W Rosji Putina nic nie jest prawdziwe, on – podobnie jak w czasie zimnej wojny – używa dezinformacji, by przygotować pole pod prawdziwy konflikt. Z Timem Weinerem rozmawia Maciej Miłosz.

Czym jest wojna polityczna?
To użycie przez państwo wszelkich dostępnych środków poniżej progu działań militarnych, by zrealizować zamierzone cele. Wykorzystuje się ją do projekcji na zewnątrz własnej siły i osłabienia przeciwnika. Używając tej strategii, Ameryka wygrała zimnowojenne starcie z ZSRR - np. plan Marshalla i stworzenie NATO można uznać za narzędzia wojny politycznej. Także ówczesne szpiegostwo oraz dyplomację. Definicję wojny politycznej stworzył dyplomata George Kennan w 1948 r. Pracował wtedy w Departamencie Stanu i informował przełożonych, że prowadzona przez Kreml działalność mająca na celu osłabienie Zachodu jest najefektywniejsza w historii. A pisał to w pierwszych miesiącach zimnej wojny.
Kreml też posługiwał się tą strategią?
Oczywiście, choć Rosjanie używają dla niej określenia „środki aktywne”. Dla nich to taktyka wprowadzania przeciwnika w błąd - by go zaskoczyć, by móc dokonać sabotażu, czasem kogoś zabić. To kwintesencja działań sowieckiego wywiadu. Dążył do osłabienia Zachodu i zasiania niezgody między sojusznikami - miało to być przygotowanie na wypadek wybuchu prawdziwej wojny.
Głównymi graczami w wojnie politycznej w XX w. były CIA i KGB, a potem jej następcy. Jakich narzędzi używano?
Podkreślę tylko, że Amerykanie najchętniej używali tej strategii w czasie zimnej wojny. W latach 90. zaczęli od niej odchodzić, a porzucili ją po zamachach z 11 września 2001 r. A takim doskonałym przykładem skutecznych działań było wsparcie CIA dla Solidarności w latach 80.
To był element wojny politycznej?
Jak najbardziej. Solidarność potrzebowała papieru, farb i maszyn drukujących. Bo dzięki temu można było drukować bibułę. Gdy kilkaset osób zyskało już możliwość drukowania, CIA wprowadziła nową technologię, która pozwalała zakłócać główne wydania dziennika. W telewizji smutny pan ubrany w szary garnitur czytał wiadomość, że zwiększyła się produkcja ciągników w ramach kolejnej pięciolatki, a tu nagle pojawiał się komunikat, że Solidarność żyje, i wezwanie, by za 20 minut nastawić radio na konkretną częstotliwość, bo wtedy tam będzie audycja.
Ta pomoc Amerykanów była dosyć elegancka i mało kontrowersyjna. Ale zdarzały się też akcje znacznie mniej chwalebne, jak choćby finansowanie dyktatora Mobutu w afrykańskim Kongu.
W czasie zimnej wojny oraz w czasie wojny z terrorem dla amerykańskich prezydentów i agentów CIA świat był czarno-biały. Albo jesteś komunistą, albo antykomunistą. Wolne wybory w kraju wychodzącym właśnie z kolonializmu nie były istotne - ważniejsze było to, kto je wygra. I wygrać miał antykomunista. Patrice Lumumba, pierwszy premier Konga, był dla Waszyngtonu nie do zaakceptowania. Dlatego Mobutu i jego żołnierze obalili go przy wsparciu CIA, a później zabili. Mobutu był naszym człowiekiem, klasycznym dyktatorem czasu zimnej wojny, którego Amerykanie lubili, bo był antykomunistą. Oczywiście dla ludności Konga jego rządy były katastrofą. On był jak współcześni kremlowscy oligarchowie - kradł miliardy i kupował sobie ekskluzywne domy w Szwajcarii czy zamki we Francji, miał też luksusowy jacht. To był popierany przez CIA oligarcha w środku Afryki. Jego rządy skończyły się tragiczną wojną, która pochłonęła tysiące ofiar, a po wszystkim CIA umyło ręce. W amerykańskiej wojnie politycznej były rzeczy dobre, ale były też okropne.
Mówił pan, że po zamachach na WTC Amerykanie przestali prowadzić wojnę polityczną. Dlaczego?
Ponieważ wojna z terrorem było prowadzona z użyciem przemocy. Prezydent Bush uważał, że potęga polityczna wyrasta z siły militarnej i że można ludzi przekonać do demokracji siłą. To był tragiczny w skutkach błąd. Od końca II wojny światowej do 2003 r., gdy wybuchła druga wojna w Iraku, liczba demokracji na świecie powoli się zwiększała. Na przełomie wieków liczba państw demokratycznych i niedemokratycznych była podobna. Coś takiego nigdy wcześniej w historii ludzkości się nie wydarzyło. Ale od 2003 r. liczba demokracji się zmniejsza. Sposób, w jaki administracja Busha prowadziła wojnę z terrorem, jest jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy.
Jak Rosja używała wojny politycznej, a właściwie środków aktywnych?
Jej działania możemy podzielić na trzy okresy: od zakończenia II wojny do końca zimnej wojny, potem następuje zagubienie lat 90. i wreszcie od 1999 r. nastał czas Putina. W czasie zimnej wojny jedną z najpotężniejszych broni w arsenale środków KGB była dezinformacja. To zresztą termin pochodzenia rosyjskiego. KGB podczas zimnej wojny było olbrzymie, pewnie 10 razy większe niż CIA. 25 proc. swojego czasu pracy rezydenci zagraniczni tej służby mieli poświęcać na środki aktywne, w szczególności dezinformację. Mieli do dyspozycji gazety oraz redaktorów, którzy dla nich pracowali, do tego dochodziła agencja TASS, która nadzorowała wiele stacji radiowych, oraz dziennik „Prawda”. Cały mechanizm wyglądał tak: KGB puszczało nieprawdziwą informację w jakiejś lokalnej gazecie w Bombaju czy Rzymie, a później potężnie nagłaśniały to państwowe media.
Jak to wyglądało w praktyce?
Na przykład w 1967 r. prokurator w Nowym Orleanie aresztował przedsiębiorcę Claya Shawa za udział w zamordowaniu prezydenta Kennedy’ego, do czego doszło cztery lata wcześniej. Ten prokurator, Jim Garrison, był szalony - uważał, że ten mord jest spiskiem homoseksualistów. Trzy dni później kontrolowana przez KGB gazeta w Rzymie wydrukowała tekst, w którym twierdzono, iż Shaw był oficerem CIA. Fakty były takie, że on rozmawiał z Agencją we Włoszech, bo był międzynarodowym przedsiębiorcą, ale nie pracował dla rządu. Rosjanie, mając ziarenko prawdy, zbudowali wielkie kłamstwo mówiące, że to CIA stała za zamachem na Kennedy’ego. Garrison dowiedział się o tym, bo wiadomość tę podchwyciły lewicowe dzienniki w Nowym Jorku, i właśnie na tym zbudował akt oskarżenia. Oczywiście to się nie trzymało kupy i sędzia uniewinnił Shawa w ciągu godziny. Ale na tej podstawie powstał m.in. film „JFK” Oliviera Stone’a. To wszystko wzięło się z teorii spiskowej wymyślonej przez KGB. Do dziś połowa obywateli USA wierzy, że CIA stała za zabójstwem Kennedy’ego.
Z podobnym sukcesem KGB rozsiała plotki o tym, że za zabójstwo Martina Luthera Kinga odpowiada FBI. Potem wykreowali teorię, że wirus HIV został stworzony przez amerykańską armię. I to też się rozlało po całym świecie.
Metoda była taka sama: najpierw ogłaszali newsa w lokalnej gazecie, potem było to kolportowane i nagłaśniane przez TASS albo „Prawdę” i docierało do amerykańskiej polityki. Celem było przekonanie Amerykanów, że nic nie jest prawdziwe.
Tak było w czasie zimnej wojny. Pomińmy lata 90., co się wydarzyło później?
W sylwestrową noc 1999 r. władzę na Kremlu przejął Władimir Putin. To uczeń Jurija Andropowa, szefa KGB, który był mózgiem operacji aktywnych środków. W Rosji Putina nic nie jest prawdziwe, on - podobnie jak w czasie zimnej wojny - używa dezinformacji, by przygotować pole pod prawdziwy konflikt. Od początku rządów jest na froncie: atakuje, uczy się na błędach i przechodzi do kolejnej ofensywy. W 2007 r. cybernetycznie zaatakował Estonię, rok później użył dezinformacji, by stworzyć pretekst do ataku na Gruzję, która do dziś trwa w zamrożonym konflikcie. W 2014 r. nastąpiła aneksja Krymu i wojna na Donbasie. W tym czasie ta propagandowa machina naprawdę się rozkręca - w telewizji cały czas gadające głowy suflują widzom odpowiedni przekaz, zaś w internecie działają trolle lansujące teorie spiskowe - że dzielni separatyści z Ługańska i Doniecka są torturowani przez Ukraińców, że Ukraińcy ukrzyżowali trzylatka na rynku jednego z miast i budują obozy koncentracyjne finansowane przez Unię Europejską. W tym samym czasie Putin uruchamia machinę dezinformacyjną w internecie, która pozwala Donaldowi Trumpowi wygrać w USA wybory prezydenckie w 2016 r. I od stycznia 2017 r. Trump w tej wojnie z Zachodem został sojusznikiem Kremla.
W swojej książce używa pan mocnego stwierdzenia, że Trump jest rosyjskim agentem wpływu.
Ten termin ma inne znaczenie po angielsku i po rosyjsku. Po rosyjsku możemy po prostu użyć sformułowania „pożyteczny idiota” - to ktoś, kto ci sprzyja, nawet nie wiedząc, że to robi. Bo jest idiotą. Angielska definicja „agenta wpływu” mówi, że to ktoś, kto ma koneksje polityczne i wspiera politykę zagraniczną albo cele wywiadowcze przeciwnika. Nie mamy zdjęcia Donalda Trumpa, który przejmuje walizkę pieniędzy od rosyjskiego agenta pod jakimś mostem w Wiedniu. I raczej go nie zobaczymy, bo najpewniej nie istnieje. Nie widzieliśmy też zdjęcia jego teczki, którą ma rosyjski wywiad, ale ona na pewno istnieje. Dopóki nie zostaną ujawnione zawarte w niej dokumenty, nie dowiemy się, dlaczego prezydent USA pocałował Putina w pierścień i dlaczego przez cztery lata mówił kremlowską propagandą. Najprostsze wyjaśnienie jest takie, że lubił styl Putina, podziwiał to, jak Putin używał władzy - i zazdrościł mu tego. Trump też chciał zostać autokratą, co doskonale było widać 6 stycznia 2021 r. podczas zamieszek na Kapitolu.
Krytycy takiego spojrzenia wskazują, że Putin - mając rzekomo Trumpa w kieszeni - nie najechał jednak Ukrainy.
Korelacja to nie przyczyna. Wystarczy sobie wyobrazić, jak by wyglądała sytuacja, gdyby do inwazji doszło za rządów Trumpa. Przecież on szantażował prezydenta Wołodymyra Zełenskiego; mówił, że dostanie javeliny, jeśli Ukraina dostarczy haki na Joego Bidena. Przecież za to został poddany procedurze impeachmentu. Do dziś Trump podziwia Putina. Gdyby inwazja na Ukrainę wydarzyła się za jego prezydentury, Amerykanie by skapitulowali.
Mówi pan, że 11 września Stany Zjednoczone przestały prowadzić wojnę polityczną. A teraz?
To się zmieniło. Gdy w 2016 r. Ameryka zorientowała się, że padła ofiarą największego sukcesu dezinformacyjnego w historii, czyli manipulacji wyborami prezydenckimi, zapadły decyzje, że coś trzeba zrobić. I to było widać w ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny w Ukrainie, gdy Amerykanie publicznie dzielili się informacjami wywiadowczymi o inwazji Putina. Pokazali plany Rosjan i to, jak będą dezinformować, co w oczywisty sposób osłabiło kłamstwa Kremla. Przecież pojawiły się „informacje”, że Ukraińcy pracują nad bronią biologiczną albo że będą wypuszczać zainfekowane nietoperze. To były piramidalne bzdury. Podobnie jak to, że Ukraina rozwija broń jądrową, którą Kijów oddał w latach 90. za gwarancje bezpieczeństwa. Jeśli obnażysz kłamstwo, to pozbawiasz je siły oddziaływania. Tragedią naszych czasów jest to, że wpływowi ludzie, senatorzy czy dziennikarze choćby takich stacji jak Fox News, powtarzają propagandowe tezy Kremla. To hańba. Nie wiemy, dlaczego to robią, ale tak jest. To pomocnicy Putina.
Rosjanie wymyślili termin „dezinformacja”, ale jeśli spojrzymy na wojnę ukraińsko-rosyjską, to trudno nie mieć wrażenia, że Kijów wygrywa wojnę informacyjną.
To nie jest tylko wojna o Ukrainę. To nie jest wojna tylko o życie i godność ludzi. To wojna o prawdę. Biblijna sentencja mówi, że „prawda was wyzwoli”, i jestem przekonany, że ostatecznie to prawda zapewni wolność Ukraińcom.
Co możemy zrobić, by wzmocnić odporność zachodnich społeczeństw na dezinformację?
W Finlandii w szkołach uczy się tego, czym jest dezinformacja i jak ją rozpoznać, jak odróżnić kłamstwo od prawdy. To będą długie zmagania, ale trzeba działać. Dyktator chce nam wmówić, że nic nie jest prawdziwe, i dlatego nie ma się co przejmować czymkolwiek. A w demokracji liczy się prawda. ©℗
ikona lupy />
Tim Weiner, „Szaleństwo i chwała”, Rebis 2022 / nieznane