrzaskane w walce i najbardziej zdyscyplinowane siły rebelianckie w Syrii. Dla wielu rebeliantów, zwłaszcza tych, którzy uczestniczyli w najzacieklejszych walkach, islamiści są towarzyszami broni, których nie sposób teraz porzucić.
Gorzej z Kurdami. Ludowe Jednostki Obrony (YPG) przed kilkoma laty przyciągnęły uwagę świata po tym, jak mimo dysproporcji sił obroniły północ kraju przed natarciem Państwa Islamskiego. Na łamach gazet zaroiło się od zdjęć kobiet z karabinami, które pokazywały tę inną – na swój sposób feministyczną i odmienną od stereotypów – twarz Bliskiego Wschodu. Potem Kurdowie poszli za ciosem: pod koniec 2015 r. na bazie YPG utworzono Syryjskie Siły Demokratyczne – formację, w której skład wchodzą praktycznie wszystkie etnosy i religie kraju – od Kurdów, przez Arabów, Turkmenów, Asyryjczyków, po Czeczenów. Dziś jest to ok. 30 tys. ludzi pod bronią (według niektórych szacunków nawet 45 tys.).
Kurdowie mają zatem realną siłę i cieszą się pewną symboliczną sympatią świata. Tyle że nie stoi za nimi żaden protektor – przeciwnie: wizja jakiegoś syryjskiego quasi-niepodległego państewka na północy Syrii musi spędzać sen z oczu Asadowi, Turkom, Irańczykom i Irakijczykom. Dla tamtejszych liderów politycznych i wojskowych jedynym pozytywnym scenariuszem byłoby zapewne utworzenie autonomii, na wzór tej w Iraku, ale zapewne o wiele bardziej ograniczonej pod względem formalnych i realnych możliwości. W Syrii triumfującego Asada cel niemalże nieosiągalny.
Uściślijmy: nawet zawarcie kompromisowego porozumienia pokojowego, ba!, daleko idące ustępstwa reżimu w Damaszku wobec opozycji nie przyniosą Syrii pokoju. 300 tys. śmiertelnych ofiar to nie ostateczny bilans tej wojny. Sytuacji nie zmieni też błyskawiczne podporządkowanie kraju reżimowi. Nie ma żadnych wątpliwości, że wiele – jeżeli nie większość – ugrupowań opozycyjnych przekształci się w zbrojne podziemie, o charakterze bądź to politycznym, bądź w postaci gangów. Chodzi zwłaszcza o niewielkie organizacje o lokalnym zasięgu, liczące w przybliżeniu po stu bojowników. Podobnie też rozpędzenie ISIS czy Frontu Podboju Lewantu może wywołać efekt domina: zagraniczni bojownicy zaczną snuć się po świecie w poszukiwaniu innego dżihadu, w którym warto wziąć udział, lub będą siali niepokój w swoich rodzimych krajach.
Nie inaczej było po zakończeniu wojny w Afganistanie na przełomie lat 80. i 90. poprzedniego stulecia – wracający do domów bojownicy rozpętali dziesiątki „małych dżihadów” w Maghrebie, Rogu Afryki, na Półwyspie Arabskim, Środkowym Wschodzie czy subkontynencie indyjskim. Być może też ich energia zostanie skanalizowana np. w kraju, który oferuje największy chaos i możliwość wprowadzenia własnych porządków – np. w Libii.
Operacja wizerunkowa
„Zimna wojna nigdy nie dobiegła końca. Syria to konflikt rosyjsko-amerykański – skwitował Asad w opublikowanym w połowie października wywiadzie dla rosyjskiej „Komsomolskiej Prawdy”. – Jesteśmy dziś świadkami eskalacji sytuacji, która wygląda na nabierającą tempa zimną wojnę. W tym procesie jest wiele teatrów działań, a Syria jest jednym z najważniejszych. Zasadniczym celem jest przetrwanie amerykańskiej hegemonii nad światem, uniemożliwienie innym bycia partnerem na politycznej lub międzynarodowej arenie. Myślę, że Zachód nigdy nie zakończył zimnej wojny, nawet po upadku Związku Radzieckiego”.
Cóż, diagnoza na potrzeby bieżącej sytuacji, ale tkwi w niej ziarno prawdy. Ameryka jest jednym z przegranych syryjskiej wojny domowej: Waszyngton nie odegrał większej – a może nawet żadnej – roli w doprowadzeniu do kolejnych rozejmów w Syrii, trwałych czy nie. Frakcje rebeliantów, które cieszą się poparciem Białego Domu, właśnie siadają do stołu, do którego nakrywają Moskwa i Ankara. Amerykanie przełykają nawet takie prztyczki, jak groźba zestrzelenia jakiegokolwiek samolotu, który miałby przyjść z odsieczą rebeliantom osaczonym w Aleppo. Zacytowana na wstępie uwaga Robin Wright to nie tylko podsumowanie umiejętności przetrwania Asada, ale też podsumowanie płonnych nadziei i pustych deklaracji ostatnich kilku lat.
Przy czym Amerykanie konfrontację o przyszłość Syrii przegrywają, ale raczej ze względu na to, że im na Syrii nie zależy. Co innego w przypadku Rosji: Damaszek był ostatnim aliantem Moskwy na Bliskim Wschodzie, tam też była ostatnia baza rosyjskich sił zbrojnych w basenie Morza Śródziemnego. Syria była też wygodną platformą dla pokazywania, że Rosja jest globalnym graczem – napinanie muskułów w tym konflikcie jest Waszyngtonowi stosunkowo obojętne i kwitowane jest tam co najwyżej westchnieniem.
Operacja w obronie Asada to również ważny test wizerunkowy. – Obserwatorzy są generalnie pod wrażeniem rosyjskiej interwencji, zwłaszcza że wcześniej nie wierzono za bardzo, że Rosja jest zdolna przeprowadzić i podtrzymać tak skomplikowaną operację i poradzić sobie ze wszystkimi problemami logistycznymi związanymi z dowożeniem sił tak daleko od kraju – kwituje Roger McDermott, analityk amerykańskiej Jamestown Foundation. – Rosyjski sztab generalny widzi tę operację jako szansę na przetestowanie nowych albo zmodernizowanych systemów. Pokaz sukcesu modernizacji sił zbrojnych – dodaje.
Zdaniem Michaela Kofmana, eksperta think tanku Wilson Center, to też strategiczna gra interesów. – Moskwa chce, by umiarkowana syryjska opozycja stopniowo wyniszczyła się na polu bitwy. Tak, by zostały tam wyłącznie siły dżihadystów, co wciągnie USA w długotrwałe polityczne negocjacje, które wyjdą poza okres urzędowania administracji Obamy. Zwycięstwem będą kolejne rozejmy, toczące się powoli negocjacje – twierdzi Kofman. A przy okazji tej gry będzie można zacieśnić relacje z Iranem, Turcją, Libanem i Izraelem. Sukcesy będzie można zaprezentować też na wewnętrznej scenie politycznej, choćby pod postacią koncertu muzyki poważnej, jaki rosyjski kontyngent zorganizował wiosną ubiegłego roku w ruinach odbitej z rąk ISIS Palmyry.
Moskwa – Teheran – Ankara
Jeżeli dla kogoś syryjski konflikt był rzeczywiście Wielką Grą, to były to regionalne mocarstwa: Turcja, Iran i Arabia Saudyjska. Przy czym nie mylmy Turcji z Zachodem – biorąc pod uwagę swoje relacje z sąsiadami, członkostwo w NATO nie ma dla Ankary wielkiego znaczenia. To, że Recep Tayyip Erdogan odwrócił się od Asada w pierwszej fazie konfliktu, może wynikać z wielu powodów. Po pierwsze, Turcja od lat współpracowała z Syrią z przymusu, głównej zalety doszukując się tu we wspólnym blokowaniu wolnościowych aspiracji kurdyjskich. Dla Erdogana władze w Damaszku to partner z innej bajki: nie dość, że sekciarz (klan prezydenta wywodzi się z sekty alawitów), to jeszcze zeświecczony.
Turcja stała się więc początkowo zapleczem rebelii. Tędy wjeżdżała do Syrii broń, ochotnicy, tam też zjeżdżali na leczenie i odpoczynek adwersarze reżimu. A z czasem trzymilionowa rzesza uchodźców, którzy chronili się po tureckiej stronie granicy lub ruszali dalej, w stronę Europy. To właśnie nad Bosforem eksperci upatrują kluczowego czynnika mogącego zaważyć na losach wojny w Syrii: jeżeli Ankara zatrzaśnie drzwi dla rebeliantów, opozycja nie będzie miała większych szans przetrwania. A to jest coraz bardziej możliwe, zwłaszcza że wojna w Syrii przynosi terrorystyczne wzmożenie w samej Turcji, czego najlepszym dowodem był choćby sylwestrowy atak w jednym ze stambulskich klubów. – Turcja chce już wyjść z tej spirali. Wokół jest brutalny świat i Turcja mówi: nie dajemy rady dłużej tego robić, daliśmy wam sześć lat i starczy – opisuje Joshua Landis, analityk ds. Bliskiego Wschodu z University of Oklahoma. Asad wydaje się też tą siłą, która z czasem będzie mogła uporać się z kurdyjskim bastionem tuż przy granicy.
Podczas gdy Ankara przełyka gorycz połowicznej porażki, w Teheranie mogliby otwierać szampana, gdyby pili. Iran rzucił na pomoc Asadowi mnóstwo sił i środków. W Syrii walczyły elitarne jednostki Korpusu Strażników Rewolucji, tzw. Siły Quds. Życie straciło tam co najmniej kilkunastu generałów plus setki niższych rangą żołnierzy. Ale z perspektywy Teheranu było warto: Iran umocnił tzw. szyicki półksiężyc, łączący Irak, Iran, Syrię i Liban. W zastępczej wojnie, jaką stoczył po stronie Asada, przegrywają protegowani USA i Arabii Saudyjskiej – czyli rebelianci świeccy oraz dżihadyści. Przy okazji zacieśniono relacje z Moskwą i Ankarą, budując alians, który może przetrwać przyszłe zawirowania – co prawda, Zachód znosi sankcje na Teheran po tym, jak groźba powstania irańskiej bomby nuklearnej została oddalona, a zachodni biznes ustawił się w długiej kolejce po irańskie kontrakty, ale powrót do stanu konfrontacji wciąż nie jest wykluczony, zwłaszcza że do gabinetów w Waszyngtonie wprowadza się nowa ekipa, znacznie bardziej skłonna do ganienia Teheranu niż chodzenia z nim na układy.
Na tym tle Arabia Saudyjska wydaje się być wielkim przegranym: Saudyjczycy nie angażowali się bezpośrednio w Syrii, ograniczając się do zasilania rebeliantów pieniędzmi i bronią. Nie przyniosło to efektów. Saudyjczycy nie wyciągnęli ręki do milionów syryjskich uchodźców: wizerunkowa klapa, zarówno na Zachodzie, jak i w świecie arabskim. Kontrakty, jakie państwa Zatoki Perskiej – być może za namową Rijadu – zaoferowały Rosji, również nie skłoniły Kremla do porzucenia Asada. Nawet w Waszyngtonie kontestuje się już regionalną politykę Królestwa.
Tylko z perspektywy przeciętnego Syryjczyka w tej wojnie nie ma wygranych. Przeszło 300 tys. cywilnych ofiar konfliktu to brzemię, z którego niespełna 23 mln ludności nie podniesie się przez dekady – zresztą wciąż nie ma jasności, jak wielka grupa spośród pięciomilionowego tłumu uciekinierów wróci do ojczyzny. Po samej Syrii dodatkowo tuła się kolejne 6 mln ludzi pozbawionych dachu nad głową. Ktokolwiek zatriumfuje na polu bitwy lub dyplomatycznych salonach, raczej nie będzie się spieszyć z odbudową ich domów.