Roztaczając wizje korzystnego wpływu uchodźców na stan FUS, cieszymy się, że znalazła się metoda gaszenia pożaru, któremu wciąż jeszcze moglibyśmy zapobiec.

Wraz z napływem uchodźców do Polski zaczęły pojawiać się głosy, że ocalą oni nasz system emerytalny. W domyśle – emerytury wzrosną. Takie nadzieje są jednak nie tylko zdecydowanie nie na miejscu w obliczu wojny, lecz również… nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. To nie trwający od kilku dekad kryzys demograficzny obniża wysokość emerytur Polaków, dlatego jednorazowy dopływ nawet młodych, pracujących ludzi długoterminowo niczego nie naprawi. Najwyżej nieco odsunie kumulację kłopotów w czasie, co może nam dać złudne poczucie, że reform przeprowadzać nie trzeba, bo problem „sam się rozwiązał” i pieniędzy na emerytury jest – chwilowo – więcej.
Każdy pracuje na siebie
Dlaczego nie ma prostej zależności: więcej pracujących równa się wyższe emerytury? Na początek trzeba uporządkować kilka pojęć. Gdy mowa o problemach z systemem emerytalnym, najczęściej chodzi o dwie odrębne kwestie: wysokość emerytur oraz sposób ich finansowania. Sama wysokość świadczenia to kwestia indywidualna, uzależniona od odprowadzanych składek i faktycznego wieku odchodzącego. To, że za kilkadziesiąt lat nowo przyznana emerytura będzie wynosić tylko 30 proc. ostatniej pensji (obecnie – niewiele ponad 40 proc.), wynika z określonych od lat i prostych zasad jej obliczania: zapisane na koncie emerytalnym składki dzieli się przez liczbę miesięcy, które według GUS pozostały tej osobie do przeżycia. Bezwzględne zasady prostej matematyki dotykają szczególnie kobiety: zapisywane na ich koncie emerytalnym w ZUS przez 35–40 lat pracy 20 proc. pensji musi im wystarczyć na ponad 20 lat życia na emeryturze. Jeśli zdecydują się pracować dłużej niż do ukończenia 60 lat, zgromadzą więcej składek, a ZUS uwzględni przy obliczaniu emerytury, że (statystycznie) mają przed sobą już nie 20, lecz np. 15 lat życia. To oznacza wyższą emeryturę.
Choć w obiegowej opinii to przedwojenne pokolenie jest wyjątkowo długowieczne, statystyki temu przeczą. Z ogłaszanych przez GUS tablic dalszego trwania życia wynika, że przeciętny 60-latek w 1990 r. miał przed sobą statystycznie 15 lat życia. Jego rówieśniczka 20 lat. W 2019 r. odpowiednio już 20 i 24 lata. W ostatnich dwóch latach wskaźniki te oczywiście spadły przez zwiększoną śmiertelność w trakcie pandemii. Dzięki temu przyznawane dziś emerytury będą nieco korzystniej obliczane.
Tak w uproszczeniu działa system zdefiniowanej składki wprowadzony w Polsce wielką reformą emerytalną z 1998 r. Jego założenie jest proste – sam decydujesz, ile będzie wynosiła twoja emerytura. W praktyce oczywiście nie ma tak prosto, bo podjęcie czy kontynuowanie pracy mogą uniemożliwić np. bezrobocie, choroba lub konieczność opieki nad rodziną. Chodzi jednak o zrozumienie zasady, że ZUS nie „przyznaje” emerytury z jakiejś dostępnej w danej chwili puli pieniędzy, bo jego rola sprowadza się w zasadzie do jej wyliczenia. Zbyt niskie emerytury to jednak nie tylko kłopot dla emeryta, ale problem ogólnospołeczny, bo w ten sposób powiększa się sfera ubóstwa.
Twórcy reformy emerytalnej takiego czarnego scenariusza nie przewidzieli, mimo że była ona oparta na założeniu, że nowy system jest zdecydowanie mniej hojny w porównaniu ze starym. Ta niska emerytura z ZUS miała być tylko jednym z trzech źródeł utrzymania osób starszych, a polscy emeryci mieli spędzać czas pod palmami dzięki dodatkowym wypłatom z OFE i dobrowolnym oszczędnościom z III filara. Jak to się skończyło, wszyscy wiemy – OFE zlikwidowano, a IKE i IKZE popularności i zaufania Polaków nie zdobyły. Podobnie jak wprowadzone ostatnio pracownicze plany kapitałowe.
Dla wysokości naszej przyszłej emerytury nie ma więc znaczenia, czy pracuje na nią np. pięć czy 20 osób. Świadczenie zostanie obliczone w ten sam sposób.
Młodzi kontra starzy
Odrębną sprawą jest to, skąd będą się brały pieniądze na wypłatę emerytur. W większości są one finansowane z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, który z kolei jest zasilany przede wszystkim składkami. Tych jest jednak zawsze za mało, dlatego fundusz co roku i tak musi dostać dotację z budżetu państwa. Jej wysokość jest zmienna – uzależniona od tego, o ile w danym roku wydatki z funduszu przewyższyły wpływy. W 2021 r. było to 44 mld zł, czyli ok. 20 proc. wydatków. W przeszłości dopłaty bywały co prawda wyższe, ale przyszłość nie rysuje się wesoło, co widać, gdy spojrzymy na strukturę polskiego społeczeństwa. Liczba osób w wieku produkcyjnym będzie się zmniejszać, a emerytów – zwiększać, co oznacza mniej składek, a więcej wydatków.
Wydatki budżetowe będą się także zwiększały przez dopłaty do emerytur minimalnych. Przepisy gwarantują bowiem emerytom minimalną wysokość świadczenia nawet wtedy, gdy zgromadzili niewiele składek, a mają odpowiedni staż. Jeśli wyliczone przez ZUS świadczenie będzie niższe niż gwarantowane przez państwo, to budżet pokryje różnicę. Liczba osób, które takich dopłat wymagają, systematycznie rośnie. Jak można przeczytać np. w przygotowanym przez Biuro Analiz Sejmowych opracowaniu „Wpływ zmian demograficznych na system emerytalny w Polsce”, jeszcze w 2010 r. było ich ok. 1 proc. wszystkich, którym przyznano emeryturę. W 2060 r. udział tej grupy najprawdopodobniej zwiększy się nawet do 25–50 proc.
Uwaga! Nie ma zagrożenia, że „ZUS zbankrutuje”. To prawnie niemożliwe. Dopłaty z budżetu do FUS będą jednak musiały rosnąć, a to może sprawić, że trzeba będzie coraz bardziej ograniczać inne wydatki, co zaostrzy i tak już istniejący konflikt międzypokoleniowy. Młodzi z pewnością nie zaakceptują zmniejszonych wydatków na ważne dla nich usługi publiczne, np. na edukację lub opiekę zdrowotną. Takie głosy słychać już dziś, zwłaszcza gdy mowa o dodatkach typu 13. czy 14. emerytura.
Więcej składek czy oskładkowanych
Dlatego nadrzędnym celem jest zrównoważenie wydatków i przychodów FUS. A to można zrobić w zasadzie tylko na dwa sposoby – zwiększyć wpływy ze składek albo zmniejszyć wydatki.
Najprościej byłoby zwiększyć obciążenia dla pracujących. Byłaby to jednak bardzo niepopularna decyzja, zwłaszcza że w powszechnej opinii składki i tak są za wysokie. Pozostaje więc drugi sposób – zwiększenie liczby osób dorzucających się do wspólnej puli przy zachowaniu wysokości samych składek. Na przeszkodzie stoi jednak demografia. Niż – z małymi wahaniami – jest stałym elementem krajobrazu społecznego od końca lat 80. XX w. Odwrócenia tego trendu nie widać mimo rozmaitych zachęt mających promować wielodzietność. Pewnym rozwiązaniem mogłaby być aktywizacja osób z różnych powodów niepracujących, a tych w Polsce jest całkiem dużo. Na koniec 2021 r. wskaźnik aktywności zawodowej Polaków wynosił nieco poniżej 60 proc. Nie oznacza to jednak, że do pracy można zachęcić pozostałe 40 proc., wśród nich znajdują się bowiem także uczniowie, studenci, osoby niezdolne do pracy itd. Rozwiązaniem może być przyjmowanie migrantów. Ale to jak gaszenie pożaru, któremu można było zapobiec.
Obowiązujący model emerytalny i sposób jego finansowania stworzono w Niemczech pod koniec XIX w., w zupełnie innych warunkach społecznych. Mianowicie przy wysokiej dzietności, ale i dużo krótszej przeciętnej długości życia. System ten można sobie wyobrazić jako trójkąt, w którego podstawie znajdują się pracujący, a gdzieś przy wierzchołku – emeryci. Skoro wraz ze starzeniem się społeczeństwa emerytów ma być coraz więcej, to podstawa musiałaby być stale zasilana przez coraz większy dopływ nowych, młodych osób, które będą się do systemu… tylko dokładać. I to właśnie w tej roli obsadzani są dzisiaj uciekinierzy z Ukrainy – osób, które będą tylko wpłacać.
Przez jakiś czas tak będzie. – Ukraińcy pracujący w Polsce będą wnosić więcej do systemu w formie płaconych składek niż pobierać świadczeń w postaci emerytur i rent – potwierdza Łukasz Kozłowski, główny ekonomista Federacji Przedsiębiorców Polskich. Jak długo system będzie z nich korzystał, zależy od struktury demograficznej uchodźców. Ilu osiedli się u nas młodych, pracujących? A może pojadą na Zachód, a w Polsce pozostaną raczej osoby zbliżające się do emerytury? Czy dzisiejsze dzieci pozostaną w przyszłości w Polsce, wybiorą dalszą emigrację czy może wrócą do Ukrainy? Niewiadomych jest w tym momencie zbyt wiele. Nie zmienia to jednak podstawowej zasady, że dodatkowi pracujący to dzisiaj więcej składek i mniejsza dopłata z budżetu, ale też, o czym wiele osób wydaje się zapominać, większe wydatki na ich przyszłe emerytury. A będą one tak samo niskie jak emerytury Polaków.
Z emeryturami dla Ukraińców wiąże się jeszcze jedna kwestia, która już kilkukrotnie rozgrzewała opinię publiczną. Chodzi o dopłaty do emerytury, którą może otrzymać Ukrainiec mieszkający w Polsce, który posiada polski i ukraiński staż pracy wynoszący łącznie 20 (kobiety) i 25 lat (mężczyźni). Jeśli okaże się, że suma emerytur wypracowanych w obu krajach jest niższa niż wysokość polskiej emerytury minimalnej, polski budżet państwa sfinansuje wyrównanie do tej właśnie kwoty. Okresy stażu pracy muszą być mieszane, ale ten warunek uznaje się za spełniony także wtedy, gdy w Polsce odprowadzono np. jedną składkę. Zasada ta, działająca także w drugą stronę, została wprowadzona z myślą raczej o repatriantach na mocy umowy polsko-ukraińskiej z 2012 r. Już kilka lat temu wraz z napływem imigrantów ekonomicznych z Ukrainy pojawiły się jednak obawy, że skoro do otrzymania wyrównania potrzebna jest tylko jedna składka do ZUS, to Polska będzie ponosiła nieproporcjonalnie większe koszty realizacji tej umowy. Strona rządowa uspokajała, że z dopłaty korzysta zaledwie kilkaset osób, bo warunkiem jej otrzymania jest zamieszkiwanie w Polsce także po zakończeniu zatrudnienia.
Teraz temat odżył. Znowu pojawiły się obawy, że będziemy coraz więcej wydawać na wyrównania. W sprawie zabrała głos Gertruda Uścińska, prezes ZUS, która w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej” stwierdziła, że „należy oddalić wątpliwości dotyczące zasad koordynacji świadczeń międzynarodowych m.in. dla Ukraińców i związanych z tym obaw o drenowanie FUS”. Podkreśliła, że uchodźcy nie są zagrożeniem dla systemu emerytalnego, a wręcz przeciwnie. Zaznaczyła, że rocznie do ZUS trafia zaledwie 200 wniosków od osób, które mogłyby skorzystać z umowy polsko-ukraińskiej. Te statystyki pochodzą sprzed wojny, gdy trafiali do nas studenci albo młodzi imigranci. Teraz z bazy PESEL wynika, że przyjeżdżają głównie dzieci (48,7 proc.). Osób starszych (65+) jest niewiele (3,3 proc.). Nie wiadomo, ilu jest uchodźców blisko emerytury, bo dane mówią o kobietach i mężczyznach w wieku 18–65 lat. Ilu zdąży na świadczenia z ZUS zapracować? Ci starsi po krótkim okresie pracy w Polsce mogliby korzystać z wyrównania. Nie sposób jednak w tym momencie realnie oszacować, ilu potencjalnych beneficjentów już przyjechało i jeszcze przyjedzie, ilu zdecyduje się zostać u nas na stałe i – w efekcie – jakie koszty poniesie budżet.
Zachęta i przymus
Chociaż sama wysokość emerytury określana jest indywidualnie, to w rękach rządzących leży określenie wieku emerytalnego. I w tej sprawie prędzej czy później do zmian będzie musiało dojść. Przedstawiciele rządu, który w 2017 r. wiek ten obniżył, z jednej strony podkreślają, że przejście na emeryturę to prawo, a nie przymus, ale z drugiej – jak wskazuje dr Tomasz Lasocki z Katedry Prawa Ubezpieczeń WPiA Uniwersytetu Warszawskiego – pośrednio przyznają, że nie było to dobre posunięcie. A wynika to z lektury Krajowego Planu Odbudowy i Zwiększania Odporności wysłanego przez Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej do Komisji Europejskiej. Czytamy w nim m.in., że „relatywnie niski rzeczywisty wiek przechodzenia na emeryturę w świetle identyfikowanych trendów demograficznych może stanowić poważne wyzwanie dla Polski w przyszłości, zarówno w zakresie finansów publicznych, jak i stabilizacji rynku pracy”. Autorzy dokumentu dostrzegają, że istotnym wyzwaniem jest także stosunkowo niski poziom świadczeń osób przechodzących na emeryturę po osiągnięciu ustawowego wieku, co jest związane z relatywnie krótkim okresem składkowym (30–40 lat). Ponadto zauważają, że „badania prowadzone zarówno przez ZUS, jak i niezależne ośrodki badawcze wskazują, że przedłużenie zatrudnienia o kilka lat ma duże znaczenie dla zwiększenia wysokości emerytury (nawet o kilkadziesiąt procent). Sytuacja ta szczególnie dotyka kobiety ze względu na przechodzenie na emeryturę w wieku 60 lat”. Rozważają przy tym, jak zachęcić ludzi do przedłużania zatrudnienia mimo osiągnięcia ustawowego wieku emerytalnego. Z KPO wynika, że rządzący będą dążyć do „zmian postaw społecznych”, co ma podnieść wiek faktycznego przechodzenia na emeryturę, ale… przy zachowaniu obecnych przepisów. Powód wydaje się oczywisty: można sobie wyobrazić, ile procent poparcia kosztowałaby rząd ich zmiana.
Przeczytałeś ten artykuł, zapraszamy do udziału w badaniu
Podziel się opinią na temat tekstów z Dziennika Gazety Prawnej. Wypełnij ankietę i odbierz prezent e-book: Kodeks Kierowcy. Zmiany 2022

Link do ankiety https://badania.infor.pl/ankieta/733651/ankieta-tresci-w-internecie.html
Stażówki do poprawki
Podwyższenia ustawowego wieku emerytalnego przynajmniej na razie nie można się więc spodziewać. Proponuje się wręcz jego obniżenie. Bo tak należy patrzeć na dwa złożone do Sejmu projekty wprowadzenia emerytur stażowych. Eksperci z Instytutu Emerytalnego, Oskar Sobolewski i Antoni Kolek, są jednak zdania, że do ich wprowadzenia raczej nie dojdzie. W opracowaniu „10 zaniedbań w obszarze systemu emerytalnego w latach 2015–2021”, uzasadniają to przekonanie chociażby treścią KPO, z którego wynika, że nacisk ma być teraz kładziony na premiowanie dłuższej aktywności zawodowej. Emerytury stażowe to bowiem nie tylko kwestia większych wydatków (można sobie wyobrażać, że byłyby finansowane dzięki pracującym cudzoziemcom, a w przyszłości ich dzieciom). Chodzi też o pojawienie się dodatkowej grupy osób z minimalną emeryturą.
Pierwszy projekt został złożony przez prezydenta, który proponuje, żeby emeryturę mogła uzyskać każda kobieta, która wykaże 39 lat składkowych i nieskładkowych i każdy mężczyzna, który nazbiera 44 takie lata. Oznaczałoby to, że w niektórych branżach, gdzie pracę zawodową podejmuje się wcześnie, na emeryturę mogłyby przejść już pięćdziesięciokilkulatki. Przynajmniej teoretycznie, w praktyce nie byłoby to takie łatwe. Propozycja zakłada bowiem, że przejście na stażową emeryturę byłoby dozwolone, jeśli wyliczona ze składek wysokość świadczenia nie byłaby niższa niż minimalna – gwarantowana przez państwo. Podobne wymaganie zawarto w złożonym w Sejmie projekcie obywatelskim, który koordynuje NSZZ „Solidarność”. Wymaga bowiem tylko 35 i 40 lat stażu w zależności od płci.
Gdyby emerytury stażowe miały wejść w takim kształcie, to – jak postulują eksperci z Instytutu Emerytalnego – trzeba by przeprowadzić kampanię uświadamiającą ludziom, że emerytury stażowe to tak naprawdę emerytury minimalne. Zdaniem Oskara Sobolewskiego – przy założeniu, że można emeryturę łączyć z pracą – pomysł wprowadzenia emerytur stażowych to kolejna w ostatnich latach odsłona psucia systemu i de facto obniżanie wieku emerytalnego.
Sobolewski zupełnie jednak idei emerytur stażowych nie odrzuca. – Możemy je wprowadzić wraz z reformą podwyższającą i wyrównującą wiek emerytalny. Jeżeli docelowo określimy go na poziomie 67 lat dla kobiet i mężczyzn, to emerytury stażowe mogłyby obowiązywać dla osób z 45-letnim stażem pracy – wyjaśnia. Byłoby to rozwiązanie kompromisowe dla osób, które weszły na rynek pracy np. w wieku 17–18 lat. Mogłyby one zakończyć pracę wcześniej niż ci, którzy rozpoczęli ją dopiero po studiach.
Jeszcze trudniejsze byłoby oszacowanie skutków wprowadzenia emerytur stażowych w skali makro. Dokładne wyliczenie potencjalnych wydatków z FUS nie jest możliwe, bo nie wiadomo, ile osób z emerytury stażowej naprawdę by skorzystało. Próbę podjął ZUS. Gdyby przepisy weszły w życie już teraz, to przy założeniu, że wszyscy uprawnieni skorzystaliby z emerytury stażowej w pierwszym możliwym terminie, w 2023 r. kosztowałoby to FUS (w zależności od wariantu) dodatkowe 8,8–13 mld zł. ZUS założył przy tym, że te osoby, które by ze stażowej emerytury skorzystały, nie opłacałyby już składek. A to oznaczałoby także dodatkowy ubytek w FUS wynoszący w skrajnym przypadku nawet 6,6 mld zł. Gdyby z emerytur stażowych skorzystało mniej uprawnionych, koszty te byłyby odpowiednio mniejsze.
Mówmy uczciwie
Skoro już ktoś chce rozpatrywać uciekinierów z Ukrainy w kontekście polskich problemów z emeryturami, to przynajmniej powinien to robić uczciwie. Uchodźcom należna jest pomoc ze względów humanitarnych, a nie dlatego, że rzekomo są oni panaceum na wszelkie bolączki od lat trapiące nasz system. Nawet tysiące ukraińskich dzieci, które do nas przyjechały, z pewnością nie sprawią, że będziemy mogli iść na emeryturę przed sześćdziesiątką. Konieczność dłuższej pracy i oszczędzania na starość poza ZUS i tak dzisiejszych 40-latków, nie mówiąc już o ludziach młodszych, nie ominie. ©℗
Dla wysokości emerytury nie ma znaczenia, czy będzie na nią pracować pięć czy 20 osób. To może tylko zmieniać wysokość dotacji z budżetu do FUS