W relacjach z USA coraz częściej myśli się o Unii jak o stole, który ma cztery nogi. I tymi nogami są nie tylko Brytyjczycy, Niemcy i Francuzi, lecz także Polacy
Z Władysławem T. Bartoszewskim rozmawia Marcin Fijołek, Polsat
Szykuje się nam drugi Poczdam?

Nie wiem. Przyspieszył nam wiatr historii, pojawiają się rozmaite spekulacje, ale na stole nie ma na razie scenariuszy co do nowego układu w Europie.

Gdy w Polsce słyszy się o ustalanym gdzieś przy stole nowym układzie w Europie, to włos jeży się na głowie.

I dlatego z polskiej perspektywy trzeba zrobić wszystko, żeby – niezależnie od szczegółów kolejnych rozstrzygnięć – ta wielka szachownica uwzględniała podstawowy fakt, że suwerenność państw i granice są nie naruszalne. Musimy stać na stanowisku, że zasady prawa międzynarodowego są nietykalne, że te wszystkie konwencje i dokumenty spisane przed paroma dekadami w ONZ są w mocy i że nikogo do niczego w tej sprawie nie można przymusić.

Wybaczy pan, ale to jest język starej dyplomacji. Kiedy Wołodymyr Zełenski powiedział ostatnio, że Ukraina nie będzie działać w myśl zasady „Siadaj i słuchaj”, Elon Musk wyśmiał to na platformie X.

Ale, jak pan to ujął, stara dyplomacja nie musi iść na zwarcie z tym, co pan opisał w przypadku wpisu Elona Muska. To, że przestrzegamy prawa międzynarodowego, nie musi stać w sprzeczności z oczywistym dla każdego obserwatora faktem, że Donald Trump będzie chciał zamknąć tę wojnę, pokazując się jako zwycięzca. Szeryf, który zaprowadził porządek w Europie.

Rozumiem zasady kampanii, ale „zaprowadzenie pokoju w 24 godziny” oznaczałoby oczywiste wymuszenie ustępstw na Ukrainie. Zamrożenie tego konfliktu.

Nie chcę spekulować, jak ten scenariusz może wyglądać w szczegółach, bo wariantów jest naprawdę dużo. Jako historyk mogę odesłać do Koreańskiej Strefy Zdemilitaryzowanej, utworzonej w latach 50. XX w. Ale to, co wiemy mniej więcej, jak to wygląda w przypadku Korei Południowej i Korei Północnej, w kontekście Ukrainy i Rosji rodzi wiele pytań...

Gdzie ustawić granice takiej strefy? Kto miałby jej pilnować, jakimi siłami, za czyje pieniądze?

A to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie rozstrzygniemy tego przy tym stole, choćbyśmy wypili morze kawy i omówili setki możliwych rozwiązań.

A udział Polski w pilnowaniu takiego prowizorycznego zawieszenia broni, kruchej strefy zdemilitaryzowanej?

To jest decyzja, którą trzeba omawiać na szerszych gremiach. Nie odpowiem na to pytanie jednoznacznie, ale fakt faktem, że polska misja wojskowa była i nadal jest obecna na Półwyspie Koreańskim, pilnując tamtego porozumienia. Nie ma co pisać scenariuszy palcem po piasku.

Na razie mamy konkretną decyzję: Joe Biden zezwolił Ukrainie używać rakiet dalekiego zasięgu.

Decyzję dobrą, ale tyleż oczekiwaną, ile spóźnioną. To rozwiązanie mogło było o wiele bardziej zmienić sytuację na froncie kilkanaście miesięcy temu, gdy Rosjanie wycofywali się spod Kijowa.

To dlaczego Amerykanie nie zrobili tego wtedy? Skoro można dziś, to dlaczego nie można było rok czy dwa lata temu?

Amerykanie pomagają Ukrainie w formie, którą można określić jako kroplówkę. To było widać – i nadal jest – w języku, który nie jest bez znaczenia. Z USA nieustannie płynie przekaz, że nie można pozwolić Ukrainie przegrać tej wojny, ale nigdy nie padło zdanie „Trzeba pozwolić jej wygrać”.

Nie przecenia pan języka? Przecież to wtórne.

Język byłby wtórny, ale za tym językiem płynie konkretne wsparcie albo nie płynie. Amerykanie niemal od początku, a na pewno od momentu, gdy Kijów się obronił, pomagali na tyle mocno, by Ukraina się nie poddała, ale nigdy na tyle, by tę wojnę wygrała. Słyszałem to wiele razy od moich rozmówców w Stanach.

Niech pan powie wprost, o co chodzi.

Chodzi o to, że Amerykanie po prostu obawiali się scenariusza zbyt szybkiej klęski Rosji, a co za tym idzie, rozpadu tego kraju. Scenariusza, w którym państwo z bronią nuklearną rozpada się na jakieś księstewka, na których czele stoją osobni watażkowie, z którymi trzeba szukać kontaktów. Chaos według tej logiki byłby gorszy niż to, co mamy dziś.

Bardzo cynicznie to brzmi.

Ale tak to wygląda. Na jednej z konferencji powiedziałem naszym amerykańskim przyjaciołom, że ta pomoc nie może wyglądać tak, że walczymy z Rosją do ostatniego Ukraińca.

Jaka była reakcja?

Szmery na sali i w kuluarach. Jak zawsze w przypadku, gdy stawia się niewygodny temat i mówi o nim wprost. Prawda jest taka, że Amerykanie coraz mniej traktują Rosję jak swojego głównego przeciwnika – tak jak to rozumiemy na podstawie filmów, w których rywalizują ze sobą dwa imperia. Dziś USA myślą tak bardziej o Chinach, które z dnia na dzień coraz bardziej uzależniają od siebie Rosję.

Znam te analizy: oto Rosja, która utknęła gdzieś daleko we wschodniej Ukrainie, między miasteczkami, których nazwy niczego nikomu nie mówią, nie jest poważnym rywalem. Ale może to chciejstwo, jeśli spojrzymy na wojenny tor, na jaki przeszła rosyjska gospodarka.

I znów: jedno nie wyklucza drugiego. To, że dzisiaj Rosja nie jest w stanie skutecznie rywalizować z NATO ani nawet poważnie zagrozić któremuś z państw Sojuszu, jest po prostu faktem. Nie zmienia to jednak drugiego faktu, który potwierdzają analizy, jakimi dysponujemy i jako Polska, i jako sojusznicy w ramach NATO. A te mówią nam, że jeśli nie zmieni się sytuacja, to za trzy, może za pięć lat musimy być gotowi na poważniejsze ryzyko eskalacji ze strony Moskwy.

Ale jeśli weźmiemy te analizy za dobrą monetę, to każde porozumienie przy zamrożeniu wojny w Ukrainie musi się okazać kruche, nietrwałe, prowizoryczne.

I tak, i nie. Po pierwsze, to nie musi być prowizorka, co już powiedzieliśmy, przywołując przykład Półwyspu Koreańskiego. A po drugie, nawet prowizorki potrafią trwać długo. Za dużo zmiennych, za mało pewnych danych, żebyśmy mogli tutaj powróżyć z fusów. Musimy być gotowi na różne scenariusze. Najważniejsze jest budowanie odporności.

Wróćmy do decyzji Bidena w kontekście nowej administracji Trumpa. Donald Trump Jr., syn prezydenta elekta, ocenił, że to chęć wywołania III wojny światowej przez „kompleks wojskowo-przemysłowy”, którego przedstawicieli nazwał imbecylami. I my się mamy nie bać?

Na szczęście kluczowe decyzje zapadają inaczej. Ale nawet przyjmując to odważne założenie, że Trump może połamać i zdeptać dotychczasowe reguły gry, wracam do wcześniejszej tezy: ktoś, kto chce zostać zapamiętany jako szeryf, będzie chciał to pokazać przy ewentualnych scenariuszach zamrożenia konfliktu. Paradoksalnie to Trump może przynieść punktową eskalację, jeśli natrafi na mur ze strony Putina, bo raczej będzie wolał negocjować z pozycji siły.

Chciałbym, żeby wybrzmiały też wątpliwości tych, którzy sami siebie oceniają jako realistów, a którzy boją się tej eskalacji już dziś. Chodzi o potencjalną reakcję ze strony Rosji na decyzję Bidena.

Nie spodziewam się większej reakcji niż ta, którą widzieliśmy po telefonie od niemieckiego kanclerza Olafa Scholza do Władimira Putina, czyli zmasowanego ataku na cele cywilne i infrastrukturę krytyczną Ukrainy.

Wielu powie: „Skoro Putin mówił we wrześniu, że zgoda na użycie rakiet dalekiego zasięgu będzie oznaczała wejście NATO do wojny, to trzeba się spodziewać adekwatnej odpowiedzi Kremla”.

Retorycznej, owszem.

Pytam bardziej o przypadkową rakietę zabłąkaną gdzieś pod Rzeszowem i wciągającą nas bezpośrednio do tej wojny...

Był pan na lotnisku w Rzeszowie? To w tej chwili jest jedno z najbezpieczniejszych miejsc, jeśli się weźmie pod uwagę ilość amerykańskiego sprzętu. Rozumiem obawy, ale nie ma co mnożyć tych negatywnych scenariuszy. Tym bardziej że – jak już wspomniałem – inna, bardziej dyplomatyczna, deeskalacyjna próba presji na Putina, jak telefon Scholza, wywołała eskalację. Putin rozumie język siły.

To po co Scholz do niego dzwonił?

W polskim MSZ bardzo krytycznie oceniamy te próby. Byłem ostatnio w Berlinie i trzeba sobie powiedzieć wprost, że Scholz jest dziś, jak mawiają Amerykanie, „lame duck”, kulawą kaczką, która lada moment odda władzę. Nie przywiązywałbym wielkiej wagi do tego typu zdarzeń.

I co pan przywiózł z Berlina?

Poczucie, że coraz więcej osób – nie tylko zresztą w Niemczech, lecz także w innych krajach Europy Zachodniej – traktuje nas jak państwo, które zaczęło boksować w wyższej lidze niż dotychczas.

Tak wysoka to liga, że na ostatnim spotkaniu w Niemczech na temat Ukrainy nie było przedstawiciela Polski...

...co zostało bardzo szybko skrytykowane przez Friedricha Merza, czyli – jak wiele wskazuje – przyszłego kanclerza.

Na czym polega to boksowanie w wyższej lidze?

Na tym, że – zwłaszcza po takim, a nie innym wyborze Amerykanów – jesteśmy coraz częściej traktowani jak kolejny punkt orientacyjny przy kreśleniu politycznych kierunków i decyzji. W relacjach z USA coraz częściej myśli się o Unii jak o stole, przy którym pijemy kawę, a który ma cztery nogi. I tymi nogami są nie tylko Brytyjczycy, Niemcy i Francuzi, lecz także Polacy. Musimy umieć to wykorzystać. We wtorek odbyło się w Warszawie spotkanie Trójkąta Weimarskiego, w którym poza ministrami spraw zagranicznych Francji i Niemiec uczestniczyli, na zaproszenie ministra Radosława Sikorskiego, minister z Włoch, Kaja Kallas – wysoki przedstawiciel UE ds. zagranicznych, a zdalnie również ministrowie z Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. To pokazuje, jak jesteśmy traktowani.

Będzie wam trudno to przekuć na konkrety. Teczka z cytatami z tych wszystkich wpisów i tekstów premiera, szefa MSZ, jego małżonki, kierownika polskiej ambasady w USA podobno jest już na biurku Trumpa.

Amerykanie mają to do siebie, że patrzą w przyszłość, a nie w przeszłość. Nie zawsze ma to dobre konsekwencje, ale w tym przypadku – jak najbardziej. Jak pan spojrzy na skalę inwestycji amerykańskich nad Wisłą, na otwartą niedawno bazę przeciwrakietową w Redzikowie, na kolejne instalacje sprzętu i żołnierzy amerykańskich w naszym kraju... To jest konkret, swoista polisa ubezpieczeniowa nawet dla tych, którzy chcieliby traktować politykę po drugiej stronie Atlantyku czysto transakcyjnie.

Zrobił pan dyplomatycznie unik od odpowiedzi. Pytałem o polityczne efekty archiwalnych wpisów Bogdana Klicha czy Radosława Sikorskiego na temat Trumpa.

Jeśli pan nie zauważył, to płacą mi za bycie dyplomatą, a nie za bycie masarzem. (śmiech)

A mnie za ciągnięcie za język.

Zgoda. Zatem zupełnie poważnie odpowiem, że amerykańska scena publiczna widziała nie takie wpisy i nie takie wypowiedzi – i w ramach walki demokratów z republikanami, i nawet w wewnętrznych porachunkach przy okazji kampanii o prezydencką nominację z ramienia każdej z partii. Damy sobie radę z teczką zaniesioną na biurko Trumpa, choć oczywiście punktowo te wypowiedzi mogą być wyzwaniem dla naszej dyplomacji przy przygotowywaniu spotkań czy rozmów.

Na razie szykuje nam się spotkanie Donald Trump–Andrzej Duda. Jeszcze w tym roku, w Stanach Zjednoczonych. Z jakim przekazem prezydent powinien tam polecieć?

Z zaproszeniem do Polski i argumentami, które naprawdę mamy w ręku, bo jeśli chodzi o wydatki na zbrojenia czy inwestycje militarne, to jesteśmy prymusem w tej europejsko-atlantyckiej klasie. A z uwagi na specyfikę nowej, kształtującej się administracji amerykańskiej trzeba to opowiedzieć w kontekście wagi Donalda Trumpa w naszej części Europy. Rozumiem tych, którzy dzisiaj zgłaszają wiele niepokojów czy znaków zapytania przy niektórych nazwiskach, które pojawiają się za oceanem, ale to naprawdę nie musi oznaczać końca świata, choć czasy, które idą, nie będą łatwe ani proste.

Skoro tak, to może najwyższy czas zakopać topór wojenny przy okazji nominacji ambasadorskich?

Problem w tym, że naprawdę to nie MSZ wykopało ten topór z ziemi. Proszę sprawdzić, ile nominacji od początku naszych rządów prezydent Duda podpisał. Choćby w tych krajach, gdzie nie ma ambasadorów dłużej niż przez ostatni rok. Ani jednej. A wstępne porozumienie z pałacem zakładało konkretne ustalenia – niestety zostało zerwane.

Z pałacu słyszę inną wersję zdarzeń, ale to słowo przeciwko słowu. Efekt jest taki, że wysyłacie do Waszyngtonu Bogdana Klicha, a oficjalnie ambasadorem wciąż jest Marek Magierowski. Kiedy ten postawi stopę na amerykańskiej ziemi, to Klich nie może podpisać żadnej decyzji. Może trzeba jeszcze raz spróbować się dogadać z pałacem?

Na pewno nie stać nas na takie spory, gdy dzieje się Historia. Ta przez wielkie H. Ale do tanga trzeba dwojga – zwłaszcza jeśli umawialiśmy się na reguły tego tańca. ©Ⓟ