Odchodząc z urzędu, zostawiłem kompleksowy projekt nowego kodeksu rodzinnego. Nikt się nim nie zainteresował - powiedział w rozmowie z DGP Marek Michalak, rzecznik praw dziecka w latach 2008–2018.
Nie chodzi jedynie o reakcję po tragedii. Ona powinna być znacznie wcześniej. Sytuacji pokazujących, że w polskiej rzeczywistości dzieciom dzieje się krzywda, nie brakuje. Nie brakowało ich także przed tragedią, która wydarzyła się w Częstochowie. Dlatego niezmiennie od lat uważam, że trzeba mocno domagać się, wręcz żądać, stworzenia Narodowej strategii walki z przemocą wobec dzieci. Musimy mieć ustawę mówiącą o analizie każdego przypadku, wyciąganiu wniosków nie tylko w jednostkowej sprawie, ale pod kątem funkcjonowania całego otoczenia dziecka, organizacji, instytucji, przepisów.
Ze wszech miar zabiegałbym o tworzenie i uszczelnianie całego systemu ochrony, profilaktyki, wsparcia i zabezpieczenia szeroko pojętego dobra dziecka. Przypomnę, że odchodząc z urzędu, przedstawiłem prezydentowi, premierowi, parlamentowi, szefom wszystkich partii politycznych kompleksowy projekt nowego kodeksu rodzinnego. Jego nadrzędnym przesłaniem jest upodmiotowienie dziecka, wzmocnienie jego pozycji w rodzinie, konkretna ochrona jego praw. Chciałem m.in., by „władzę rodzicielską” zastąpiła „odpowiedzialność rodzicielska”. Proponowałem, by do naszej przestrzeni prawnej wprowadzono instytucję adwokata dziecka – osobę, która jest profesjonalistą, a w sytuacjach urzędowo-sądowych reprezentuje interesy dziecka, nie dorosłych. A w sytuacji, gdy dziecku może dziać się krzywda ze strony bliskich, opiekunów, miałaby wpływ na dalsze postępowanie. Nie byłoby ryzyka, że dziecko jest jedynie tłem do decyzji, które zapadają. Nie byłoby również sytuacji, że nikt w toku podejmowanych w sprawie rodziny z Częstochowy działań nie zadał sobie trudu rozmowy z chłopcem, wysłuchania jego zdania. Kolejna rzecz, która z niewiadomych powodów wciąż czeka, a o którą regularnie zabiegam, to ratyfikacja III Fakultatywnego Protokołu do Konwencji o prawach dziecka. Nie wiem, skąd zwłoka, dlaczego nie dajemy jako państwo jasnego sygnału, że w kwestii obrony praw dziecka jesteśmy bezkompromisowi.
Polska podpisała dokument we wrześniu 2013 r. Czyli 10 lat temu. Zwrócę uwagę, że sama Konwencja o prawach dziecka przyjęta przez Zgromadzenie ONZ i ratyfikowana przez Polskę w 1991 r. nie jest efektywnym aktem prawnym. Wywiązywanie się przez kraj z jej postanowień nie podlega kontroli międzynarodowej. Jedynym organem, który może nadzorować przestrzeganie konwencji, jest Komitet Praw Dziecka, a jego uprawnienia zostały zawarte właśnie w protokole.
To był lipiec 2018 r. Nie było żadnej reakcji. To zaskakujące, zwłaszcza przy założeniu, że mówimy o gotowych propozycjach rozwiązań. Nie może więc być wymówki w stylu: mamy problem, ale nie wiemy, jak się z nim uporać. W tym przypadku wystarczy przeczytać, podpisać się pod projektem, choćby w ramach inicjatywy poselskiej, nadać mu numer druku sejmowego i rozpocząć procedurę legislacyjną.
Zapewne wie, ale… Teraz dochodzą do mnie informacje, że Koalicja Obywatelska chce wnieść ten projekt do laski marszałkowskiej i go uchwalić w ramach szerszego projektu, który nazwano Polską Konstytucją Ochrony Dzieci. Została złożona publicznie obietnica i z pewnością będę trzymał za słowo, przypominał i upominał się o działanie, jeśli go nie będzie. Obecny kodeks ma kilkadziesiąt lat, powstawał w innych okolicznościach dziejowych. Przez lata był łatany, nowelizowany, ale to za mało. Wychodząc z takiego założenia, powołałem Komisję Kodyfikacyjną Prawa Rodzinnego przy rzeczniku praw dziecka, która pracowała pod kierunkiem prof. Leszka Stadniczeńki. Poza zespołem wybitnych prawników w jej pracach brali udział psychologowie, pedagodzy, przedstawiciele kuratorów sądowych, pracowników socjalnych, sędziów rodzinnych. Chodziło o to, by wypracować jak najbardziej nowoczesne, ale możliwe do wdrożenia w naszych realiach rozwiązania. To jest dokument, który ma preambułę, słowniczek z definicjami. I jako pierwszy wprowadza definicję dobra dziecka.
Proszę zwrócić uwagę, że wszyscy dobro dziecka mają na ustach. Ale co przez nie rozumieją? Projekt precyzuje to w art. 21. Jest to stan, w którym dziecko osiąga prawidłowy, całościowy i harmonijny rozwój psychiczny, fizyczny oraz społeczny, z poszanowaniem jego godności i wynikających z niej naturalnych praw. Dobro to jest kształtowane w szczególności przez pozytywne relacje osobiste, rodzinne i sytuacje wychowawcze. Co istotne, art. 2 mówi, że państwo stoi na straży praw dziecka i chroni autonomię rodziny. W tej kolejności. A proszę zauważyć, co wydarzyło się w tej konkretnej tragedii? Dlaczego tak wiele osób wiedziało, a nikt nie zareagował? Nie mam tu na myśli tylko urzędników.
Niestety, w ostatnich latach dziecko przestało być największą, najcenniejszą wartością, którą należy chronić.
To skutek braku działań wspierających. I narracji, w której nie mówi się w przestrzeni publicznej o dziecku jako o wartości nadrzędnej w rodzinie. A zamiast tego podkreśla się nadrzędną wartość rodziny, jej świętość, nienaruszalność. Nawet, jeśli ktoś podnosi w niej rękę na dziecko, czyli narusza jego podstawowe prawa.
Wystarczy, że przypomnę dyskusję nad zmianami w ustawie o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie sprzed kilku lat. To wówczas ze strony ekspertów resortu rodziny padały słowa, że jednorazowe uderzenie to nie przemoc, a klaps to nie bicie. A potem – premier Beata Szydło przemawiała do radnych Zakopanego, gratulując im odwagi, bo jako jedyny samorząd nie wdrożyli rozwiązań z zakresu ochrony ofiar przemocy wymaganej przez tę ustawę. Nie chcę nikogo personalnie obciążać, ale zwracam uwagę, że takie wypowiedzi kreują rzeczywistość. Są szkodliwe. Nie mogę zaakceptować sytuacji, w której człowiek powołany do ochrony praw dziecka mówi, że klaps nie zostawia wielkiego śladu, i że trzeba odróżniać klapsy od bicia („Nazwą mnie katorzecznikiem”, wywiad z RPD Mikołajem Pawlakiem ukazał się w Magazynie DGP 19 czerwca 2019 r.). A potem tłumaczy się, że to był zbyt duży skrót myślowy. Jeśli faktycznie mamy odnieść sukces i zminimalizować przemoc – bo w pełni nikomu nie udało się jej zlikwidować – to musimy ważyć słowa. Jeśli czołowe osoby w państwie, w tym konstytucyjny organ ochrony praw dziecka, relatywizują problem przemocy, to społeczeństwo dostaje wyraźny sygnał, że ochrona dzieci nie jest już priorytetem.
To słowa. A ja czekam na efekty. Kadencja RPD mija. Oczekiwałbym propozycji działań o charakterze systemowym, które zabezpieczają interesy dzieci. Projekt ustawy, który zaproponowała Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, miał być już, już uchwalony. Pracowała nad nim od kilku lat w Kancelarii Prezydenta grupa ekspertów pod kierownictwem ministra Dery. Przy udziale RPD, który – jak mówią już oficjalnie przedstawiciele fundacji – jest głównym hamującym powstanie tych przepisów i innych wzmacniających pozycję dziecka. Jestem niezmiernie ciekaw, co faktycznie stanęło na drodze do uchwalenia tej ustawy. Dlaczego to tyle trwa, a opinia społeczna słyszy o kolejnym pobitym i zakatowanym w domu rodzinnym dziecku? Współpracę z ministrem Derą wspominam bardzo dobrze. Wiem, że jest w nim determinacja przy wdrażaniu przepisów mających na uwadze dobro dziecka. Razem forsowaliśmy przepis, przygotowany w moim biurze, nakazujący zgłaszać przypadki krzywdzenia dzieci – za zaniechania grozi kara trzech lat więzienia. Z tego przepisu można dziś wyciągać konsekwencje wobec otoczenia Kamila. I mam nadzieję, że prokuratorzy będą z tych zapisów korzystać.
Owszem, bo na końcu każdej ścieżki prawnej jest człowiek. Ale ja tu bym nie stawiał kropki. Tylko fundamentalne pytanie: dlaczego na tę znieczulicę pozwolono? Gdyby istniała ustawa nakazująca prześledzenie obiegu informacji, podejmowanych działań, byłbym w przyszłości spokojniejszy o ten czynnik ludzki.
Chciałbym zobaczyć efekty, nie obietnice. Boję się, że jak nie wyjdziemy ze sfery deklaracji, to za chwilę dojdzie do kolejnej tragedii, nad którą będziemy się pochylać i mówić o potrzebie działania.
To nie jest tak, że zmieniając jeden przepis czy jedną ustawę, uzdrowimy świat. Trzeba zbudować cały system nastawiony na ochronę dzieci. Ma on kilka elementów komplementarnych, w tym umacnianie pozycji dziecka w rodzinie, szkole, społeczeństwie.
To przepisy i ludzie, którzy wiedzą, jak je stosować. I oplatająca je siatka powiązań, przekazywania wiedzy i uruchamiająca kolejne działania. Gdy w Wielkiej Brytanii wprowadzono rozwiązania, o których my wciąż dyskutujemy, radykalnie zmniejszył się problem braku reakcji.
Tak, ale to jest dyskusja bazująca już na doświadczeniach. A my jesteśmy wciąż na etapie, że trzeba coś zrobić. Ale kiedy? Jak? Życzyłbym sobie, by elementem systemu była profilaktyka zjawiska. Kampanie społeczne, szkolenia dla rodziców, programy w szkole motywujące nauczycieli do reagowania i rozpoznawania symptomów. Szef MEiN pytany w Radiu Zet, czy szkoła zawiodła, i właśnie – czy jest potrzeba szkoleń dla nauczycieli – uznał, że nie widzi takiej potrzeby. Oceniał natomiast, że należy wzmacniać rodzinę, bronić wartości chrześcijańskich, które są obiektami ataków. Jeśli takie wypowiedzi mają miejsce i przechodzimy nad nimi do porządku dziennego, to nie dziwmy się, że mamy potem brak reakcji, relatywizm, rozmydlanie odpowiedzialności.
Gdy dyskusję o przemocy wobec dzieci i reagowania na jej przejawy mieszamy z zupełnie innymi sprawami.
Nie. Bez analizy akt, rozmów z poszczególnymi osobami, konfrontacji – jest to wykluczone.
Ja byłbym innego zdania, choć daleki jestem od wskazania palcem i obwiniania jednej osoby. Myślę, że grupa winnych jest liczna. Nie ma takiej możliwości, by dziecko pojawiało się w placówce z obrażeniami na ciele i na psychice, i by spędzając z nim kilka godzin dziennie, nie nabrać podejrzeń obligujących do kategorycznych działań. Słyszymy dalej, owszem, że pracownicy socjalni o sprawie wiedzieli, że informowany był sąd rodzinny. Ale nadal nie wiemy, co konkretnie znajduje się w aktach, jak wyglądał obieg informacji między instytucjami a poszczególnymi osobami. Ta narodowa strategia, o której wspominałem, wymusiłaby kompleksowe pochylenie się nad sprawą. Przypomnę: kodeks rodzinny jest gotowy, ratyfikacja III protokołu możliwa do przeprowadzenia w ciągu tygodnia. Wystarczy nieco dobrych chęci i empatii do dzieci.
Dotknęła pani ważnej kwestii. W 2016 r. rząd PiS, obiecując uporanie się z prześladowaniem rodzin z powodów ekonomicznych, wprowadził do kodeksu rodzinnego i opiekuńczego „zakaz odbierania dzieci z biedy”. Były to pozorne działania mające podkreślić prorodzinność władzy. W moim przekonaniu – decyzja niepotrzebna, niepoparta faktami. Nie potwierdziły konieczności wprowadzania takich zapisów ani badania NIK, ani RPD, ani nawet Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości. W analizowanych przez rzecznika praw dziecka sprawach do najczęściej występujących problemów skutkujących koniecznością ingerencji sądu w rodzinę należą: choroba alkoholowa rodziców – 52 proc. przypadków, zaniedbania opiekuńczo-wychowawcze – 39 proc., przemoc – 36 proc. W żadnym przypadku ubóstwo nie było wyłącznym ani nawet pobocznym czynnikiem, który skutkował reakcją sądu. Ale, faktycznie, mógł wówczas pojawić się efekt mrożący w instytucjach publicznych albo obawa przed podejmowaniem działań. Dziś temperatura dyskusji publicznej jest wysoka. Jesteśmy w sytuacji, gdy należy studzić nastroje społeczne i zapędy tych wszystkich, którzy nawołują do odwetu.
Z jednej strony można się więc spodziewać, że w tym czasie politycy będą bardziej skłonni do deklaracji i obietnic, z których można ich potem rozliczyć. Z drugiej – mają skłonność do podkręcania emocji, a w natłoku przepychanek, kto jest winien i czego, może umknąć nam dobro dzieci. ©℗