Historia zabójstwa jednego z ochroniarzy Józefa Piłsudskiego to opowieść o tym, jak mordercza potrafi być ambicja.

Stefan Kossowski nie miał szczęścia w życiu. Młodo stracił rodziców. Śladem starszych braci poszedł do wojska, ale wyrzucono go w 1925 r. po tym, jak odsiedział w areszcie dwa tygodnie za pobicie. Rok później wyjechał z rodzinnego Wilna do Warszawy. Dzięki koneksjom rodziny znalazł pracę w „brygadzie śledczej” Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego. Oddział zajmował się ochroną najważniejszych osób w państwie. Kossowski był zachwycony. Czuł się ważny, a do tego odpowiadał za bezpieczeństwo Józefa Piłsudskiego, którego podziwiał. Długo wykazywał się obowiązkowością, wręcz przesadną – potrafił z gorączką pójść do pracy.

Miał jednak swoje słabości – przede wszystkim alkohol. Przychodził na służbę pijany. Koledzy wspominali, że uwielbiał się przechwalać, a do tego nie unikał hazardu. Jeden z nich opowiadał, że „zaniedbywał się, pijąc i robiąc długi, wskutek czego pensja mu nigdy nie wystarczała. Miał charakter gwałtowny i dość często będąc w stanie nietrzeźwym, wywoływał na ulicach awantury, zmuszając policję do interwencji”.

Latem 1928 r. jeden z jego współpracowników złożył meldunek, w którym poinformował zwierzchników, że Kossowski dwa dni z rzędu był kompletnie pijany, a dodatkowo w pokoju, w którym zasnął, na stole leżały dwa niezabezpieczone rewolwery. Młody, zaledwie 22-letni wywiadowca stanął do raportu. Zagrożono mu, że kolejne uchybienie skończy się zwolnieniem dyscyplinarnym. Minęło zaledwie kilka dni i Kossowski ponownie pojawił się w pracy w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. 23 sierpnia ppłk Mieczysław Piątkowski, dowódca 1. Dywizjonu Żandarmerii, pod który podlegała „brygada śledcza”, wydał rozkaz wydalenia go ze służby.

Przez kolejne miesiące pozostawał bezrobotny, bez mieszkania. Wczesnym rankiem 5 grudnia 1928 r., ok. godz. 4, znaleziono go w budce dozorcy niedaleko Belwederu, gdzie mieszkał Piłsudski. W kieszeni płaszcza miał rewolwer. Natychmiast go aresztowano. I oskarżono o morderstwo.

Strzały

Dla 30-letniego st. żand. Franciszka Koryzmy, pochodzącego z Nowosiółki Koropieckiej (ob. Sadowe), wsi leżącej ok. 150 km na południowy wschód od Lwowa, służba w plutonie Żandarmerii Warszawa 3, którego zadaniem była ochrona m.in. Józefa Piłsudskiego, była wyróżnieniem. Inaczej niż Kossowskiego, koledzy i dowódcy cenili Koryzmę za jego spokój.

W nocy z 4 na 5 grudnia miał wyznaczoną służbę wartowniczą w Belwederze. Zgodnie z planem rozpoczął ją wraz z trzema kolegami o godz. 1.30. Każdy z nich dostał do pilnowania posterunek, który obejmował fragment terenu wokół budynku. To była jedna z kilku linii zabezpieczeń, które funkcjonowały wokół siedziby Marszałka. Pierwszą stanowili funkcjonariusze policji obsadzający stanowiska na ulicach przylegających do Łazienek Królewskich. Bliżej Belwederu, już na terenie parku, znajdowali się żandarmi, a w samym budynku wywiadowcy z „brygady śledczej”.

Szybko oficjalnie wykluczono wątek polityczny. Wacław Jędrzejewicz, autor kroniki życia Józefa Piłsudskiego, pisał potem, że śmierć Koryzmy mogła być skutkiem zakulisowych walk o to, kto będzie bliżej Marszałka

Ich zadanie nie było proste. Przede wszystkim poszczególne służby średnio się między sobą dogadywały. Między formacjami istniała niechęć, ich członkowie wzajemnie podważali swoje kompetencje. Dodatkowo musieli pilnować najważniejszego człowieka w państwie. A ten nie chciał tego. Jak pisze Marcin Klimek, badacz historii morderstwa w Belwederze, „jego niechęć do «pilnowania i śledzenia» nie była fanaberią, lecz wywodziła się z okresu nauki w gimnazjum i późniejszych studiów, kiedy jako młody rewolucjonista i konspirator był inwigilowany, a następnie zatrzymany przez funkcjonariuszy carskiej Ochrany”. W efekcie ochroniarze Piłsudskiego musieli udawać, że go nie pilnują. Ci, którzy robili to nieumiejętnie, byli demaskowani przez Marszałka i odsyłani przez przełożonych do innych zadań.

Krótko po godz. 2 w parku dało się usłyszeć szelesty. Żandarm Antoni Bendkowski, który również pełnił wówczas służbę, zapamiętał, „że w krzakach tuż pod ogrodzeniem tarasu (…) słychać jakieś szmery. Nie był to wyraźny jakiś ruch lub odgłos, z którego wnioskować można by, że się tam porusza jakaś osoba. Nadmieniam, że w tym czasie padał deszcz ze śniegiem, to też tem bardziej nie mogłem zdawać sobie sprawy, czy ktoś tam porusza się, czy też szmer ten powstał skutkiem wiatru lub deszczu” (pisownia cytatów oryginalna). Podszedł bliżej zarośli, postał chwilę, a gdy uznał, że nic się nie dzieje, odszedł.

Przez kolejne kilkadziesiąt minut panował spokój. O 2.45 Bendkowski znowu coś usłyszał. Tym razem był to głos Koryzmy: „Stój!”. Chwilę później padły strzały. Słysząc je, ochroniarze, ci w budynku i ci na ulicach, poderwali się. Jedni biegli w stronę, skąd padły, inni zaczęli się uważniej rozglądać, wypatrując kogoś w ciemności rozpraszanej przez uliczne latarnie.

Między prawdą a plotką

Kilka godzin później o strzałach w Belwederze wiedziała cała Warszawa. Duża była w tym zasługa prasy, która od rana zaczęła informować o wydarzeniu. Jako pierwszy napisał o tym „Kurjer Poranny”, który na drugiej stronie środowego wydania zamieścił notkę opatrzoną nagłówkiem „Z ostatniej chwili. Wypadek w parku Belwederskim”: „Dziś o godzinie 3 w nocy w ogrodzie Belwederskim usłyszano odgłos strzału. Wkrótce potem znaleziono leżącego bez znaków życia żandarma Franciszka Korywnę. Wezwano Pogotowie Ratunkowe, które jednak odesłano, ponieważ przywołany lekarz stwierdził śmierć Korywny. Władze wojskowe wdrożyły natychmiast badania, któremi kieruje prokurator wojskowy Kaczmarczyk. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Franciszek Korywna sam się postrzelił”.

Tekst zawierał trzy błędy. Pomylono nazwisko zamordowanego, ale też prokuratora wojskowego, który objął nadzór nad śledztwem. Nie był nim „Kaczmarczyk”, a ppłk Konrad Zieliński, legionista, ceniony adwokat, który kilka lat później zostanie sędzią Najwyższego Sądu Wojskowego. Trzecią informacją niezgodną ze stanem rzeczywistym była sugestia redakcji, że Koryzma sam się postrzelił.

Nie był to ostatni tekst prasowy, który mieszał prawdę z wymysłami dziennikarzy i ich informatorów. Wieczorem 5 grudnia „Kurjer Warszawski” informował w krótkiej notce o zatrzymaniu Kossowskiego, byłego wywiadowcy, „obecnie zaś funkcjonariusza straży granicznej. Znaleziono przy nim rewolwer z trzema nabojami. Zatrzymany nie przyznaje się do zarzucanego mu czynu zabójstwa. Oświadcza on, że podążał do pracy, ale z powodu wczesnej pory wstąpił do Łazienek na krótką pogawędkę z dozorcą”. Ten fragment prawdopodobnie w całości oparty był na plotce, którą rozsiewał sam Kossowski. Nie wiadomo jedynie, czy prasa pozyskała tę wersję od prokuratury, czy od kogoś z jego rodziny.

Wątek rewolweru został rozwinięty przez autora z „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, który w wydaniu z soboty, 8 grudnia, napisał, że „kule znalezione w czasie sekcji w ciele zamordowanego pasują do rewolweru znalezionego przy Kossowskim. Sędzia śledczy [Jerzy] Luxenburg zastosował wobec aresztowanego art. 453 k.k. (morderstwo z premedytacją) i w tym kierunku prowadzone jest śledztwo”. I ponownie informacja ta nie ma wiele wspólnego z prawdą. Pociski nie zostały wystrzelone z rewolweru Kossowskiego.

Dostał go od kuzyna. Kilka dni przed 4 grudnia spotkał go w tramwaju i poprosił o broń. Tłumaczył, że pracuje w ochronie, a jego pistolet się popsuł. W rzeczywistości, co potwierdził jego brat, rotmistrz w 1. Pułku Szwoleżerów, Stefan chciał popełnić samobójstwo. Taką próbę podjął 3 grudnia. Jak na ironię próbował się zabić w Łazienkach. Ostatecznie broń nie wypaliła.

W kolejnych dniach i tygodniach teksty w gazetach były coraz obszerniejsze, bogatsze w fakty, ale nie zmieniło się jedno – dziennikarze wielu rzeczy nie wiedzieli. I narzekali na to otwarcie, pisząc, że policja i prokuratura nie udzielają im żadnych informacji.

Pierwsze ustalenia

Jednym z niewielu tekstów napisanych w tych pierwszych dniach, który zawierał jedynie sprawdzone informacje, był protokół z oględzin miejsca zbrodni. Autor opisywał m.in. ułożenie ciała Franciszka Koryzmy (na wznak, nogi wyprostowane), w co denat był ubrany (spodnie sukienne, buty z cholewami, futro długie baranie, czapka), w jakiej odległości od Belwederu go znaleziono (30 kroków). Znajdowały się tam również fragmenty wstrząsające („Usta zamknięte, niezaciśnięte; z ust do lewego ucha i dalej do ziemi prowadzi cienki strumień krwi i opada ponad lewem uchem; czoło i oczy skrwawione, oczy zamknięte, lewe oko silnie nabrzmiałe. Na głowie czapka; daszek czapki przez środek przestrzelony; wewnętrzna część skrwawiona i ze śladami mózgu”).

Istotniejsze dla śledztwa było coś innego: „Z lewej strony zwłok leży karabin, zwrócony komorą nabojową ku górze, kolba spoczywa na boku zwłok i na lewej ręce nad pachą część karabinu od zamka aż do końca lufy spoczywa na ziemi, w stosunku do położenia zwłok karabin zwrócony wskośnie na prawo – ku przodowi”.

Doświadczonym śledczym i osobom znającym regulaminy wojskowe takie ułożenie ciała wraz z miejscem, w którym się znajdowało, tj. na środku alejki, bez możliwości skrytego podejścia, dawało istotną podpowiedź. Kilka dekad później Marian Głowiński, w 1928 r. pracownik Oddziału II SG, pisał, że zgodnie z regulaminem służby wartowniczej żandarm na posterunku wobec osoby nieznanej powinien przyjąć postawę „gotuj broń”, w której stawał w rozkroku, z bronią wysuniętą do zbliżającego się. Karabin w takiej sytuacji jest trzymany oburącz, palec zaś leży na języczku spustowym, aby w każdej chwili można było oddać strzał.

„Gdyby strzały trafiły żandarma, będącego w takiej pozycji – stwierdzał Głowiński, który pełnił w śledztwie rolę niezależnego obserwatora – upadłby on na twarz i karabin znalazłby się pod leżącym ciałem. Ponieważ ciało leżało na wznak, wniosek z tego, że pociski dosięgły żandarma stojącego z karabinem u nogi, a taką pozycję mógł przyjąć żandarm dopiero po rozpoznaniu zbliżającego się”.

Szybkie ustalenie tego, że Koryzma prawdopodobnie znał swojego zabójcę, stało się istotną przesłanką, by śledczy skierowali szczególną uwagę na Kossowskiego.

Ślepa uliczka

Ale był ktoś, kto swoimi ustaleniami na miejscu zbrodni już 5 grudnia podważył wersję, w której mordercą był zwolniony wywiadowca. 6 grudnia „Kurjer Poranny” informował, że „pies policyjny «Dolly» po obwąchaniu trupa, przesadziwszy parkan i otwory, pobiegł podobno w kierunku Sielc, tam dalsze ślady zatraciły się. Wczoraj po raz wtóry «Dolly» łącznie ze swym przewodnikiem obiegli teren zbrodni. Nowych śladów stąd i jakichkolwiek podejrzeń brak”.

Dolly faktycznie wskazał trasę ucieczki mordercy, i to dwukrotnie tę samą. Zastanawiające było jednak to, że kompletnie nie reagował na Kossowskiego, który stał tuż obok. „Zdaniem jego opiekuna – pisze Marcin Klimek – oznaczało [to], iż ślad, którym prowadził, nie należał do niego”. Tamtego dnia zabezpieczono również odlewy gipsowe śladów poszukiwanego. Odnaleziono też łuski po nabojach, a także pistolet, z którego oddano strzały. Broń ta, ku rozczarowaniu wielu, nie należała do Kossowskiego. Dziwne było również to, że nie została ona zauważona od razu, ale dopiero po paru dniach.

Sprawa od początku się gmatwała. Najpierw z uwagi na miejsce popełnienia zbrodni prowadziła ją prokuratura wojskowa, ale szybko przejęła ją prokuratura cywilna (bo główny podejrzany był cywilem). Rozpoczął się maraton przesłuchań. Wśród odpowiadających znaleźli się m.in. Józef Piłsudski, a także gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Kossowski był regularnie pytany o te same rzeczy. Śledczy próbowali znaleźć w jego zeznaniach lukę, niespójność, ale on systematycznie powtarzał to samo. Jak poważnie traktowano sprawę, świadczy to, że w pewnym momencie przesłuchiwali go dwaj ministrowie: spraw wewnętrznych – Felicjan Sławoj-Składkowski, a także sprawiedliwości, a jednocześnie naczelny prokurator – Aleksander Meysztowicz. Wbrew rewelacjom prasowym sprawa stała w miejscu.

Badano również inne wątki. Kontr wywiad zweryfikował, czy nie była to prowokacja skrajnych ugrupowań politycznych. Opinia publiczna snuła jeszcze bardziej fantastyczne wizje. Jedną z nich był rzekomy romans Koryzmy z mężatką, co miało się stać powodem krwawej zemsty męża. Plotkowano, że zabójcą był sam Józef Piłsudski. Sugerowano, że Marszałek obawia się o własne życie i widząc w nocy cień w ogrodzie, mógł poczuć się śledzony, przez co strzelił do żandarma. Inna plotka głosiła, że Koryzma zginął, bo ponad rok wcześniej był zamieszany w zabójstwo gen. Włodzimierza Zagórskiego. Żadna z tych wersji nie wytrzymywała jednak w starciu z faktami.

Kto zabił?

Szybko oficjalnie wykluczono również wątek polityczny. Być może specjalnie. Jako pierwszy teorię tę rozwinął Wacław Jędrzejewicz, historyk, wojskowy, wielokrotny minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego w II Rzeczy pospolitej, autor kroniki życia Józefa Piłsudskiego. Pisał w niej, że śmierć Koryzmy mogła być efektem zakulisowych walk o to, kto będzie bliżej Marszałka. W grudniu 1928 r. byli to żandarmeria i ppłk Mieczysław Piątkowski, od początku wieku związany z Piłsudskim, najpierw w Polskiej Partii Socjalistycznej, a później w Legionach. „Lecz do ochrony również pretendował urząd śledczy Policji Państwowej w Warszawie. Wszystko wskazuje na to, że tam właśnie zrodził się pomysł, by wykazać, że ochrona żandarmerii nie jest dostateczna, skompromitować płka Maka-Piątkowskiego i odsunąć go od ochrony Marszałka. Użyto do tego konfidenta urzędu śledczego, Franciszka Sieczkę, który swego czasu był w ochronie Belwederu i znał dobrze teren”.

Wedle tej wersji Sieczko miał zakraść się nocą pod Belweder, oddać kilka strzałów w powietrze i uciec. Do tego scenariusza przychylili się obserwujący śledztwo z boku, niezależnie od siebie, Marian Głowiński i Stefan Bakalarz, radca Wydziału Bezpieczeństwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zwracali uwagę, że Sieczko był znany żandarmom jako związany z ochroną Piłsudskiego, a także zaufany szefa Urzędu Śledczego, komisarza Wacława Suchenka-Sucheckiego. A przecież już na początku śledczy ustalili, że zabójca musiał znać ofiarę. Zastanawiające było również to, że dwa, trzy dni po zabójstwie Sieczko jakby się zapadł pod ziemię. Według Głowińskiego ustalał wówczas alibi.

Losy

Sprawy nie wyjaśniono. Franciszek Sieczko – być może jedyny, który znał prawdę o tamtej nocy – zginął zamordowany 7 lutego 1930 r. podczas awantury w jednej z warszawskich kawiarni. Motywem zabójstwa miała być walka o wpływy pomiędzy socjalistami. Jego przełożony, Wacław Suchenek-Suchecki, rzekomy inicjator prowokacji, niebawem stracił stanowisko. W kolejnych latach był antybohaterem afer dotyczących ujawniania tajemnic państwowych i łapownictwa. Przed wybuchem wojny widziano ponoć, jak żebrał na ulicy.

Starszy żandarm Franciszek Koryzma został pochowany na Powązkach. Przed złożeniem trumny do grobu przypięto do niej Srebrny Krzyż Zasługi przyznany zabitemu przez premiera Kazimierza Bartla. Bakalarz po latach nazwie go „niewinną ofiarą niezdrowej konkurencji pomiędzy pracownikami Oddziału II a niektórymi funkcjonariuszami policyjnymi”.

Stefan Kossowski wobec braku dowodów został zwolniony z aresztu. Następnie wręczono mu paszport, pieniądze i wysłano do Argentyny z sugestią, aby już nie wracał. Wedle ustaleń Instytutu Pamięci Narodowej 27 stycznia 1942 r. trafił on jednak do zamku Hartheim w Austrii. W ciągu czterech lat Niemcy zamordowali tam w komorze gazowej co najmniej 1604 Polaków, których przywożono z obozów w Dachau i Mauthausen. Czy spotkało to również Stefana Kossowskiego, który miał być przecież na innym kontynencie, nie wiadomo. Ale nie byłoby w tym nic dziwnego. W końcu nie miał szczęścia w życiu. ©Ⓟ