Lem był scjentystą ze starej szkoły, Le Guin wywodziła się z nowofalowej kontrkultury. Mimo to znaleźli wspólny język.

Dwoje gigantów światowej fantastyki – Ursula Le Guin (1929–2018) i Stanisław Lem (1921–2006) – w latach 1972–1984 wymieniło między sobą szereg listów, a nawet nawiązało coś w rodzaju korespondencyjnej przyjaźni. Nigdy się jednak nie spotkali: obecność żelaznej kurtyny, potężny dystans geograficzny (Le Guin przez całe życie związana była z Zachodnim Wybrzeżem USA) oraz niechęć Lema do podróżowania nie okazały się w tym pomocne, ale z tej epistolarnej historii można wysnuć interesującą nić porozumienia ponad granicami bloków politycznych i różnicami charakterologicznym (trudno znaleźć dwie osoby bardziej różniące się temperamentem niż empatyczna, wyrozumiała, autoironiczna Le Guin i Lem: zasadniczy, bezpośredni, nieskłonny do kompromisów, sarkastyczny i w ogólnej tonacji smoliście ponury).

Tak się składa, że możemy ów korpus listów czytać w polskiej wersji językowej – w postaci książki „I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze. Listy 1972–1984”. Czy to marginalny przyczynek do życiorysów ich twórców, czy coś więcej? Przychyliłbym się do tej drugiej opinii, i to nie tylko dlatego, że jestem wielbicielem twórczości Le Guin i Lema. Z tych listów można sporo wyciągnąć – o nieco straceńczej filozofii uprawiania zawodu pisarki/pisarza, o światku wydawniczym od kulis, o życiu artystycznym „na podsłuchu” dyktatury i dla równowagi o egzystencji na łasce drapieżnego wolnego rynku, o środowiskowych kłótniach i próbach wyrwania się z niszy gatunkowości, wreszcie: o zastosowaniu kryteriów skutecznego odróżniania szmiry i epigoństwa od prawdziwie dobrej literatury (bardzo przydatna umiejętność również dziś).

Niemal do łez

To nie Lem napisał pierwszy list. Pierwszy list w lutym 1972 r. wysłała Le Guin. Otóż przeczytała ona w australijskim magazynie „SF Commentary” zamieszczone tam sygnowane przez Lema omówienie swojej, skądinąd wybitnej, powieści „Lewa ręka ciemności”. Recenzję tę Lem napisał po niemiecku, na angielski przełożył ją jego długoletni austriacki agent Franz Rottensteiner (który – okazało się po latach – zwykł podkręcać wymowę tłumaczonych przez siebie tekstów Lema i dodawać do nich własne opinie). Jak zauważa we wstępie do „I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze…” literaturoznawczyni i biografka autora „Bajek robotów” Agnieszka Gajewska, „uwagi Lema w recenzji /były/ dość protekcjonalne i /zdradzały/ dużą dozę pewności siebie”, niemniej tekst miał ogólnie pozytywny wydźwięk.

Tak czy owak, choć Lem był wówczas słabo znany w świecie anglojęzycznym (po angielsku w chwili rozpoczęcia interesującej nas korespondencji dało się przeczytać tylko „Solaris” – co zresztą Le Guin uczyniła – a była to, nawiasem mówiąc, publikacja w dość kuriozalnym przekładzie z francuskiego wydania), najwyraźniej sposób, w jaki podszedł do „Lewej ręki ciemności”, musiał się wydać pisarce intrygujący i mocno odbiegający od standardów krytyki przyjętych w literackiej niszy SF.

ikona lupy />
Stanisław Lem
Ursula K. Le Guin ​​​​​​​„I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze. Listy 1972–1984”, przeł. Tomasz Lem, wstęp i opracowanie Agnieszka Gajewska, 
Wydawnictwo Literackie 2024 / Materiały prasowe

„Lewą rękę ciemności” (oryg. wyd. 1969) – fenomenalny eksperyment myślowy na temat społeczeństwa płciowo niebinarnego, w którym każdy człowiek może czasowo przyjąć, w zależności od kontekstu hormonalnego, cechy męskie bądź kobiece, książkę przełomową dla obecności refleksji feministycznej w fantastyce, ale też po prostu znakomitą literaturę – Lem potraktował nadzwyczaj poważnie, dokonując analizy jej elementów światotwórczych. Zaproponował dyskusję na tak wysokim poziomie, że wywołał przy okazji u Le Guin potrzebę prywatnego kontaktu. „Wgląd w Pański sposób pisania (…) doprowadził mnie niemal do łez” – wyznaje autorka „Wydziedziczonych” w pierwszym liście. „To okropne, ale zarazem pocieszające, że istnieje jeszcze ktoś, kto żyje w ten sposób”. Jak należy rozumieć: żyje literaturą i dla literatury.

Już po dwóch tygodniach Lem odpowiada – po angielsku, w którym, jak sam twierdzi, nie umie mówić i nie posiada „swobody manewrowej”. Jego angielszczyzna, ekstrawagancka i nabyta w dużej mierze z lektury książek naukowych w wieku dorosłym, ma walor staroświeckiego wykładu, ale jest precyzyjna w swoim skupieniu na detalu; Lem był wybitnym i zdyscyplinowanym pisarzem nawet w języku, którego rzekomo nie znał. Nie bawił się również w konwenanse – we wspomnianym liście przechodzi od razu do rzeczy, weredycznie i z pasją krytykując SF jako gatunek niedojrzały i wtórny. Najciekawszy jest jednak jeden z końcowych akapitów: „«Lewa ręka ciemności»: dziękowałem już Pani za tę książkę publicznie, więc nie powinienem się powtarzać. Krytycyzm? A czy sądzi Pani, że wysoko cenię własne książki? To po prostu kwestia tego, gdzie umieszcza się punkt zero we własnym systemie współrzędnych aksjologicznych. Nawet w przypadku świata stworzonego przez Boga umieszczam ten punkt dosyć wysoko”.

Le Guin miała inne niż Lem oczekiwania w stosunku do fantastyki, znajdowała się też w innym nieco momencie kariery. Lema nade wszystko interesowała szeroko pojęta filozofia nauki, jego pisarstwo – nawet w wypadku satyr i pastiszów – pozostawało zwykle wyprawą ku granicom rozumowego poznania: do szału doprowadzała go tandetna amerykańska SF z jej schematycznym brakiem wyobraźni i konsekwencji w konstruowaniu światów. Le Guin, wychodząc z pozycji antropologicznych, uważała z kolei fikcję spekulatywną za niezwykle produktywny generator alternatywnych rozwiązań społecznych i cywilizacyjnych – nawet szmira mogła, jej zdaniem, zawierać w sobie propozycje otwierające oczu na inne wymiary człowieczeństwa (tym eksperymentowaniem i otwieraniem oczy konsekwentnie zresztą zajmowała się w obrębie własnej twórczości). Lem na początku lat 70. powoli żegnał się z pisaniem prozy, czas jego największej aktywności w roli powieściopisarza już minął, Le Guin z kolei była na fali wznoszącej, zresztą prozę tworzyła w zasadzie do końca życia. Lem był scjentystą ze starej szkoły, Le Guin wywodziła się z nowofalowej kontrkultury. Mimo to – i mimo socjopatycznych impertynencji Lema – zdołali znaleźć wspólny język.

Oby piekło istniało

Listowne rozmowy dwojga literatów, jak wspomina Gajewska, „dotyczą trzech obszarów: statusu science fiction, przekładów ich powieści oraz skandalu związanego z pozbawieniem Lema członkostwa honorowego w Amerykańskim Stowarzyszeniu Pisarzy Science Fiction” – stowarzyszeni w SFWA autorzy obrazili się na pełen kpin i złośliwości esej Lema na temat SF, opublikowany pierwotnie na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” („Większość fantastyki naukowej ma się tak do autentycznej wiedzy naukowej, filozoficznej czy teologicznej jak porno do miłości” – pisał tam między innymi). Le Guin stanęła w tej sprawie zdecydowanie po stronie Lema, broniąc jego prawa do krytyki i wolności wypowiedzi (zresztą akurat twórczość samej Le Guin Lem nieodmiennie cenił, zwłaszcza „Czarnoksiężnika z Archipelagu”).

Z czasem tonacja tej wymiany myśli się zmienia – na smutniejszą, ale i bardziej przyjacielską. Gdy dochodzimy do listów, które Lem pisał w Berlinie i Wiedniu, dociera do nas ponadto z całą mocą fakt, że cała uprzednia korespondencja miała również trzeciego czytelnika: komunistyczną bezpiekę. „Opiszę Pani, jak to jest być «czołowym pisarzem polskim«: to życie pod lupą policji”.

Jednocześnie Lem odsłania się ze szczerością, jaką rzadko można spotkać u introwertyków. Wspominając o wycieczce z żoną i synem na północnofryzyjską wyspę Sylt, pisze: „Nie lubię morza, bo nie wiem, co miałbym z nim robić! Lecz być może największą radość odczuwamy wtedy, gdy patrzymy na tych, których kochamy, jak sami przeżywają radość. Toteż byłem naprawdę szczęśliwy, bo nawet pogoda dopisała”. Le Guin z kolei wypomina mu brak kobiecych postaci z krwi i kości w jego prozie. Lem dzieli się – w latach 80. – frustracjami emigranta spoglądającego z nostalgią na zrujnowaną ojczyznę: bardzo to polskie uczucie i bardzo nieamerykańskie. Na koniec zaś zostawiam sobie mój ulubiony cytat z jednego z Lemowych listów: „W redakcji «Tygodnika Powszechnego« rozmawiałem dziś z pewnym księdzem i oświadczyłem mu, że wprawdzie nie wierzę ani w raj, ani w piekło, natomiast cieszyłbym się, gdyby – przez wzgląd na pewne osoby – piekło jednak istniało”. Któż by się nie cieszył! ©Ⓟ