Otwarty konflikt – nawet „tylko” handlowy – nie jest w interesie USA ani Chin, przynajmniej na razie. Oba supermocarstwa prężą więc muskuły, a po cichu sondują możliwości porozumienia się.

Jeszcze do niedawna zaostrzenie rywalizacji amerykańsko-chińskiej wydawało się jednym z niewielu pewnych skutków powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu. Tuż przed inauguracją pojawiły się jednak sygnały wskazujące na to, że wcale tak być nie musi. Najpierw były weekendowe rozmowy liderów, ponoć utrzymane w atmosferze wzajemnego zrozumienia, a nawet serdecznej. W piątek telefonicznie pogawędzili Trump i Xi Jinping, a wkrótce potem (już osobiście) wiceprezydent elekt J.D. Vance ze swoim chińskim odpowiednikiem, czyli wiceprzewodniczącym ChRL Han Zhengiem. Już jego przybycie na ceremonię zaprzysiężenia prezydenta USA stanowiło dyplomatyczny wyraz oczekiwań Pekinu – na dwóch poprzednich inauguracjach władze Chin Ludowych były reprezentowane na znacznie niższym, bo zaledwie ambasadorskim, szczeblu.

Z Hanem spotkał się przy okazji uroczystości również Elon Musk, a wraz z nim szefowie ośmiu wybranych wielkich amerykańskich firm z takich branż jak nowe technologie, logistyka i sektor finansowy. Ich konferencja przedłużyła się ponad zaplanowany czas, a komunistyczny (przynajmniej formalnie) dostojnik zaoferował „otwarcie nowej karty, aby amerykańskie przedsiębiorstwa mogły w pełni korzystać z szans płynących z rozwoju Chin i przyczyniać się do rozwoju stosunków chińsko-amerykańskich”. Zabrzmiał całkiem wiarygodnie – choć prezes Amerykańskiej Izby Handlowej w Chinach Michael Hart wspomniał coś o „listku figowym”, to jednak przyznał, że Han „ze względu na czas spędzony w Szanghaju” i swe liczne doświadczenia w promowaniu inwestycji zagranicznych „rozumie obawy międzynarodowej społeczności biznesowej i gospodarkę”. Niemal jednocześnie z tymi komunikatami gruchnęła zaś wiadomość, że zaufani ludzie Xi i Trumpa już pracują nad organizacją wizyty nowego prezydenta USA w Pekinie.

Samo w sobie oczywiście jeszcze nie musiałoby to oznaczać niczego przełomowego – ba, mogłoby nawet maskować przygotowania do mocnego ciosu i mieć na celu uśpienie czujności Chińczyków. Podobnie jak (spełnione wkrótce potem) zapowiedzi Trumpa, że wstrzyma rozstrzygnięcia mające zablokować TikToka na rynku USA. Tu chodzi bowiem o biznes i politykę zarazem, bo to chińskie medium społecznościowe ma sporą siłę rażenia, którą nowa ekipa chętnie wykorzysta dla swoich celów (po przejęciu na własność jego amerykań skiej części).

Sygnałów o możliwej korekcie polityki z dnia na dzień jest jednak coraz więcej. Choćby ten, że – w przeciwieństwie do wielu wystąpień z okresu kampanii – w swym przemówieniu inauguracyjnym nowy gospodarz Białego Domu zrezygnował z atakowania Chin, przynajmniej bezpośredniego. Nie wspomniał też nic o strategicznych kwestiach spornych, na czele z kwestią Tajwanu.

Trump chce porozumienia z Chinami

Owszem, napomknął, że planowane nowe cła uczynią Stany Zjednoczone „cholernie bogatymi”, co przełoży się na bardziej efektywne negocjacje z drugą co do wielkości gospodarką świata. Tyle że wbrew wielu oczekiwaniom nie nałożył tych ceł niezwłocznie po objęciu urzędu, co można odczytać jako zaproszenie do gry opartej na zasadzie win-win. „Trump chce porozumienia. W przeciwnym razie wystrzeliłby w Chiny pierwszego dnia” – powiedziała Reutersowi Alicia Garcia Herrero, główna ekonomistka ds. Azji i Pacyfiku w Natixis, jednej z czołowych globalnych firm doradztwa biznesowego.

Chińskie czynniki oficjalne doceniły gesty, wydając po inauguracji Trumpa niezwykle przyjazne komunikaty – w oświadczeniu pekińskiego MSZ padły nawet słowa o „nowym starcie”. Inwestorzy też chyba odczytali uspokajające sygnały, bo akcje na chińskich giełdach zaliczyły wzrosty.

Ostrożniejsze podejście Trumpa do ceł na import z Chin pozytywnie odnotowały też giełdy amerykańskie, choć niektórzy analitycy sygnalizowali, że ten trend łatwo może zostać zakłócony, gdy prezydent zmieni retorykę. „Postanowił pójść trochę wolniej, a także upewnić się, że ma tak solidne podstawy prawne, jak to tylko możliwe, do tego rodzaju działań” – tak tłumaczył taktykę Trumpa William Reinsch z Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. I dalej: „Prezydent zastanawia się, jak najlepiej wykorzystać swoją przewagę, aby uzyskać to, czego chce”.

Sygnałów o możliwej korekcie polityki jest coraz więcej. Choćby ten, że w swym przemówieniu inauguracyjnym nowy gospodarz Białego Domu zrezygnował z atakowania Chin, przynajmniej bezpośredniego

Warto przypomnieć, że bardzo podobnie zaczynała się pierwsza kadencja Donalda Trumpa. Wymieniał z Xi uściski i komplementy zarówno w swej słynnej rezydencji na Florydzie, jak i w stolicy Państwa Środka, ewidentnie licząc na dogadanie się, ale na swoich warunkach. Wtedy nie wyszło, a dyplomatyczne karesy rychło zastąpiła wojna handlowa. Ale to przecież nie powód, by w mocno zmienionych okolicznościach nie spróbować jeszcze raz…

Obie strony mają obecnie solidną motywację do szukania kompromisów. Chińczycy pewnie nawet większą, bo mocno spadło im tempo wzrostu, plany wzmocnienia popytu krajowego (czyli uniezależnienia się od wymiany handlowej z zagranicą) pozostają głównie na papierze, intratne inwestycje zagraniczne pouciekały na inne rynki azjatyckie (np. wietnamski), bezrobocie przyjmuje niepokojące rozmiary (wśród młodych ludzi już ponad 16 proc.). Ponadto wciąż nie przezwyciężyli ani wielu negatywnych zjawisk po pandemii, ani głębokiego kryzysu na rynku nieruchomości, który mocno uderza w stabilność finansową innych branż oraz budżety i zdolność kredytową władz lokalnych – i nie mają dobrego pomysłu, jak temu zaradzić. Sugerowana niekiedy „ucieczka do przodu”, czyli przykrycie wszystkich problemów społecznych i ekonomicznych jakąś małą, zwycięską wojną – o Tajwan albo np. z Filipinami o sporne wysepki i rafy na Morzu Południowochińskim – brzmi zapewne kusząco, ale jest jeden problem. Otóż nawet wedle swych własnych szacunków ludowe Chiny nie są wciąż zdolne do militarnej konfrontacji z blokiem prozachodnich państw Indo-Pacyfiku, a tym bardziej z USA, gdyby te wystąpiły czynnie w obronie azjatyckich sojuszników (a to wysoce prawdopodobne także pod rządami Trumpa). Najbardziej optymistyczne dla Pekinu prognozy mówią o roku 2027 jako o pierwszej możliwej dacie, po której wynik takiego starcia mógłby być dla ChRL korzystny. A to oznacza, że Xi potrzebuje czasu i powinien być na razie skłonny „schodzić z linii strzału”. Nawet za cenę poważnych ustępstw.

Trump i Chiny. Partnerzy czy rywale?

Także Amerykanie mogą mieć interes w przynajmniej tymczasowym dogadaniu się z wielkim rywalem. Trump musi przede wszystkim opanować przyczółki wewnętrzne, wprowadzić swoich ludzi do administracji, zadbać o bezwzględną wierność wymiaru sprawiedliwości, sił zbrojnych i służb specjalnych (i pewnie także dokonać długo wyczekiwanej zemsty na wszystkich, którzy podpadli mu w minionych latach). To wielka operacja, którą ewentualny konflikt z Chinami – wszystko jedno, „zimny” czy „gorący” – mógłby poważnie zakłócić.

Poza tym nowy prezydent kalkuluje chyba, że pod względem ekonomicznym czas jednak będzie pracować na jego korzyść, że technologiczna i finansowa przewaga USA nad resztą świata będzie już tylko rosła, a utrzymanie lub powiększenie przewagi militarnej nad Chinami będzie w tej sytuacji coraz łatwiejsze. Im dalej odsunie się więc w czasie konfrontację z głównym rywalem, tym łatwiej będzie ją wygrać.

Wreszcie trzeci, niebagatelny czynnik: zawierając pakt z Xi, Trump zyskiwałby idealnego partnera do realizacji swego hucznie zapowiadanego planu „zaprowadzania pokoju na świecie”. W pewnym uproszczeniu: zamiast zawracać sobie głowę odrębnymi rozmowami z Władimirem Putinem i Wołodymyrem Zełenskim, mógłby po prostu wynegocjować z chińskim partnerem wariant powstrzymania wojny w Ukrainie korzystny dla nich obu, a potem załatwiliby sprawę jednym telefonem. Xi wydałby polecenie Moskwie (pod groźbą wstrzymania pomocy wojskowo-ekonomicznej, w tym zakupów ropy), a Trump Kijowowi (analogicznie, tyle że bez ropy). Następnie prezydent USA mógłby (przynajmniej w swojej hipotetycznej wizji) spokojnie udać się po odbiór pokojowego Nobla, o którym ponoć po cichu marzy.

Przy okazji skuteczne porozumienie Waszyngtonu z Pekinem bardzo ograniczałoby pole manewru pomniejszych graczy liczących na wyłamanie się z bipolarnej logiki międzynarodowych relacji strategicznych. Od Indii poprzez sunnickie monarchie regionu Zatoki Perskiej, aż po Brazylię i samą Unię Europejską – o wiele trudniej byłoby rekompensować sobie ewentualne amerykańskie sankcje handlowe intensyfikacją współpracy z Chinami i na odwrót.

Korea Północna czy Iran też zostałyby wzięte w strategiczne kleszcze i zapewne zmuszone do znaczącego ograniczenia przynajmniej tych działań, które zagrażają interesom zarówno Chin, jak i Stanów Zjednoczonych. A wbrew pozorom jest ich trochę, choćby sponsorowanie przez Teheran zagrażających bezpieczeństwu żeglugi na Morzu Czerwonym Hutich czy próby reżimu Kima, by psuć biznes w Azji Południowo-Wschodniej groźbą eskalacji nuklearnej przy jednoczesnym rozluźnieniu relacji z ChRL na rzecz partnerstwa z Moskwą.

Cła na Chiny nadal w grze

To wszystko bardzo kuszące scenariusze dla Donalda Trumpa, ale ich realizacja może natrafić na przeszkody. Także w jego własnej ekipie – poczynając od świeżo upieczonego sekretarza stanu Marca Rubia, który ma niebagatelne własne zaplecze polityczne i finansowe, a latami ciężko pracował na opinię „antychińskiego jastrzębia”. Dziś nadal podkreśla zagrożenia płynące ze strony ChRL, a jednocześnie zapowiada wzmocnienie roli swego urzędu nie tylko w wykonywaniu, lecz także kreowaniu amerykańskiej polityki zagranicznej. Jego sojusznikiem w sprawie ostrego stanowiska byłby pewnie nowy doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Mike Waltz.

Po drugiej stronie (potencjalnej) barykady można natomiast umieścić kilku członków republikańskiej administracji, którzy co prawda oficjalnie popierali jeszcze niedawno kurs antychiński, ale w przeszłości czerpali też korzyści z biznesu z Chinami: Davida Perdue, przymierzanego na stanowisko ambasadora w Pekinie, czy nowego sekretarza handlu Howarda Lutnicka. I przede wszystkim bodaj najbardziej wpływowego: Elona Muska. Współdziałając z nim, Trump zapewne bez większych problemów zdołałby przełamać opór tych, którzy zbytnio uwierzyli w dotychczasowe hasła wskazujące Chiny jako cel nr 1. Pytanie tylko, czy w pamięć miliardera bardziej wryły się np. gigantyczne subwencje, które zainkasował od rządu w Pekinie przy okazji budowy szanghajskiej fabryki Tesli, czy trudny do przełamania konflikt interesów w Kosmosie pomiędzy jego SpaceX a podmiotami i władzami chińskimi.

„Trump jest w głębi duszy pragmatycznym biznesmenem, nie interesuje go ideologia, a kwestie geopolityczne, w tym Tajwan, są dla niego drugorzędne” – napisał w mediach społecznościowych Wang Dong, profesor stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Pekińskim i członek Rady Chińskiego Stowarzyszenia Studiów Amerykańskich. Ta wypowiedź, obecnie dość typowa dla oficjalnych ekspertów chińskich, wyraża pewnie oczekiwania i nadzieje ich politycznych nadzorców. Dalej zazwyczaj następują wezwania pod adresem USA, by te zachowały się „racjonalnie”, zmniejszały „niepotrzebne napięcia” i zadbały o „wspólny, zrównoważony rozwój”. Wang poszedł jednak jeszcze dalej: mianował Trumpa (na razie warunkowo) „Richardem Nixonem 2.0”, rzecz jasna nawiązując do wielkiego resetu we wzajemnych relacjach, który został zapoczątkowany wizytą, którą w 1972 r. ówczesny prezydent USA złożył w Pekinie. Warto przypomnieć, że ofiarą tamtej operacji padła nie tylko Republika Chińska (czyli Tajwan), wyparta wkrótce przez ChRL z ONZ i innych struktur międzynarodowych, lecz także ZSRR, który od tej pory był coraz skuteczniej podgryzany przez chińskich komunistów i osłabiany w swej globalnej rywalizacji z Zachodem.

Domniemane rachuby na strategiczne porozumienie nie wykluczają rzecz jasna prężenia muskułów i straszenia kontrpartnera – to skuteczna taktyka negocjacyjna. Dlatego już we wtorek Trump zapowiedział, że jego administracja jednak wciąż „rozważa” nałożenie 10-proc. cła karnego na import z Chin. Podał jednocześnie konkretną datę, do której ma zostać podjęta decyzja (1 lutego). Agencjom federalnym nakazano dokonanie najpóźniej do 1 kwietnia przeglądu wszystkich polityk pod kątem „analizy uporczywych deficytów handlowych USA, nieuczciwych praktyk handlowych i manipulacji walutowych ze strony krajów partnerskich, w tym Chin”. „Zawsze wierzymy, że nie ma zwycięzcy w wojnie handlowej lub wojnie taryfowej, jednak Chiny zawsze będą stanowczo chronić swoje interesy narodowe” – odpowiedziała dzień później rzeczniczka chińskiego MSZ Mao Ning.

Plan B

Amerykanie nie zapominają też o presji dyplomatycznej, wojskowej i wywiadowczej. Dzień po prezydenckiej inauguracji w Waszyngtonie odbyło się spotkanie ministrów spraw zagranicznych grupy QUAD, powszechnie i nie bez podstaw uznawanej za jeden z filarów polityki powstrzymywania ChRL, już z udziałem Marca Rubia. Wraz ze swymi odpowiednikami z Australii (Penny Wong), Indii (Subrahmanyamem Jaishankarem) i Japonii (Takeshi Iwayą) omówił on sytuację strategiczną w Azji oraz potwierdził znaczenie tego formatu w polityce bezpieczeństwa USA i „niezmienną solidarność” z partnerami. We wspólnym oświadczeniu cztery kraje wyraziły „wspólne zaangażowanie na rzecz wzmocnienia wolnego i otwartego Indo-Pacyfiku, w którym przestrzegane i bronione są rządy prawa, wartości demokratyczne, suwerenność i integralność terytorialna”. Poinformowały też, że ich urzędnicy będą się regularnie spotykać, aby przygotować się do szczytu przywódców w Indiach jeszcze w tym roku. „Zdecydowanie sprzeciwiamy się jednostronnym działaniom, które mają na celu zmianę status quo siłą lub przymusem” – głosi ponadto oświadczenie, co prawda niewymieniające Chin jako winowajcy, ale bez wątpienia dotyczące roszczeń Pekinu wobec Tajwanu i spornych części mórz w regionie. Rząd japoński zresztą dzień później nie omieszkał wyłożyć tego wprost. Sygnał ze strony USA i partnerów był oczywisty, a w Pekinie raczej nie wzbudziło to entuzjazmu.

Tym bardziej że Rubio nie ograniczył się do jednego formatu. Z szefową australijskiej dyplomacji odrębnie konferował także o AUKUS, czyli o wspólnej (i też de facto antychińskiej) platformie kooperacji USA z Londynem i Canberrą. W tle jest m.in. umożliwienie Australii nabycia okrętów podwodnych o napędzie atomowym i pocisków hipersonicznych oraz zaawansowana współpraca wywiadów. Dodatkowo poruszono kwestie minerałów krytycznych, cyberbezpieczeństwa i łańcuchów dostaw, co potwierdziła w specjalnym oświadczeniu rzeczniczka Departamentu Stanu Tammy Bruce. To kolejna lampka ostrzegawcza dla Chin, które konsekwentnie uznają QUAD i AUKUS za „potwory związane z myśleniem w kategoriach zimnej wojny”. Na dokładkę Hindusi właśnie obwieścili, że już w lutym ma dojść do spotkania Trumpa z premierem Narendrą Modim, zaś tematami mają być m.in. stosunki handlowe, współpraca technologiczna i obronna, a także ułatwienia wizowe dla wykwalifikowanych pracowników. Innymi słowy – możliwe amerykańskie wsparcie dla gospodarki i bezpieczeństwa kluczowego rywala Chin, już nie tylko w skali regionalnej.

Jedyne, czym Pekin na razie może odpowiedzieć na ten (średnio zawoalowany) szantaż, to sugestie dalszego zacieśniania relacji z Rosją. I oczywiście to uczynił – Xi (w trakcie półtoragodzinnego seansu wideo) ostentacyjnie wymienił zwyczajowe uprzejmości i slogany z Putinem. Następnie obaj „wyrazili chęć budowania relacji ze Stanami Zjednoczonymi na wzajemnie korzystnych, opartych na wzajemnym szacunku zasadach, jeśli ekipa Trumpa naprawdę wykaże tym zainteresowanie”. Tak przynajmniej przekazał mediom doradca Putina ds. polityki zagranicznej Jurij Uszakow.

Trump opisał niegdyś Xi jako dobrego pokerzystę. Zapewne niebawem się przekonamy, który z panów potrafi lepiej blefować. Bo który ma lepsze karty, to dość oczywiste. ©Ⓟ