„Języki prawdy” Salmana Rushdiego są hymnem na cześć wyobraźni, wolności wyboru drogi artystycznej i swobody fantazjowania.

W sierpniu zeszłego roku Salman Rushdie miał wziąć udział w spotkaniu z liczną publicznością zgromadzoną w amfiteatrze będącym częścią Chautauqua Institution, rozległego zabytkowego centrum edukacyjno-rekreacyjnego, zajmującego sporą część miasteczka Chautauqua w stanie Nowy Jork. Zaplanowano rozmowę autora „Dzieci północy” z jego przyjacielem, Henrym Reese’em, współzałożycielem pensylwańskiej organizacji City of Asylum, pomagającej pisarzom-uchodźcom z całego świata – w swoim czasie Rushdie pomógł Reese’owi zebrać kapitał konieczny do uruchomienia tego programu.

Tuż przed rozpoczęciem spotkania – rozmówcy siedzieli już w fotelach na scenie, a jeden z przedstawicieli Chautauqua Institution szykował się do wygłoszenia krótkiego wprowadzenia – jeden z widzów, młody człowiek ubrany na czarno, ruszył szybkim krokiem w stronę Rushdiego. W dłoni trzymał nóż. Wbiegł na scenę i zaczął zadawać pisarzowi ciosy: potem doliczono się kilkunastu ran. Reese po pierwszym szoku zdołał pociągnąć napastnika za nogi, w wyniku czego tamten stracił równowagę. W chwilę później unieruchomiła go ochrona. 75-letni Rushdie przeżył – stracił jednak wzrok w prawym oku i częściowo władzę w lewej ręce, niewiele brakowało, by się wykrwawił. Hospitalizacja trwała sześć tygodni.

Zamachowcem był dwudziestoparoletni Hadi Matar, syn libańskich imigrantów, który po dłuższym pobycie w rodzinnym kraju zradykalizował się, wpadłszy najwyraźniej w kręgi związane z proirańskim Hezbollahem. Libańczyk postanowił samodzielnie, po 33 latach, wypełnić postanowienia fatwy, wydanej w lutym 1989 r. przez ajatollaha Chomejniego, a skazującej Rushdiego na śmierć za bluźnierstwo zawarte rzekomo w powieści „Szatańskie wersety”. Matar – który szczęśliwie dla Rushdiego okazał się nożownikiem nieudolnym – przebywa obecnie w więzieniu, oczekując na proces za usiłowanie zabójstwa.

ikona lupy />
Salman Rushdie, „Języki prawdy. Eseje z lat 2003–2020”, przeł. Katarzyna Karłowska, Jerzy Kozłowski, Rebis, Poznań 2023 / nieznane

Po paru miesiącach Rushdie, poza dolegliwościami fizycznymi cierpiący także na stres pourazowy, był już w stanie zdobyć się na cierpkie żarty ze swojego położenia. – To było miłe, że wszyscy tak bardzo się przejęli. Nigdy się nie zastanawiałem nad tym, jak to będzie, kiedy ktoś mnie zamorduje – mówił Davidowi Remnickowi, redaktorowi naczelnemu „New Yorkera”.

W 1989 r., bezpośrednio po fatwie Chomejniego, sprawy miały się inaczej, o czym zresztą sam Rushdie pisał wyczerpująco i zgryźliwie w autobiograficznej książce „Joseph Anton” (przeł. Jerzy Kozłowski, Rebis 2012), opowiadającej o latach życia w ukryciu i pod specjalną ochroną – powszechne były wtedy wypowiedzi, że powinien wycofać powieść ze sprzedaży, ukorzyć się i przeprosić (zresztą przeprosił – tylko raz, bezskutecznie, nawiasem mówiąc). Że uraził najgłębsze uczucia wyznawców islamu. Że być może nikomu nie będzie przykro, jeśli jakiś urażony wyznawca zarąbie go w ciemnej uliczce. – Ludziom się nie podobało, że żyłem. Bo powinienem był umrzeć. A teraz, gdy prawie umarłem, wszyscy mnie kochają. Czyli wtedy popełniłem błąd: nie tylko przetrwałem, ale starałem się też żyć dobrze. Okropna pomyłka. Lepsze byłoby 15 pchnięć nożem – kpił Rushdie we wspomnianym wcześniej wywiadzie.

Zbieg okoliczności

To cały Rushdie: człowiek, który całą tę sytuację z fatwą i „Szatańskimi wersetami” potraktował jako wyzwanie, jako ćwiczenie z unikania roli ofiary, jako pretekst, by prowadzić przez dekady kampanię w obronie wolności słowa. Miał też świadomość, że padł ofiarą osobliwego zbiegu okoliczności: w 1989 r. Iran znajdował się w poważnym kryzysie, wykrwawiony po wieloletniej wojnie z Irakiem, zaś przywódcy rewolucji islamskiej poszukiwali nowych sposobów legitymizacji władzy i ktoś uczynny podsunął im „Szatańskie wersety”. Problem w tym, że ta powieść jest słabym kandydatem na bluźnierczy paszkwil, w istocie bowiem to empatyczna, dowcipna, osadzona w konwencji magicznego realizmu historia stająca jednoznacznie po stronie migrantów przybywających na bogaty Zachód, opisująca w metaforyczny sposób ich traumy, wykorzenienie, poczucie zagubienia.

Irański reżim potraktował ją instrumentalnie, a dotknięci poczuli się osobliwie ci właśnie ludzie, których książka ta traktuje z miłością i ze zrozumieniem, ponieważ Rushdie, urodzony w indyjskim Mumbaju, w muzułmańskiej z pochodzenia (choć zlaicyzowanej) rodzinie, sam jest imigrantem – w 1961 r. wyekspediowano go do Wielkiej Brytanii, gdzie miał pobierać nauki w szkole średniej z internatem: „Powinienem zaznaczyć, że to był mój wybór. Matka nie chciała, żebym jechał, a ojciec pozostawił mi ostateczną decyzję. Co skłoniło trzynastolatka do wyjazdu z domu? W Mumbaju byłem bardzo szczęśliwy, lubiłem szkołę i miałem kolegów. A jednak coś mi kazało ruszyć w świat. Do dziś nie daje mi to spokoju. Czyżby znienacka odezwał się we mnie zew przygody? (...) A tymczasem zetknąłem się z rasizmem i po raz pierwszy też się dowiedziałem, jak to jest być uważanym za Innego, kiedy cię nie osądzają na podstawie charakteru, twojego «ja», lecz przynależności etnicznej” – wspominał Rushdie w szkicu „Początki jeszcze innego pisarza”, zawartego w wydanym u nas niedawno tomie esejów „Języki prawdy”.

Idea, że „Szatańskie wersety” mogłyby urazić czyjąś religijną wrażliwość, była w związku z tym początkowo traktowana z dużym dystansem – pisarz Paul Theroux zauważył, że fatwa „to marny dowcip. To tak, jakby Papa Doc Duvalier (François Duvalier, dyktator Haiti w latach 1963–1971 – red.) rzucił klątwę voodoo na Grahama Greene’a za napisanie «Komediantów»”. Ale takie założenie byli w stanie przyjąć tylko ci, którzy książkę czytali. Rushdie po raz kolejny okazał się wybitnym literackim intuicjonistą i prekursorem: w 1981 r. jego „Dzieci północy” dokonały przewrotu w brytyjskim pisarstwie, otwierając epokę postkolonialnego, wielokulturowego dyskursu, zaś w roku 1989, przeżywanym głównie jako moment upadku żelaznej kurtyny i triumfu zachodniego liberalizmu, reakcja na „Szatańskie wersety” wskazała proroczo jedną z istotnych osi światowych konfliktów po zimnej wojnie. Sam Rushdie wolności osobistej zażył dopiero w pierwszej dekadzie XXI stulecia, gdy przeniósł się z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych, zamieszkał w Nowym Jorku i na dobre zrezygnował z ochrony. Tak było do 12 sierpnia 2022 r.

Niemniej Rushdie nie byłby Rushdiem, gdyby się poddał – w lutym tego roku wyszło w Stanach Zjednoczonych „Miasto Zwycięstwa” (wyd. pol. Rebis 2023, przeł. Jerzy Kozłowski), powieść pisana jeszcze przed zamachem, pastisz starohinduskiego eposu z kobiecą bohaterką w roli głównej, natomiast na kwiecień roku przyszłego już zapowiedziany jest „Knife” (Nóż), rzecz, jak się można domyślać, o reperkusjach wydarzeń w Chautauqua.

Wytrwanie bez wiary

Przyjrzyjmy się jeszcze przez chwilę „Językom prawdy”. Pozornie to typowa książka śmietnik, jaką od czasu do czasu wyda każdy znany pisarz bądź pisarka – posortowany zbiór okazjonalnych tekstów, wystąpień publicznych, recenzji, wstępów i posłowi. Ale Rushdie jest publicystą i eseistą równie ciekawym, co konsekwentnym – powiedziałbym nawet, że „Języki prawdy” są lekturą bardziej interesującą niż wiele jego powieści, bo Rushdie prozaikiem bywa nierównym (pamiętam do dziś swoją niepowstrzymaną senność podczas lektury „Śalimara klauna”, ale pamiętam też zachwyt „Dziećmi północy” i czułe rozbawienie „Quichottem”). Można z nich wyczytać cały – nader budujący – program pisarski autora „Szatańskich wersetów” oraz dzieje jego książkowych fascynacji. Rushdie, znany ze swoich barokowych, rozgadanych fabuł zderzających to, co zwyczajne, z tym, co nadrealne, oddaje między innymi hołd baśni i tej czytanej w wieku dziecięcym, i tej przefiltrowanej przez dorosłą fikcję: „Na tym właśnie polega uroda baśni oraz jej potomka, czyli fikcji: wiemy, że ta czy inna opowieść jest dziełem wyobraźni, innymi słowy mówi nieprawdę, a zarazem wolno nam wierzyć, że kryje się w niej sama prawda. W takich chwilach granica między tym, co magiczne, a co prawdziwe, zaciera się”.

Rushdie pisze też o swojej twórczej filozofii, wedle której ryzyko się opłaca: podczas gdy młodzi prozaicy, którym wciśnięto do głowy hasło „pisz o tym, co znasz”, produkują kolejną powieść „o gniewnych nastolatkach z przedmieść”, Rushdie radzi kierować się raczej maksymą „pamiętaj, że fikcja jest fikcyjna, i staraj się zmyślać”. „Wszyscy jesteśmy istotami, które śnią – dodaje. – Śnij zatem na papierze. A jeśli wyjdzie z tego coś à la «Zmierzch» albo «Igrzyska śmierci», podrzyj to i postaraj się śnić coś ciekawszego”.

„Języki prawdy” są hymnem na cześć wyobraźni, wolności wyboru drogi artystycznej i swobody fantazjowania (stanowiącej alternatywną względem realizmu i niejednokrotnie znacznie bardziej obiecującą ścieżkę dojścia do faktycznego, niezafałszowanego obrazu ludzkiej kondycji), a także na cześć proteanizmu – apoteozy przemienności, płynności form („Sens proteanizmu (...) na tym polega, że życie (...) nie jest jedną rzeczą, lecz wieloma, że nie ma jednej formy, lecz wiele, że nie jest stałe, lecz nieskończenie zmienne”), ale też migracji, metamorfoz tożsamości, przenikania się swojskości i obcości („To, co surrealistyczne, jest także częścią rzeczywistości; surrealizm to ukazana obcość świata”).

Czytałem eseje Rushdiego z dużą satysfakcją, a także z podziwem dla jego intelektualnego rozmachu i oczytania. Ostatnim tekstem w książce jest wypełniony przez pisarza kwestionariusz Prousta: „Co uważasz za swoje największe osiągnięcie? Że wytrwałem.

Którą z cnót uważasz za najbardziej przereklamowaną? Wiarę”. ©Ⓟ