Kiedy w 1840 r. William H. Harrison walczył o fotel prezydenta USA z Martinem Van Burenem, do jego zwycięstwa niespodziewanie przyczyniła się piosenka. Do Białego Domu poniosło go „Tippecanoe and Tyler Too”, śpiewane na melodię „Trzech małych świnek”, sławiące kandydata jako bohatera bitwy pod Tippecanoe w 1811 r. Eric T. Kasper oraz Benjamin S. Schoening z Uniwersytetu Północnego Teksasu podają, że był to pierwszy raz, gdy udokumentowano siłę oddziaływania muzyki na elektorat w wyborach prezydenckich (choć już 16 lat wcześniej Andrew Jacksonowi w kampanii towarzyszyła piosenka „The Hunters of Kentucky”). Przez dwa kolejne wieki siła ta diametralnie się zwiększyła.

Ruchy społeczne drugiej połowy XX w., napędzane m.in. przez muzykę folkową i pop, wpłynęły na to, że po muzykę zaczęli sięgać politycy. Po tym, jak Dwight Eisenhower w 1952 r. zrobił furorę z pierwszym kampanijnym spotem wyborczym w telewizji z utworem „Everybody Likes Ike”, piosenka krok po kroku stawała się w USA nowym narzędziem agitacji. John E. Street, badacz komunikacji politycznej, uważa, że „muzyka służy obniżeniu kosztów komunikacji i pomaga zidentyfikować kluczowe przesłania”. Szczególnie teraz, gdy krótki wiral z odpowiednio dobranym utworem potrafi dać dziesiątki milionów odtworzeń i dotrzeć do niebotycznej liczby odbiorców. Zanim jednak świat opanował internet, wyborców trzeba było zdobywać innymi drogami – jedną z nich była (i nadal jest) muzyka. Oraz ci, którzy za muzyką stoją.

Nie przestawaj

Pieśni Boba Dylana, jak „The Times They Are A-Changin’”, w latach 60. XX w. odzwierciedlały burzliwe realia ruchu na rzecz praw obywatelskich i rosnący sprzeciw wobec wojny w Wietnamie. Joan Baez maszerowała u boku Martina Luthera Kinga i popierała progresywnych polityków, w tym Johna F. Kennedy’ego. Lata 70. pożeniły rocka i politykę, zwłaszcza w kampanii prezydenckiej George’a McGoverna w 1972 r. Młodzieżowa kontrkultura sprzeciwiała się wojnie w Wietnamie, a muzycy – od Carole King przez Grateful Dead po Simona i Garfunkela – opowiedzieli się (jak sądzili) po stronie pokoju. To jednak nie wystarczyło, by odebrać zwycięstwo Richardowi Nixonowi, który od popularnej muzyki zdecydowanie się odciął. Było to otrzeźwiające przypomnienie, że kulturowy rozpęd nie zawsze przekłada się na sukces wyborczy.

Rok 1984 przyniósł kolejny wyborczo-muzyczny ewenement: po raz pierwszy w muzykę uzbroili się kandydaci na prezydenta po obu stronach. Walter Mondale postawił na instrumentalny motyw z filmu „Rocky”, czyli „Gonna Fly Now”. Sztab Ronalda Reagana poszedł o krok dalej, bo uznał, że piosenka musi mieć tekst – i wybrał utwór country Lee Greenwooda „God Bless The U.S.A.”, który do dziś pozostaje kampanijnym pewniakiem republikanów. Reaganowi zdarzyła się także wpadka, kiedy podpisał się pod przebojem Bruce’a Springsteena „Born in the U.S.A.”. Słynny refren może być zwodniczy dla nieuważnego słuchacza – w istocie piosenka jest krytyką amerykańskiej polityki zagranicznej i sposobu traktowania weteranów wojny w Wietnamie (Springsteen, wraz z muzykami takimi jak Jackson Browne i Bonnie Raitt opowiedzieli się za kandydatem demokratów).

Potęgę popkultury w połączeniu z polityką uwydatniła kampania Billa Clintona z 1992 r. Kandydat demokratów, grający na saksofonie w talk show Arsenio Halla, z młodzieńczą energią pielęgnował wizerunek człowieka ludu, występując w MTV i wybierając na hymn kampanii „Don’t Stop” Fleetwood Mac. Moc Clintona okazała się tak wielka, że skłócona grupa połączyła siły specjalnie na wieczór prezydenckiej inauguracji, by wykonać tę piosenkę. Jednak już kilka lat później muzycy głównego nurtu odwracali się od Białego Domu – prezydenturę George'a W. Busha ostro krytykował m.in. zespół country The Chicks (wtedy jeszcze Dixie Chicks), co mocno podzieliło jego fanów.

Jeszcze bardziej wymowna była akcja Rock Against Bush, której przewodził Fat Mike, wokalista punkowego NOFX i założyciel Fat Wreck Chords. Inicjatywa zjednoczyła punkowców i muzyków rockowych sfrustrowanych polityką Busha. W ramach RAR ukazały się dwie składanki wypełnione utworami takich grup, jak Offspring, Rise Against, Sum 41 i Green Day, które właśnie w tym okresie zadedykowały Bushowi jeden ze swoich największych przebojów: „American Idiot”. Hasło „Rock Against Bush” stało się okrzykiem bojowym antyautorytarnego etosu sceny punkowej i ochrzciło jedną z najbardziej spektakularnych akcji muzyków w celu zmobilizowania młodzieży przeciwko urzędującemu prezydentowi USA (choć Bush i tak został wybrany na prezydenta po raz drugi).

W 2008 r. historyczna kampania Baracka Obamy przyciągnęła różnorodną grupę muzyków: od Jaya-Z przez Beyoncé po Bruce'a Springsteena, który widział w Obamie polityka zdolnego zjednoczyć podzielony naród. Zarówno za pierwszym, jak i drugim razem sztab Obamy wykorzystał poparcie znanych nazwisk w sposób, który umocnił muzykę: stała się politycznym soundtrackiem oraz narzędziem do aktywizacji młodych wyborców. Teledysk do utworu rapera will.i.ama „Yes We Can”, którego tekst w całości składa się z cytatów z przemówień Obamy, stał się internetowym hitem. Cztery lata później za mikrofon chwycił zresztą sam Obama – spontaniczne zaintonowanie piosenki Ala Greena „Let’s Stay Together” zrobiło podobną furorę, co grający na saksofonie Clinton. Mitt Romney ze swoim wykonaniem „America the Beautiful” mógł jedynie uznać wyższość Obamy – i chociaż dopatrywanie się tu związku przyczynowo-skutkowego nie jest słuszną drogą, faktem jest, że wybory wygrał ten bardziej muzykalny.

200 lat po tym, jak piosenka opiewająca wojenne zasługi Andrew Jacksona niosła się po Stanach z ust do ust, w prezydenckie szranki stają Donald Trump i Kamala Harris. Sztab demokratki powiązał ją z trendem „brat summer”, zapoczątkowanym przez piosenkarkę Charli XCX („Kamala jest brat”, DGP Magazyn na Weekend nr 169 z 30 sierpnia 2024 r.). Hasła „Kamala is brat” i filmiki z piosenkami Brytyjki, takimi jak „Apple” i „360”, przyniosły bardzo szybki wzrost popularności kanałom kampanii (uruchomionej po rezygnacji Joego Bidena) w mediach społecznościowych. Na wiecach wyborczych Harris, zdeklarowana miłośniczka r&b i hip-hopu, może zaskakiwać uczestników doborem muzyki; spotkania z Trumpem to spotkania z już niemalże zdartą, ale sprawdzoną płytą. Taką, na której nie każdy chce grać.

Pamięć

Zestaw muzyki, na który Trump zdecydował się podczas kampanii przed wyborami w 2016 r., był w amerykańskich mediach nazywany np. „eklektycznym, przez co należy rozumieć eufemistyczną odmianę «bezsensownego»”. Doczekał się nawet monografii naukowej „You Shook Me All Campaign Long”, wydanej przez Uniwersytet Północnego Teksasu. Justin Patch z nowojorskiego Vassar College pisze w niej, że sztab Trumpa zdecydował się na „dwa modele brzmienia politycznego”. Pierwszy to „osobista playlista, która zamiast używać muzyki lokalnie, do ukłonienia się miejscu odbywania się wiecu, sprzedawała produkt: Donalda Trumpa”. Drugi to „muzyka dominująca”; zdaniem Patcha miliarder w pierwszej kampanii „wykorzystywał hałas i głośną muzykę, aby stłumić krytykę i zmienić zachowania wyborców”. Strategia dominacji została szczególnie dobrze przyjęta przez baby boomerów.

Playlista Trumpa – rzekomo układana przez niego samego – obfituje w klasyczne rock’n’rollowe hity. Joseph A. Kotarba, socjolog z Uniwersytetu Teksasu, zauważa, że to „ścieżka dźwiękowa chwil, w których boomerzy osiągali sprawczość, m.in. polityczną”. Kotarba twierdzi również, że „rock’n’roll i muzyka popularna są dla baby boomerów niezbędne do utrzymania poczucia politycznego «ja», bo wielu z nich uczyło się polityki – i tego, jak być politykiem – od Country Joe McDonalda (i Fisha), Jimiego Hendrixa i Grateful Dead”. Dlatego były prezydent, który sam jest boomerem (urodził się w 1946 r.), sięga po niektóre z największych hitów Eltona Johna, Journey, Queen czy The Rolling Stones.

Ten ostatni zespół jest przez Trumpa szczególnie lubiany, stawiał na takie hity, jak „Wild Horses”, „Time Is on My Side” czy „You Can’t Always Get What You Want”. Trzeci z wymienionych tytułów odegrał istotną rolę w kampanii w 2016 r. Grano go na wiecach, po przemówieniu Trumpa na konwencji Partii Republikańskiej oraz po mowie zwycięskiej. Piosenka pochodzi z płyty „Let It Bleed” z 1969 r. i według najpopularniejszej interpretacji nawiązuje do końca ery hipisów i upadku idealizmu – nadzieja i optymizm zwrotek kontrastują z prostym i pragmatycznym tematem refrenu. Słowa „You can’t always get what you want, but if you try sometime, you’ll find you get what you need” (Nie zawsze możesz dostać to, czego chcesz, ale jeśli spróbujesz, przekonasz się, że dostajesz to, czego potrzebujesz) wydają się mało subtelną uszczypliwością skierowaną w stronę przeciwników. „Ponowne uczynienie Ameryki wielką” w wydaniu Trumpa miało go zapisać na kartach historii m.in. jako „największego prezydenta ludzi pracy, jakiego Bóg kiedykolwiek stworzył”. W jego ustach „You Can’t Always Get What You Want” brzmiało jasno: miał pełną świadomość, ile osób nie chce go w Białym Domu, ale był przekonany, że chociaż może nie być „tym, czego (oni) chcą”, udowodni, że jest „tym, czego potrzebują”. The Rolling Stones apelowali do Trumpa na Twitterze o zaprzestanie używania ich piosenek – bezskutecznie.

Jako spec od uderzania w wysokie emocjonalne tony Trump chętnie stawia też na utwory, które od emocji drżą. Jeden z bardziej zaskakujących tytułów na wiecowej playliście to „Memory” Andrew Lloyda Webbera z musicalu „Koty”. Melancholijna melodia i rzewny śpiew: w ten sposób bohaterka Gryzabella opowiada historię jej przeszłego „pięknego” życia; teraz kocica jest wyrzutkiem, na samym dole drabiny społecznej, i błaga inne koty o akceptację. Choć trudno sobie wyobrazić Trumpa błagającego o akceptację, pieśń Gryzabelli rezonuje z jego ideą własnej wielkości i obietnicą amerykańskiego odrodzenia („Pozwól, aby pamięć cię poprowadziła/ Otwórz się, wejdź tam/ Jeśli tam się dowiesz, co oznacza szczęście/ Wtedy rozpocznie się nowe życie”). Może to być też kolejny ukłon w stronę baby boomerów, których często nazywa się „katastrofą dla Ameryki”. Jako jeden z nich Trump nadal roztacza wizję webberowskiego „wschodu słońca” i „nowego życia”, które rozpocznie się, gdy zostanie wybrany — i w 2016 r. to zadziałało.

A cóż powiedzieć o „Nessun dorma” z opery Pucciniego „Turandot” w wykonaniu Luciano Pavarottiego? W finale utworu tenor trzykrotnie wyśpiewuje „vincero” – „wygram”. Większość uczestników wieców może nie zrozumieć tekstu, ale tutaj głównym celem wplecenia piosenki w playlistę Trumpa nie są same słowa. Według Davida Wilsona z Uniwersytetu Stanforda chodzi raczej o „zdolność oddania samym głosem przejścia od walki do triumfu, bez względu na znajomość tekstu u słuchaczy”. Tekst dodatkowo ucieleśnia determinację Trumpa i niezachwiane przekonanie o zwycięstwie, które udzieliło się także milionom wyborców.

Wolność

Dziś ubiegający się o reelekcję Trump grzmi z mównicy, że rok 2024 to „ostateczna bitwa” i że „będzie(my) walczyć o Amerykę tak, jak nikt nigdy wcześniej”. Z nim i jego sztabem o muzykę są natomiast gotowi walczyć artyści albo ich spadkobiercy – tak jak w przypadku rodziny Isaaca Hayesa, która poszła do sądu w sprawie wykorzystania piosenki „Hold On, I'm Coming”. Prawnicy Trumpa odpowiedzieli próbą podważenia praw spadkobierców do utworu oraz powołali się na instytucję dozwolonego użytku. Sędzia okręgowy w Atlancie wydał tymczasowy sądowy zakaz używania piosenki, powołując się na precedens ze spraw z lat 2008 i 2010 – skutecznie argumentowano tam przeciwko kampaniom wykorzystującym muzykę konkretnych osób w materiałach promocyjnych. Kroki prawne wobec Trumpa podjęli też Jack i Meg White'owie z The White Stripes. Zdjęcie skargi wniesionej do sądu okręgowego dla Południowego Dystryktu Nowego Jorku zostało przez Jacka White’a podpisane: „Ta maszyna pozywa faszystów”. W pozwie The White Stripes twierdzą, że republikanin złamał federalne prawo autorskie, wykorzystując ich piosenkę „Seven Nation Army” w poście promującym zbiórkę funduszy na kampanię. Wpis został jednak szybko usunięty.

Muzyczny szum wokół Kamali Harris przybiera inny charakter – wręcz odwrotny do tego, który ciągnie się za Trumpem. Poparcie dla kandydatury wiceprezydent USA wyraziły już Taylor Swift, Billie Eilish i Beyoncé. Ta ostatnia w przeciwieństwie do koleżanek nie wydała w sprawie oficjalnego stanowiska, lecz zezwoliła, by utwór „Freedom” z 2016 r. został motywem przewodnim kampanii demokratów. Choć „piosenka pochodzi z albumu opowiadającego przede wszystkim intymną, osobistą historię o zdradzie małżeńskiej i towarzyszących jej przeżyciach, jasno rysuje się też kontekst walki o równouprawnienie Afroamerykanów, szczególnie czarnych kobiet. Hit Beyoncé był jednym z hymnów ruchu Black Lives Matter – w teledysku opatrzonym hasłem „nadzieja” wystąpiły matki Trayvona Martina, Michaela Browna i Erica Garnera, którzy stracili życie w wyniku konfrontacji z policją. Naładowany polityczno-społeczną treścią utwór zyskuje moc jako piosenka kampanijna Harris, utożsamiającej się zarówno z mniejszością afroamerykańską, jak i azjatycką, i podkreślającej na każdym kroku swoje korzenie związane z ruchem praw obywatelskich. Można boczyć się na granie rasą czy płcią, ale moc polityk tożsamościowych w USA była, jest i będzie kluczowa – i Harris skrzętnie z tego korzysta.

Nie umyka to uwadze mediów, które również pod takim kątem rozpatrują playlisty kandydatów. Analiza muzyki z wieców w Minnesocie i Wisconsin, opublikowana przez „Minnesota Star Tribune”, wskazuje, że spośród 32 piosenek zaprezentowanych na spotkaniu Harris z wyborcami w Eau Claire 13 było autorstwa solowych artystek, dziewięć – solowych artystów; siedemnaście utworów wykonywali czarni muzycy solowi lub zespoły, 10 utworów – biali artyści lub zespoły, zaś cztery utwory należały do artystów lub grup mieszanych rasowo. Gdzieś pomiędzy wcisnęła się Jennifer Lopez z utworem „Let’s Get Loud”. Sztab Harris sięgnął m.in. po „Fast Car” Tracy Chapman, czarnej, queerowej artystki. Jak podaje Anna Colletto ze „Star Tribune”, była to jedna z niewielu wolnych piosenek na liście. Nagrany niedawno ponownie przez artystę country Luke’a Combsa przebój Chapman, który w nowej wersji wspiął się na szczyt listy Billboard Hot 100, w dużej mierze dotyczy ubóstwa i łączy pod jedną flagą miliony słuchaczy z wielu grup, które mogą się z nim utożsamić. Takie utwory, podobnie jak „I’m Coming Out” Diany Ross czy „Tightrope” Janelle Monáe, przemawiają do różnorodnego grona odbiorców – zarówno pod względem rasy, jak i wieku czy orientacji seksualnej (piosenki Ross czy Monáe to hymny społeczności LGBTQ+). I właśnie na tym zależy Harris w kampanii. Przesłanie kampanijnych piosenek jest zatem istotne, ale sporo waży też to, kto je wykonuje.

Przyjmuję!

Czy na wiecach jest do czego potańczyć? Jak najbardziej. Donald Trump umila wyborcom czas piosenkami Village People „Macho Man” i „Y.M.C.A.”. Tym samym nie umila życia samemu zespołowi, którego lider Victor Wills wiosną 2023 r. wystosował do prawników Trumpa przedsądowe wezwanie do zaniechania po tym, jak sieć obiegły nagrania z przyjęcia w Mar-a-Lago, na którym polityk bawił się właśnie do utworu „Macho Man” z grupą naśladującą Village People. Adwokat Joe Tacopina skomentował prośbę wokalisty cokolwiek szorstko: „(Village People) powinni być wdzięczni, że dzięki prezydentowi Trumpowi znowu ktoś o nich pisze. Nie słyszałem o tym zespole od dziesięcioleci. Miło, że wciąż istnieją”.

Kamala Harris do wspólnego pląsania stara się zachęcić utworem Chappell Roan „Hot to Go”, który jest współczes nym wcieleniem „Y.M.C.A.”, bo towarzysząca mu choreografia również polega na układaniu z rąk liter występujących w tytule. Z raportów wynika jednak, że chętniej do tańca rwą się wyborcy Trumpa. Zapewne Roan jeszcze nie zapisała się w zbiorowej pamięci na tyle, żeby ciągnąć za sobą międzypokoleniowe tłumy. Przynajmniej muzycznie – co innego medialnie.

W ostatnich tygodniach w USA zawrzało po wypowiedziach Roan na temat wyborów. Artystka ogłosiła, że nie poprze żadnej z kandydujących osób i mimo że zagłosuje na Harris, zaapelowała, żeby fani oddzielili samą czynność oddania głosu od publicznych wyrazów poparcia. Roan, której twórczość co rusz odwołuje się do queerowości, tłumaczyła się po wywiadzie dla „Guardiana”, w którym krytykowała obie główne partie polityczne i zachęcała głosujących do krytycznego myślenia. „Głosujcie na małą skalę, patrząc na to, co się dzieje w waszych miastach” – mówiła. Niektórzy odebrali jej wypowiedzi jako neutralność polityczną, co w dzisiejszym krajobrazie popkulturalno-medialnym jest niemile widziane i doprowadziło do oskarżeń o „both-sides-ism”, obustronność. Na TikToku Roan wyjaśniała, że nie popiera Donalda Trumpa i mimo głosowania na demokratów nadal ma zamiar „kwestionować autorytety, światowych przywódców i samą siebie” i traktować jako kwestię priorytetową prawa osób transseksualnych.

Cena poparcia największych gwiazd popu to dzisiaj rząd dusz. Najlepszym tego dowodem jest wielka bańka wokół Taylor Swift, która pęcznieje przy każdych wyborach – również tych do Kongresu. W sierpniu sztab Donalda Trumpa rozpętał burzę, udostępniając obrazy wygenerowane przez sztuczną inteligencję, jakoby Swift go popierała. Opublikowane na platformie Truth Social grafiki prezentowały piosenkarkę w stroju Wujka Sama z napisem „Taylor chce, żebyś ty zagłosował na Donalda Trumpa”. Chociaż obrazy zostały oznaczone jako satyra, wielu fanów Swift było oburzonych, oskarżając Trumpa o szerzenie dezinformacji. Szczególnie że były prezydent udostępnił na Truth Social wspomniane grafiki z podpisem „I accept!” (Przyjmuję!). Gdy jednak prawdziwa Taylor Swift wydała oświadczenie, w którym udzieliła oficjalnego poparcia Kamali Harris, a przy okazji przyciągnęła na stronę do rejestracji do głosowania w wyborach ponad 330 tys. odwiedzających, Trump skwitował to krótko, pisząc na Truth Social: „Nienawidzę Taylor Swift!!!”. ©Ⓟ