Na początku października do sieci trafiło nagranie awizowane jako Piosenka Cesarza. Po kliknięciu na YouTubie wyszło na jaw, że Cesarzem jest pięściarz i kick-bokser Marcin Najman, znany z udziału w galach mieszanych sztuk walki (MMA). Do tej pory media wypominały mu konflikty z prawem. Teraz przyjdzie im recenzować jego premierową piosenkę.
Produkcja nosi tytuł „Jest jak jest”. Melodyjny, funkowy kawałek stanowi tło dla kaznodziejskich przemyśleń znanego sportowca. „Życie nie czarne, nie białe”, „Na błędach lepiej cudzych niż swoich się forsować”, „Bój się Boga, nie bój się wroga” – melorecytuje Najman. Nakręcony w jego rodzinnej Częstochowie teledysk przedstawia idącego z gitarą przez miasto pięściarza. Ludzie podchodzą i robią sobie z nim zdjęcia.
Główny bohater był dotąd pokazywany najczęściej w krzywym zwierciadle. Choćby przez CeZika, który specjalizuje się w miksowaniu wypowiedzi znanych osób w formie piosenek i montowaniu z nich satyrycznych teledysków (projekt Klej Nuty). W ten sposób powstała „Ballada Najmana (Potrafię śpiewać i tańczyć)”.
Pięściarz z gitarą
„Jest jak jest” nie jest debiutem wokalnym Najmana – pięściarz nagrał wcześniej m.in. „Dobro i zło”, w którym rapuje przy karcianym stole. Ale z nową piosenką są związane większe nadzieje artystyczne i plany muzyczne. – Mamy już gotowe cztery kawałki, które będziemy pokazywać, aktualnie są miksowane. To nie jest tylko projekt studyjny. Zamierzamy grać koncerty – podkreśla Wojciech Pilichowski, kompozytor piosenki Najmana, wirtuoz gitary basowej znany ze współpracy m.in. z Edytą Górniak, Kasią Kowalską czy Janem Borysewiczem.
Właśnie od basu się zaczęło. Najman, który w młodości chodził do szkoły muzycznej, któregoś razu ćwiczył na gitarze basowej, a efekty opublikował na Instagramie. I oznaczył w poście Pilichowskiego, dzięki czemu muzyk obejrzał nagranie. – Posłuchałem i uznałem za fajne. Ale dźwięki wydały mi się znajome. Marcin zagrał jeden z pochodów basowych z mojego podręcznika z nutami. Zaczęliśmy rozmawiać i wszystko potoczyło się lawinowo. Zaprosiłem Marcina na swój koncert, a on mnie na swoją walkę. No i usiedliśmy do piosenek – opowiada Pilichowski.
Pytam, czy wyniknie z tego coś poważnego. I czy Najmana, który do tej pory walczył w ringu, można traktować jako partnera do robienia muzyki? Innymi słowy, czy nie jest to tylko medialny wybryk obliczony na społecznościowy poklask?
– Marcin to talent – zapewnia Pilichowski. – Jest facetem wykształconym muzycznie, co pozwala nam konstruktywnie rozmawiać o piosenkach. „Fraza”, „triola w rytmie” czy „akord septymowy” nie brzmią dla niego jak magiczne zaklęcia. To baza, którą Najman wyniósł ze szkoły. Oczywiście, nie traktuję go jak piosenkarza w rozumieniu estradowego popkanonu. Raczej jako melorecytującego narratora, który opowiada, co mu leży na sercu.
Basista i autor muzyki ma świadomość, że branża może krzywo patrzeć na jego współpracę z kontrowersyjnym sportowcem. Ale „Jest jak jest” to piosenka niekontrowersyjna. Są emocje, nie ma wulgaryzmów, które zwykle obciążają wizerunek mięśniaków okładających się po twarzach w ringu. – To piosenka, a nie konferencja prasowa przed walką – powtarza mój rozmówca.
Tiger i Snajper
Dariusz „Tiger” Michalczewski – mistrz federacji WBO i IBF (w wadze półciężkiej) – był inspiracją dla kilkorga artystów. W połowie lat 90. polski pięściarz z niemieckim obywatelstwem (po emigracji z PRL do RFN przez niemal całą karierę walczył w ringu w barwach Niemiec) wystąpił w teledysku do piosenki ze sportowym przesłaniem – „No Mercy”. Utwór zaśpiewał amerykański aktor i piosenkarz Marky Mark (właśc. Mark Wahlberg), a klip to w zasadzie zekranizowana droga na bokserski olimp popularnego Tigera. Kilkanaście lat później hiphopowy kolektyw DOD nagrał – przy wsparciu Liroya – kawałek „S.W.U.W.D” z gościnnym udziałem Michalczewskiego. Oczywiście w ringowej scenerii.
„Jest jak jest” nie jest debiutem wokalnym Najmana – pięściarz nagrał wcześniej m.in. „Dobro i zło”, w którym rapuje przy karcianym stole. Ale z nową piosenką są związane większe nadzieje artystyczne i plany muzyczne
Pięściarz nie ograniczył swojej muzycznej aktywności do udziału w klipach. Postanowił też spróbować swoich sił przy mikrofonie. Pierwszy raz wszedł do studia nagraniowego w 1997 r. razem z muzykami Lady Pank i zarejestrował piosenkę „Niedawno”. Utworu próżno szukać w oficjalnej dyskografii zespołu. Tytuł też mało komu coś powie. Trzeba sięgnąć do kolekcjonerskiego boxu LP i wśród dodatków do albumu „Łowcy głów” szukać tytułu „Jest taki kraj”. Numer powstał na potrzeby kampanii wyborczej do Sejmu i zachęcał do głosowania na Unię Wolności. Główny wokal należy do Janusza Panasewicza, ale głos Michalczewskiego pobrzmiewa w chórkach. Istnieje też wersja – powstała na potrzeby programu telewizyjnego „On, czyli kto” – w której przy mikrofonie bryluje już przede wszystkim Michalczewski, a Panasewicz dośpiewuje pomocniczo w refrenach.
Pięściarzowi spodobało się życie estradowe. A że gwiazdor sportu miał wielu znajomych wśród artystów, często korzystał z okazji, by chwycić mikrofon. W czerwcu 1997 r. zaśpiewał w Gdańsku z Lady Pank wielki przebój tej grupy – „Zawsze tam gdzie ty”. Pięć lat później, na warszawskim Torwarze, z Janem Borysewiczem dołączył do muzyków grupy Scorpions, z którymi Tigera łączyła towarzyska zażyłość. Wokalista niemieckiej formacji Klaus Meine wespół z polskim pięściarzem brawurowo zaśpiewali „Rock You Like a Hurricane”, chociaż Tiger tak naprawdę tylko skandował refreny.
O śpiewaniu – i to profesjonalnym – marzyć nie przestał. Kiedy zakończył karierę bokserską, postanowił poszukać nowego pomysłu na siebie. Już wcześniej próbował sił w biznesie – w latach 90. otworzył sieć pubów w kilku polskich miastach (Gdańsku, Szczecinie, Warszawie), wypromował napój energetyzujący, miał udziały w trójmiejskim centrum handlowym. Ale to wszystko z dala od sceny. Dwa lata po zejściu z ringu zakolegował się z rockmanami z zespołu Snajper i wziął udział w nagraniu piosenki „Pomyśl” oraz studyjnego teledysku. Fani pięściarza komentowali, że ich idol wypadł lepiej od wokalisty kapeli. Rozochocony Tiger snuł plany nagrania płyty. „Lubię śpiewać, lubię rock, dlatego skorzystałem z zaproszenia chłopaków ze Snajpera i nagrałem z nimi, jak dotąd, trzy kawałki” – opowiadał były pięściarz dziennikarzowi portalu Naszemiasto.pl. Z planów płytowych nic nie wyszło. Tak samo jak ze współpracy z menedżerem Scorpionsów, który miał pilotować karierę Snajpera i Tigera.
Michalczewski – jak na wojownika w ringu przystało – ciągle nie daje za wygraną w życiu estradowym. Teraz zabrał się do polskich coverów. Razem z Katarzyną Zarkesh zaprezentował przeróbkę „Bezdroży” z repertuaru Sylwii Grzeszczak. Piosenka w ich interpretacji miała premierę na początku tego roku z okazji walentynek. „Do Mateusza Ziółki dużo mi oczywiście brakuje i nawet nie próbuję się porównywać, ale uważam ten wykon za całkiem udany” – z dużą pokorą ocenił swój popis były mistrz bokserski we wpisie na Instagramie.
Minister śpiewa Krawczyka
Piosenka bliska jest również politykom. O śpiewającym parlamentarzyście Michale Wójciku z Suwerennej Polski (teraz znowu w PiS, i to w randze wiceprezesa) zrobiło się głośno za sprawą jego partyjnego kolegi Marcina Warchoła, który – przekazując urząd ministrowi sprawiedliwości Adamowi Bodnarowi – wręczył nowemu szefowi resortu dwa prezenty. Jednym była książka o wolności religijnej, drugim – płyta z piosenkami Wójcika, który nagrał przeboje Krzysztofa Krawczyka.
Wójcik – były wiceminister sprawiedliwości w rządzie Zjednoczonej Prawicy – ma na koncie cztery albumy. Większość istnieje tylko w sieci. Poza piosenkami Krawczyka (jako jedyne wyszły też w postaci fizycznego krążka) nagrał płyty z coverami Elvisa Presleya, piosenki świąteczne i kolędy góralskie. Próbkę wokalnych możliwości byłego ministra usłyszeli widzowie Polsatu News podczas programu publicystycznego, kiedy puszczono na antenie jeden z zaśpiewanych przez polityka świątecznych evergreenów.
– Zaczęło się od „Szkła kontaktowego” w TVN – porządkuje fakty poseł Michał Wójcik. – Na antenie padł ironiczny komentarz, że porównuję się do Presleya. To pokłosie mojej publicznej wypowiedzi na temat jednego z sędziów Sądu Najwyższego. Powiedziałem, że taki z niego sędzia, jak ze mnie Elvis Presley, i dziennikarze to podłapali.
„Polskim Presleyem” nazywano Krzysztofa Krawczyka, do którego były minister nie ma śmiałości się porównywać, ale przyznaje, że ma zbliżoną barwę głosu i – zachowując proporcje – śpiewa podobnie jak słynny Trubadur. No i nie jest totalnym amatorem. – Chodziłem do szkoły muzycznej. Uczyłem się grać na skrzypcach i fortepianie. Ale przyszedł stan wojenny i musiałem przerwać naukę, bo nie mogłem dojeżdżać na zajęcia. A później długo nie uczestniczyłem w życiu artystycznym – przyznaje Wójcik.
W wywiadach opowiadał, że do śpiewania zdopingowali go pracownicy kancelarii premiera, a i sam minister Zbigniew Ziobro zachęcał podwładnego, aby nie robił tego w ukryciu. Teraz śpiewa na YouTubie. „Lepiej mu wychodzi śpiewanie niż ministrowanie”. „Marnuje się pan w polityce” – to komentarze z internetu. A niektórzy chętnie usłyszeliby posła PiS na swoim weselu.
Polityk występował m.in. z Big Silesian Bandem, z tym samym, który akompaniował Zbigniewowi Wodeckiemu czy Krzysztofowi Kiliańskiemu. Mówi, że do tej pory dał kilkadziesiąt koncertów i na dowód wysyła mi filmiki z kilku z nich. Śpiewał dla pacjentów katowickiego hospicjum Cordis oraz na festiwalu w Mysłowicach. Udziela się muzycznie, jeśli czas na to pozwala. – Nie zrezygnuję z polityki dla muzyki – zapewnia. – Śpiewanie jest pasją. Po prostu sprawia mi przyjemność. Cieszę się, że także wielu ludziom, którzy przychodzą posłuchać mnie na żywo.
Nie jest zresztą jedyny w Sejmie. Kilkoro parlamentarzystów ma podobne doświadczenie. Nie licząc Pawła Kukiza – zawodowego wokalisty, związanego choćby z Piersiami – własny zespół (muzyczny, nie parlamentarny) ma Michał Gramatyka, obecnie poseł Polski 2050, który z szantową kapelą Perły i Łotry wykonuje pieśni marynarskie.
Drugie życie
Za granicą piosenka też daje drugie życie osobom publicznym. Éric Cantona wielkim piłkarzem był. Co do tego francuscy kibice nie mają wątpliwości. Cantona nie miał okazji do udziału w największych sukcesach francuskiego futbolu, bo na mistrzostwa świata w 1998 r. (wygrane przez Niebieskich) nie został powołany. Trener Aimé Jacquet nie chciał na pokładzie awanturnika i kontestatora, który z piłką przy nodze bywał genialny, ale w szatni potrafił wdawać się w bójki z kolegami z drużyny. Zdarzało mu się pobić klubowego bramkarza, a i kibica drużyny przeciwnej, kiedy będąc w Manchester United, wskoczył w trybuny i napadł na sympatyka zespołu Crystal Palace London, który ośmielił się wykrzykiwać nie pochlebne hasła pod adresem Francuza. Za ten wybryk Cantona został zawieszony i skazany na prace społeczne, ale jeszcze bardziej obrósł legendą w oczach fanów Manchesteru.
Po zakończeniu kariery sportowej enfant terrible francuskiej piłki nie przestał szokować. Zamienił boisko na salę kinową i zaczął występować w filmach, przeważnie w komediach, chociaż na ekranowe dossier byłego futbolisty składają się także westerny, thrillery i filmy kostiumowe, a także udział w reklamach dla globalnych marek, tj. Nike czy Renault. W końcu Cantona został piosenkarzem.
Informacja o nowym zawodzie krnąbrnego Érica obiegła media jesienią 2023 r. To właśnie wtedy zainaugurował trasę koncertową, a debiutancka płyta miała się ukazać do końca 2024 r. Zaczął od singla „The Friend We Lost”. Wystąpił w klubie muzycznym Stoller Hall w przychylnym mu Manchesterze. Fani słuchali w skupieniu, krytycy muzyczni ironizowali, że oto narodził się nowy Leonard Cohen (melorecytacje byłego króla stadionów mogły momentami kojarzyć się z manierą kanadyjskiego artysty). Publiczność oklaskiwała „francuskiego Cohena” na stojąco.
Nie był to jednak estradowy debiut Cantony. 12 lat temu wystąpił już w koncercie z francusko-algierskim muzykiem Rachidem Tahą i ze śpiewającym gitarzystą Mickiem Jonesem. W tym układzie artystycznym to Jones miał status najjaśniejszej gwiazdy. Były założyciel zespołu The Clash chodzi dziś w glorii ikony światowego punk rocka. W 2012 r. przyjechał do Lyonu z formacją The Justice Tonight Band, w której znalazło się miejsce także dla Cantony. Emerytowany piłkarz wykonał z Jonesem największy hit Clashów – „Should I Stay Or Should I Go”. Musiał patrzeć w kartkę z tekstem, ale widownia i tak była zachwycona.
Jego głos słychać już w piosence zamykającej album „La Mécanique du cœur” z 2007 r. Płyta jest concept albumem (na kanwie książki „Chłopiec z zegarem z kukułką zamiast serca”), a Éric był jednym z gości specjalnych. Wystąpił jako narrator w epilogu. Trudno jednak w przypadku Cantony mówić o śpiewaniu. To raczej instrumentalne wykorzystanie estrady do utrzymywania swojej pozycji w świecie celebrytów. Świadczy o tym współpraca byłego francuskiego piłkarza z francuskim pieśniarzem Bernardem Lavilliersem. Dwa lata temu wystąpili razem w teledysku do piosenki „Qui a tué Davy Moore” Boba Dylana (Amerykanin chciał zwrócić uwagę na dramatyczne okoliczności śmierci pięściarza i pytał, kto jest winny tragedii i czy boks to cywilizowany sport).
O czym śpiewa Cantona w swoich piosenkach? Głównie o sobie. Podczas wykonywania „I Love You So Much” (słowa i muzyka własne) pada fraza: „Nazywajcie mnie Éric – król, nawet bóg”. Piosenka jest adresowana do fanów Manchesteru United, którzy nie przestali podziwiać swojego idola. Bo akurat Cantonie przede wszystkim chodzi właśnie o potrzebę podziwu. Przekaz jest płytki, ale wiara fanów w powodzenie nowej aktywności ekssportowca – głęboka. ©Ⓟ