Z o. Romanem Bieleckim rozmawia Marcin Fijołek
Czy to, z czym ludzie przychodzą dziś do spowiedzi, różni się od tego, z czym przychodzili 10 albo 20 lat temu?
ikona lupy />
o. Roman Bielecki, dominikanin, redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, prowadzi facebookowy profil „Msza21 Dominikanie”, absolwent prawa KUL i teologii PAT / Materiały prasowe / Fot. Adam Ciereszko /Mat. prasowe

Zdecydowanie pogłębiła się wiedza psychologiczna na temat zachodzących w nas procesów emocjonalnych i ich złożoności. Stąd np. złość czy zawiść, które mogą prowadzić do grzechu i ranić drugą osobę, częściej są niuansowane. Oczywiście, jeśli komuś sumienie wyrzuca je jako zło, warto go słuchać. Ale dajmy na to brak cierpliwości w sytuacji, gdy prosimy raz, drugi czy trzeci o zrobienie czegoś w domu, a to się nie dzieje, niekoniecznie musi być traktowany jako powód do spowiedzi. Podobnie gniew, który ma szeroką skalę rozpiętości, począwszy od przemocy domowej, a skończywszy na oburzeniu z powodu braku sprawiedliwości czy zetknięcia się z czyimś cynizmem. To są różne sytuacje pod względem moralnym.

I tak z konfesjonału robi się kozetka terapeutyczna.

Czekałem na tę złośliwość, ale odpowiem refleksją zasłyszaną kiedyś na rekolekcjach, które prowadziłem dla księży. Podczas rozmowy między uczestnikami ktoś wyraził delikatną pretensję, że dzisiaj ludzie częściej chodzą na terapię niż do spowiedzi. Już miałem coś odpowiedzieć, ale jeden z księży się odezwał, mówiąc, że być może jest tak dlatego, że na terapii czują się wysłuchani. I w tym jest chyba sedno problemu. Przyznam, że często w konfesjonale czy w rozmowach duszpasterskich słyszę to przejmująco brzmiące zdanie: „Nie mam komu opowiedzieć o swoim życiu”.

Samotność.

Coś, co współgra z szacunkami Światowej Organizacji Zdrowia, że za kilka, kilkanaście lat, szybciej niż myślimy, szykuje się nam epidemia, którą będzie trzeba będzie leczyć jak ospę czy HIV. Są już badania, które mówią, że co trzeci przedstawiciel pokolenia Z, czyli ktoś z dzisiejszego przedziału wiekowego między trzynastym a dwudziestym ósmym rokiem życia, czuje się samotny. Więc można powiedzieć, że kryzys już jest. Co charakterystyczne, ludzie, którzy mówią o swoich problemach, wcale nie oczekują błyskotliwych rad, wskazówek czy pomysłów na rozwiązanie kłopotów. Nie szukają też kogoś, na kim można by się, mówiąc kolokwialnie, „uwiesić”. Im najczęściej chodzi o to, by zostać wysłuchanym. W Kościele ta zmiana mentalna idzie powoli, ale mam wrażenie, że coraz częściej zauważamy, jak zwykła rozmowa pomaga zrozumieć nam wiele procesów, które się w nas dzieją. Zabrzmi to banalnie, ale prawdziwie: wysłuchanie drugiego jest pomocne zarówno od strony terapeutycznej, jak i duchowej.

Sorry, ale kiedy idziemy do terapeuty, to sprawdzamy go na wszystkie strony w internecie, pytamy o opinię, certyfikaty. A w konfesjonale nie wiemy, na kogo trafimy.

Przed spowiedzią trzeba zrobić dokładnie to samo i poszukać miejsca, o którym się wie bądź się słyszało, że są tam sensowni spowiednicy. Zdaję sobie sprawę, że jest mi łatwiej tak mówić, bo do dominikanów przychodzą w większości ludzie, dla których nie jest to kościół parafialny. Przychodzą, bo to jest ich wybór. Ale jestem w stanie wymienić co najmniej kilka miejsc w Poznaniu, gdzie można trafić na świetnych spowiedników. Natomiast kiedy rozmawiamy o różnicach w podejściu do sakramentu pokuty, to daje się zauważyć proces coraz bardziej świadomych spowiedzi. I jeśli już ktoś się zjawia przy kratkach konfesjonału, to nie po to, by wypowiedzieć formułkę i na jednym oddechu wyliczyć swoje zaniedbania i grzechy. Znacznie częściej ludzie przychodzą z sytuacjami, które nie mieszczą się w prostych schematach i wymagają dialogu i rozeznania. Oczekują otwartości i odwagi ze strony spowiadającego. I od razu uprzedzę ewentualny zarzut, że idąc tą drogą doprowadzimy do relatywizacji grzechu. Nie, nie o to mi chodzi. Ponieważ zanim zacznie się tworzyć jakąkolwiek refleksję teologiczną czy duszpasterską, trzeba stworzyć przestrzeń, w której ktoś może się poczuć bezpiecznie i nabrać do nas zaufania, że chcemy go wysłuchać i mu pomóc. Tak przecież działał Jezus.

Terapeutą nie był.

Ale kiedy spojrzymy na Ewangelię z perspektywy relacji, to wiele w Jego sposobie bycia opierało się właśnie na tym. My to dzisiaj zgubiliśmy w interpretacji Ewangelii. Zawężamy jej przekaz do zapisanych słów, tak jakby między nimi nic więcej nie było, a postacie pojawiały się na scenie, wypowiadając jednozdaniowe kwestie i od razu znikały za kulisami. Siłą rzeczy w opisach ewangelicznych dostajemy obraz skondensowany i szkicowany grubą kreską, ale kiedy się zastanowić nad okolicznościami, to on zyskuje głębię. Idealnym przykładem jest zapisana przez św. Jana rozmowa Jezusa z Samarytanką. Jej pierwsze okrążenia są small-talkiem, rozmową o pogodzie i jedzeniu, to rzucanie luźnych myśli, tak by na końcu przejść do sedna, czyli do samotności tej dziewczyny. I okazuje się, że brak możliwości wejścia w realny związek trapi ją najbardziej. Ale żeby to mogło wybrzmieć, potrzeba czasu i przestrzeni. W Kościele też musimy się tego ciągle uczyć: najpierw słuchamy, a dopiero potem dajemy rady i mówimy kazania.

Codzienność jest inna: do konfesjonału przychodzi się jak do biura po papierek potrzebny do bierzmowania albo bycia chrzestnym. A przestrzeni na rozmowę szukamy u profesjonalistów.

Żeby było jasne: ksiądz nie powinien zabierać się za terapię, szczególnie kiedy nie ma ku temu uprawnień. Elementarny brak zrozumienia dla procesów, jakie zachodzą w ludzkiej psychice może skutkować gadaniem bzdur, głupimi radami i chodzeniem na skróty z pominięciem wiedzy medycznej czy psychologicznej. Przyjmuję uwagi dotyczące biurokracji sakramentów. Nie będę udawał, że tego nie ma. Tylko zwyczajnie na końcu tego wszystkiego jest czynnik ludzki. Przepraszam, że to trywializuję, ale znam dużo miejsc na mapie Polski, gdzie rzeczywistość jest zupełnie inna.

Na każdy jeden dobry przykład podam dwa albo trzy złe.

Oczywiście, zgadzam się. Dlatego raz jeszcze mówię, by świadomie wybierać miejsca do spowiedzi. Papież Franciszek mówił, że spowiedź może być drogą miłosierdzia lub salą tortur. I to nie jest przerysowane. Jeśli mamy być dla ludzi punktem odniesienia, to musimy pokazywać, że Kościół i jego sakramenty są miejscem przywracającym chęci do życia i dającym nadzieję. Inaczej zderzymy się ze ścianą obojętności. Co wydaje się najważniejszym wyzwaniem na przyszłość.

Częściej spotykamy się z opowieścią ludzi Kościoła o ścianie niechęci czy nienawiści.

Z tym lepiej lub gorzej umiemy sobie dawać radę, ale z obojętnością – nie. A to jest walec, który toczy się po nas nie biorąc jeńców. Dla pokolenia poniżej 25. roku życia wzruszenie ramionami jest coraz powszechniejszą reakcją na chrześcijaństwo. Kościół? Może być, może nie być. Ich to nie obchodzi. I nie mam na to prostej recepty. Można próbować docierać przez profile na YouTube czy Instagramie, ale mogą to robić tylko charyzmatyczne jednostki, na których nie zbudujemy systemu.

Poruszył ojciec szerszy problem. Skoro w bliskiej mi piłce nożnej łamią sobie głowy, jak zmienić reguły gry, by zachęcić młodych do oglądania meczów, to co dopiero mówić o często stokroć nudniejszej przestrzeni, jaką daje Kościół.

Czytałem ostatnio książkę „Niespokojne pokolenie. Jak wielkie przeprogramowanie dzieciństwa spowodowało epidemię chorób psychicznych” Jonathana Haidta, psychologa społecznego, zadeklarowanego ateisty. Jego tezy są dalekie od uproszczeń, a jednocześnie zbieżne z przesłaniem świata wartości, o jakich mówi Ewangelia. Interesująca wydaje mi się jego obserwacja na temat tego, że wskazania religijne, takie jak powściągliwość w osądzaniu czy gotowość wybaczania, dobrze służą utrzymaniu relacji i poprawie zdrowia psychicznego. W przeciwieństwie do logiki mediów społecznościowych, które uczą czegoś przeciwnego: oceniaj szybko i publicznie, abyś nie został osądzony za to, że nie osądziłeś tego, kogo my dziś wszyscy potępiamy. Nie przebaczaj, bo twoja grupa zaatakuje cię jako zdrajcę.

Uderza mnie szkicowana przez autorów serialu „Black Mirror” rzeczywistość, w której chcielibyśmy nasze życie zamknąć w aplikacji, najlepiej z możliwością podkręcania za jej poziomem swojego nastroju, odpowiednich emocji. Dziś robią to z nami algorytmy.

Dla mnie uderzający w tym kontekście był inny serial – „Dojrzewanie”, w szczególności kwestia braku relacji, generująca lęk przed odrzuceniem, a finalnie agresję jako sposób zwrócenia na siebie uwagi rodziców, nauczycieli czy rówieśników. Ale nie uważam, że musimy jako Kościół ścigać się za wszelką cenę ze współczesną technologią i opowiadać o Ewangelii w sposób tiktokowy. To są narzędzia komunikacji i można ich używać, ale nasze życie to nie jest Instagram i nie da się go opowiedzieć za pomocą dziesięciosekundowej rolki w social mediach. Haidt mówi, że to, przed czym stoją ci wszyscy, którzy pełnią dziś rolę wychowawców, to kwestia stymulowania prawa do popełnienia błędu, dawkowania ryzyka i zachęcania do zmierzenia się z „nieidealnością” rzeczywistości. Można z nim dyskutować i się nie zgadzać, ale trudno odmówić mu racji, zwłaszcza kiedy pomyślimy o przesłaniu Ewangelii. Ona ma w sobie pierwiastek kontrkulturowy, zmagania ze sobą i przekraczania swoich ograniczeń. Nie dziwię się, że nie zachwyca, jeśli sprowadzimy ją do podbijania pieczątek w książeczce do bierzmowania. Bo to tak, jakbyśmy zachęcali kogoś do pójścia w Tatry, pokazując mu misia na Krupówkach. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.

Rozmawiamy na kilka dni przed Świętami Wielkanocnymi, które w tym roku będą równo miesiąc przed wyborami prezydenckimi. Jak się nie pożreć przy wielkanocnym stole ze szwagrem o to, kto powinien je wygrać?

Sugerowałbym sztuczne zawieszenie dyskusji politycznych na ten czas.

Mało oryginalne.

Tak, ale jeśli ma to pomóc w lepszym przeżyciu świąt i unikaniu tego, co dzieli, to dlaczego się na to nie zdecydować? Polaryzacja nie jest rzeczywistością, która pojawiła się u nas wczoraj, a święta zawsze są przed jakimiś wyborami, w trakcie kampanii albo politycznego wzmożenia. Nie czuję się wyobcowany z rzeczywistości i śledzę, co się dzieje dookoła nas. Ale czy to znaczy, że Platforma, PiS i Konfederacja muszą nam także meblować Wielkanoc? Święta to dobry czas, by odróżniał się czymś od codzienności. I to wcale nie jest takie oczywiste, bo dziś w zasadzie mamy święta przez 365 dni w roku. Coś, co kiedyś było wyjątkiem – lepszy film, inne jedzenie na stole – dziś jest dostępne codziennie. Może właśnie na tym ma polegać nasze spotkanie rodzinne – wiadomo, często niełatwe, naznaczone animozjami, z pogmatwaną przeszłością w tle, ale i radością z tego, że się widzimy i możemy dać sobie jeden albo dwa dni, w których potrafimy nie atakować siebie i nie poruszać tematów, przy których naciśnięcie guzika atomowego jest szalenie łatwe. Wbrew pozorom taki plan to całkiem sporo. ©Ⓟ

Święta zawsze są przed jakimiś wyborami, w trakcie kampanii albo politycznego wzmożenia. Ale czy to znaczy, że Platforma, PiS i Konfederacja muszą nam meblować Wielkanoc?