- „Gospodarce zwyczajnie opłaca się promocja zatrudnienia w dużych firmach, a nie głaskanie po głowie biedafirm”
- „Jeżeli ktoś nie jest w stanie prowadzić działalności gospodarczej w taki sposób i na takich warunkach, to znaczy, że się po prostu do niej nie nadaje”
- Milionerzy na B2B, milionerzy w IT, milionerzy w „Januszexach”
- Polska masakra płacą minimalną
Gdy politycy stają na mównicach, zwracają się do małych przedsiębiorców jak do soli tej ziemi, najlepszych jej synów i córek, autorów i autorek gospodarczego sukcesu ostatniego 30-lecia, którym należy przychylić nieba.
Z dużą przesadą zresztą – zasługi trzeba uznać, ale nie święci garnki lepią. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego niedługo później jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyidealizowani, harujący w pocie czoła stachanowcy zamieniają się w zbójeckich kułaków wyzyskujących uczciwie pracujący lud.
„Gospodarce zwyczajnie opłaca się promocja zatrudnienia w dużych firmach, a nie głaskanie po głowie biedafirm”
– Widzieliśmy, że w naszym mieście brakuje takiego otwartego miejsca z kulturą w tle na spotkania, chcieliśmy wypełnić tę niszę – mówi mi Krystian, współwłaściciel żyrardowskiej klubokawiarni Friendzone. O otwarciu lokalu zdecydowali wspólnie z żoną w 2019 r., jednak przedłużające się procedury związane z remontem i dostosowaniem zabytkowego budynku do ich potrzeb spowodowały, że pierwszy klient odwiedził ich dopiero dwa lata później. Oboje są młodzi, po „30”. To ich pierwszy biznes.
– Prowadzimy tę działalność już prawie trzy lata, no i ciągle funkcjonujemy na styk. Na granicy opłacalności – twierdzi.
Ogródek przed lokalem bywa w pełni zajęty, ale akurat teraz jesteśmy w nim sami – może dlatego, że rozmawiamy w niedzielę albo też z powodu męczącego, padającego wprost na znajdujące się na zewnątrz stoliki słońca. W środku jest jednak ruch, goście wchodzą i wychodzą, serwis trwa bez przerwy. Regularnie odbywają się tu różnego rodzaju koncerty, wydarzenia kulturalne, no i jest to chyba jedyne miejsce w 40-tysięcznym Żyrardowie, w którym można napić się kawy „jak w dużym mieście” – z solidnymi młynkami, ekspresami, szkolonymi baristami.
Lokal jest popularny, ma stałe grono klientów i zdążył sobie wyrobić renomę, wydawałoby się więc, że biznes powinien kwitnąć, a nie działać „na granicy opłacalności”. Kiedy formułuję tę wątpliwość, Krystian wymienia cały zestaw okoliczności wpływających na sytuację – pandemia, która utrudniła proces adaptacji lokalu, inflacja („Jeśli trzy lata temu w konkretnej hurtowni wydawałem na zakupy, powiedzmy, tysiąc złotych, to dzisiaj wydaję dwa tysiące”), wzrost cen energii (jak twierdzi, co najmniej 60 proc. w ciągu trzech lat), wyższa składka zdrowotna spowodowana Polskim Ładem, a w końcu i przede wszystkim rosnąca płaca minimalna. Wynagrodzenia bardzo dużo „ważą” w ich budżecie.
– Jesteśmy kawiarnią, więc kadrowo bazujemy przede wszystkim na studentach wchodzących na rynek pracy – tłumaczy. – Staramy się doceniać pracowników i ci, którzy są z nami dłużej, zarabiają lepiej, no, ale i oni przy każdym wzroście minimalnej domagają się podwyżki. W pewnym sensie więc każde podniesienie wynagrodzenia minimalnego kosztuje nas podwójnie.
Konsument w mniejszym mieście jest oczywiście wrażliwy cenowo, Krystian doskonale wie, że nie może każdego wzrostu kosztów w pełni przerzucać na klientów. Pozostaje więc sprawne zarządzanie zatrudnieniem.
– Obecnie pracują u nas cztery osoby i jest to wystarczające, pod warunkiem że razem z żoną jako właściciele nie koncentrujemy się wyłącznie na prowadzeniu firmy, lecz przez cały czas angażujemy się na miejscu.
Łączenie funkcji właściciela, menedżera i pracownika jest wymagające. Jak bardzo? Krystian szybko kalkuluje w głowie liczbę przepracowywanych godzin – razem z żoną robią łącznie co najmniej trzy etaty, po półtora na głowę, więc każde z nich pracuje po minimum 60 godzin tygodniowo. Zapytany o urlopy odpowiada, że w tym roku pojechali na kilka dni. Czy jeżdżą co roku? Tylko się uśmiecha.
– Możemy sobie pozwolić na w miarę spokojne życie, ale bez szaleństw. Docelowo, gdy spłacimy już całą inwestycję, będziemy mogli jako para zarabiać na tym miejscu jakieś 15 tys. zł miesięcznie – podlicza Maks.
Czyli, uwzględniając liczbę przepracowanych godzin, mniej więcej średnią krajową na osobę. Szału nie ma.
Na koniec rozmowy dopytuję o wspomnianą inwestycję, która okazuje się połączeniem prywatnych oszczędności i kredytu. Łącznie pół miliona złotych uruchomionych na otwarcie lokalu. Krystian szacuje, że spłata tej sumy zajmie im jeszcze ok. trzech lat, oczywiście pod warunkiem, że biznes ten okres przetrwa („Wszystko zależy od decyzji konsumentów i tego, jak dużą część wzrostu kosztów będą gotowi wziąć na siebie”, twierdzi). Czego chciałby od polityków?
– Jestem człowiekiem, który stara się uwzględniać różne perspektywy, więc nie chcę rzucać tutaj jakichś dużych słów. Może żeby nie przeszkadzali. Firmy takie jak nasza też zatrudniają ludzi, płacą podatki do budżetu, dają wartość lokalnym społecznościom. Odnowiliśmy zabytkowe pomieszczenie, organizujemy wydarzenia kulturalne, daliśmy ludziom w naszym mieście produkt, którego do tej pory nie mieli u siebie, a znali może z większych miejscowości. Tymczasem spadają na nas jedynie kolejne ciosy. A chyba jesteśmy jakoś potrzebni – kończy niepewnie.
„Jeżeli ktoś nie jest w stanie prowadzić działalności gospodarczej w taki sposób i na takich warunkach, to znaczy, że się po prostu do niej nie nadaje”
Krystian nie miał problemu z wymienieniem czynników utrudniających mu prowadzenie biznesu – poza pandemią, którą mamy już za sobą, obecnym wyzwaniem pozostaje kwestia rosnących cen energii, składki zdrowotnej i pensji minimalnej. O ile w przypadku tej pierwszej sytuacja jest skomplikowana i nie zależy ona bezpośrednio od państwa, a od rezultatów gry rynkowej popytu i podaży, zaś w szerszej perspektywie – uwarunkowań geopolitycznych, decyzji podejmowanych w ramach polityk klimatycznych UE, notowań surowców na światowych rynkach etc. – o tyle o dwóch pozostałych czynnikach wprost decyduje rząd. No i w ostatnich latach decydował tak, że oba koszty znacznie wzrosły.
Do końca 2021 r. przedsiębiorcy rozliczali składkę zdrowotną w bardzo prosty sposób – była to ryczałtowa suma około 350 zł miesięcznie, odliczana od podatku dochodowego. Czy stanowiło to rozwiązanie idealne i najsprawiedliwsze? Wziąwszy pod uwagę poziom oskładkowania pracowników na etatach – pewnie nie, rzeczywiście zaszyta w nim została preferencja dla osób prowadzących działalność gospodarczą. Można by się tu zastanawiać, czy takie rozwiązania nie stanowią przypadkiem uzasadnionej premii za ryzyko związane z prowadzeniem biznesu, ale dla uproszczenia wywodu przypomnijmy jedynie, że przy otwarciu dyskusji nad reformą systemu najważniejsze środowiska przedsiębiorców nie były przeciwne podwyżce tego obciążenia – w jakimś racjonalnym, przedyskutowanym wymiarze. Polski Ład wprowadził jednak zmianę z nikim nieuzgodnioną i radykalną. Składkę zaczęto naliczać w zależności od dochodu (poza wyjątkiem dla firm na ryczałcie od przychodów ewidencjonowanych) – 9 proc., jeśli firma rozlicza się wg skali podatkowej, lub 4,9 proc., jeśli korzysta z możliwości liniowego opodatkowania. Dla wielu działalności oznaczało to kilkukrotny wzrost obciążenia, a że w mechanizmie nie uwzględniono żadnego „sufitu”, rekordziści zaczęli płacić składki sięgające kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie – obok innych należnych zobowiązań, bo składki nie można już odliczyć od podatku.
W małym mieście zakupy jeszcze można zrobić w dyskoncie, ale nie ma już gdzie wypić kawy, zjeść obiadu czy w inny sposób spędzić wolnego czasu. Być może ktoś z tego powodu zrezygnuje z pomysłu, by w nim zamieszkać
Płaca minimalna? Od lipca 2024 r. wynosi 4300 zł i z tej perspektywy aż trudno uwierzyć, że jeszcze trzy lata wcześniej, kiedy Krystian z żoną otwierali kawiarnię, było to 2800 zł – poszybowała więc w górę o ok. 53 proc. (znacznie szybciej niż przeciętna). W rezultacie jeżeli przedsiębiorca zatrudniający dwie osoby do pomocy na płacy minimalnej w 2021 r. musiał wygospodarować na ten cel miesięczny budżet ok. 6700 zł, to dzisiaj będzie to już ok. 10 300 zł. „No, dobra” – może ktoś powiedzieć – „ale wynagrodzenia u nas historycznie są stosunkowo niskie, w ten sposób po prostu gonimy resztę Europy”. Rzut oka na statystyki Eurostatu rozwiewa tę wątpliwość – według danych za lipiec br. pensja minimalna w Polsce, liczona z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej, jest siódmą najwyższą w całej Unii Europejskiej. Nie dogoniliśmy jeszcze co prawda Luksemburga czy Niemiec, ale przeskoczyliśmy państwa takie jak Hiszpania, Portugalia, Grecja, nie wspominając o tym, że nominalnie płaca minimalna w Polsce jest najwyższa w całym regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Znajdujemy się więc poniżej przeciętnej dla UE, jeśli chodzi o PKB per capita czy poziom wynagrodzeń w gospodarce ogółem, nie mówiąc nawet o stopie oszczędności i zakumulowanego majątku, za to wiedziemy prym pod względem wysokości minimalnego wynagrodzenia za pracę, konsekwentnie zmierzając do tego, by najniższą pensję zarabiał co czwarty zatrudniony (sic!).
Milionerzy na B2B, milionerzy w IT, milionerzy w „Januszexach”
Na problem rosnących kosztów prowadzenia działalności gospodarczej w Polsce Związek Przedsiębiorców i Pracodawców zwraca uwagę od dawna. Za każdym razem, gdy zabieramy głos, odzywają się oponenci – że chodzi o pomoc milionerom, że na obniżeniu obciążeń zarobią najbogatsi – informatycy na B2B, no i te słynne „Januszexy”, czyli w percepcji niektórych komentatorów wszystkie firmy zatrudniające poniżej stu osób i niemające w menu benefitów owocowych czwartków oraz zajęć z mindfulness. Ta narracja zaczyna nie tyle dominować w przestrzeni, ile determinować decyzje polityczne.
Składka zdrowotna? Mimo twardych obietnic, dobrych intencji Ministerstwa Finansów (o których świadczyłaby przedstawiona w marcu wspólnie z Ministerstwem Zdrowia propozycja zmian) i nacisku ze strony polityków PSL i Polski 2050, konkretów wciąż brak – poza zapowiedzią likwidacji absurdu w postaci oskładkowania dochodów od sprzedaży środków trwałych.
Płaca minimalna? Tutaj podobnie, choć sekwencja zdarzeń była jeszcze ciekawsza. Najpierw głos zabrała minister rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, stwierdzając, że płaca minimalna powinna sięgać 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia (notabene realizacja takiego postulatu sprawiłaby, że już w 2024 r. płaca minimalna wynosiłaby 4700 zł, a w 2025 – 5150 zł). Propozycję tę natychmiast spostponował premier, obiecując, że rząd podniesie wskaźnik na 2025 r. o tyle, o ile nakazuje ustawa, czyli do kwoty 4515 zł. Reszta jest historią – rząd wbrew obietnicom zaproponował Radzie Dialogu Społecznego kwotę 4626 zł, a ostatecznie zaskoczył wszystkich i bez konsultacji z partnerami społecznymi podniósł płacę minimalną jeszcze wyżej, do 4666 zł.
Ustalenie kwoty na 2025 r. nie kończy jednak dyskusji – minister Dziemianowicz-Bąk w projekcie ustawy o minimalnym wynagrodzeniu za pracę proponuje uznanie 55 proc. przeciętnego wynagrodzenia za wartość referencyjną, na podstawie której oceniana będzie adekwatność płacy minimalnej (musimy wprowadzić taki mechanizm z uwagi na prawo UE). To więcej niż przykładowe progi referencyjne podawane przez unijnego regulatora, który powołuje się m.in. na 60 proc. mediany wynagrodzeń (z reguły istotnie niższej niż przeciętna pensja) lub 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Ta zmiana wciąż nie zaspokaja jednak ambicji resortu, który uzupełniająco chce, by minimalne wynagrodzenie miało bezwzględnie charakter zasadniczy – co oznacza, że nie będą do niego wliczane żadne premie i inne dodatki. To oczywiście problem dla najmniejszych firm, proponujących wynagrodzenia wieloskładnikowe, sumujące się do kwoty co najmniej minimalnej pensji.
Jeśli prawdziwe byłyby tezy o tym, że właściciele najmniejszych firm (w nich statystycznie najczęściej zarabia się pensję minimalną) to krezusi i lokalni baronowie, skąpiący na wynagrodzenia, być może rzeczywiście nie byłoby o co kruszyć kopii – najwyżej jegomość nie kupi sobie kolejnej wilii i odpuści któryś z pięciu bajecznych wyjazdów wakacyjnych wpisanych na stałe w kalendarz. O ile jednak przykład Krystiana, z którym rozmawiałem, można uznać za dowód anegdotyczny (choć analogicznych historii są tysiące), o tyle dane z unikalnych badań przeprowadzonych przez ZPP boleśnie falsyfikują ten wizerunek. Wynika z nich, że 70 proc. mikroprzedsiębiorców w Polsce uzyskuje miesięczny dochód netto niższy niż 15 tys. zł, a co czwarty zarabia na rękę nie więcej niż 5 tys. zł. Oszczędności większości mikroprzedsiębiorców nie przekraczają 100 tys. zł. Co drugi mikroprzedsiębiorca korzysta z restauracji prywatnie nie częściej, niż raz na kilka miesięcy, a większość z nich w ciągu roku przed badaniem nie była na żadnym prywatnym wyjeździe zagranicznym dłuższym niż tydzień. Żeby było jasne – nie są to symptomy życia na skraju ubóstwa, ale jednocześnie z pewnością nie są to oznaki luksusu i zbytku, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę nakład pracy, stres i odpowiedzialność związane z prowadzeniem firmy.
Polska masakra płacą minimalną
Codziennie istnieje niskie, ale niezerowe prawdopodobieństwo, że zarobimy albo stracimy dużo pieniędzy z tego powodu, że rano wybraliśmy taki, a nie inny kolor marynarki. Decyzje miewają skutki daleko wykraczające poza swój pierwotny zasięg.
Co się stanie, jeśli nie obniżymy składki zdrowotnej dla firm? Jakie rezultaty przyniosą dalsze podwyżki płacy minimalnej? Pisząc klasykiem – nie wiem, ale się domyślam.
Konsekwencje będą najpierw jednostkowe. Krystian i podobni mu mikroprzedsiębiorcy podniosą ceny, żeby zniwelować wzrost kosztów. Jest jednak pewien problem – z ok. 2 mln najmniejszych firm w Polsce ponad połowa funkcjonuje poza dużymi miastami, a zatem w miasteczkach i na wsiach, gdzie cenowy próg bólu konsumentów jest znacznie niżej niż w aglomeracjach. W którymś momencie więc właściciele będą musieli zacząć finansować wzrost kosztów, obniżając własne marże. A te nie są wysokie. Na tym etapie może się pojawić refleksja, że wysiłek wkładany w prowadzenie biznesu staje się niewspółmierny do nagrody za niego, wobec czego firmę w zasadzie należałoby zamknąć. Z tym zjawiskiem już się stykamy – i to nie w skali pojedynczych działalności. W 2023 r. zamknięto lub zawieszono blisko 600 tys. działalności gospodarczych – więcej, niż w okresie głębokiej pandemii, gdy znaczna część z nich nie mogła w ogóle funkcjonować.
„No, to niech zamykają i przechodzą na etaty” – czytam czasem na portalach społecznościowych. Autorzy takich komentarzy pewnie tego nie dostrzegają, ale to w istocie zawoalowana wariacja na temat popularnych w internecie memów z „panem Areczkiem”, wyśmiewających kulturę organizacyjną w niektórych firmach. Kawiarnie, restauracje i punkty rzemieślnicze? One są dla dużych miast. Dla Pułtuska mamy placówkę banku, smutny kebab i zabetonowany rynek.
Reasumując zatem – pogardliwy język używany w odniesieniu do mikrobiznesu i fałszywa propaganda bogactwa tego sektora tworzą klimat dla dalszego wzrostu kosztów prowadzenia najmniejszych działalności gospodarczych, i to mimo szumnych zapowiedzi dotyczących potrzeby odciążania MŚP po zawirowaniach związanych z Polskim Ładem i skokowymi podwyżkami minimalnego wynagrodzenia w ciągu kilku ostatnich lat. Ze statystyk wynika, że najmniejsze firmy już przestają wytrzymywać presję kosztową. Co się dzieje dalej? W małym mieście zakupy jeszcze można zrobić w dyskoncie, ale nie ma już gdzie wypić kawy, zjeść obiadu czy w inny sposób spędzić wolnego czasu. Być może ktoś z tego powodu rezygnuje z pomysłu, by w nim zamieszkać. Być może z takich pomysłów rezygnuje wielu ludzi. Na końcu tego równania znajduje się pytanie, czy zwolennicy dalszego podnoszenia płacy minimalnej, blokujący zmiany w składce zdrowotnej dla firm, mają pomysł na to, co zrobić z masą zdepopulowanych gmin i rosnącymi w rezultacie cenami nieruchomości w dużych miastach. Czy taka wizja Polski mieści się w ich lewicowej wrażliwości? ©℗