W Polsce nie brakuje naśladowców Boba Marleya, choć niewielu osiąga komercyjny sukces. W każdym razie dopóki nie urozmaici swoich rytmów.

Jest rok 1979. Bob Marley i grupa The Wailers nagrywają album „Survival”. Przez okładkę płyty „przepływa” brytyjski statek Brooks z niewolnikami na pokładzie, a do tego 49 flag państw Afryki i Oceanii. Spomiędzy pozornie spokojnych rytmów rodem z Jamajki (nie ulegajmy złudzeniu, bujająca muzyka to oręż przeciwko Babilonowi, czyli opresyjnemu systemowi o różnych obliczach) przebija mocny przekaz. Nawołuje do walki, aby każdy mógł decydować o swoim losie. Kiedy Marley z towarzyszami twardo stąpają po ziemi, brytyjska grupa The Police odlatuje w kosmos i snuje reggae’owe refreny o spacerze po księżycu. Utwór „Walking on the Moon” podbija listy przebojów i jest wizytówką albumu „Reggatta de Blanc” Stinga i spółki.
The Police i The Wailers grają i śpiewają niby tak samo, a jednak zupełnie inaczej. Białe reggae Policjantów traktuje o miłości za zamkniętymi drzwiami sypialni. Pieśni Marleya mówią o potrzebie pokochania człowieka przez człowieka.
Reggae babki
W pierwszym odruchu z jamajską muzyką często kojarzy się „Don’t Worry, Be Happy” Bobby’ego McFerrina albo „Sunshine Reggae” duńskiej postpunkowej grupy Laid Back. I oczywiście nazwisko Marleya, który stał się popkulturową ikoną tego gatunku oraz patronem ruchów duchowej rewolucji. Ale muzyczna spuścizna Jamajki jest obfitsza. Do grona promotorów tego gatunku należy zaliczyć również The Skatalites. Ta efemeryczna grupa powstała w połowie lat 60. i funkcjonowała ledwie kilkanaście miesięcy, ale bili się o nią najważniejsi producenci na Karaibach. To właśnie The Skatalites przypisuje się wymyślenie stylu ska. Mniej więcej w tym samym okresie bracia Norman i Ralston Grant powołali do życia Twinkle Brothers. Początkowo grywali soul, pop i calypso, w końcu postawili definitywnie na reggae, założyli wytwórnię i zjeździli ze swoją muzyką cały świat.
Co ciekawe, wieść o popularnych jamajskich dźwiękach błyskawicznie dotarła do Polski, i to w samym środku PRL-u, kiedy Zachód od Wschodu odgradzała żelazna kurtyna, a i bez tego znad Morza Karaibskiego jest nad Bałtyk kawał drogi. Już w 1965 r. na polskim rynku ukazała się płyta „W rytmach Jamaica ska”. Grały Tajfuny, śpiewały Alibabki, które na pytanie: „Czy wash to pranie?” odpowiadały: „Nie, taniec” i uświadamiały słuchaczy, że twist przestał być modny – przyszedł czas na ska. Piosenka „Wash-Wash Ska” rzeczywiście pochodziła z daleka. Została nagrana przez karaibski zespół Byron Lee & The Dragonaires, a nad Wisłę trafiła przez przypadek. Kierownik muzyczny Alibabek Juliusz Loranc znał kompozytora Tadeusza Prejznera, który przyniósł do stołecznego klubu Stodoła singiel „Jamaica Ska” podarowany mu przez amerykańskich studentów. Puścił Lorencowi i doszli do wniosku, że warto to włączyć do repertuaru Alibabek. Polskie słowa dopisał Marek Dagnan, a poza tym stworzono jeszcze trzy numery – już w polsko-jamajskim stylu. Wywrotowa muzyka w gomułkowskiej Polsce? Zadbano o pozory. Powtarzane w kółko za piosenkarkami wyrażenie „Jamaica ska” miał… leczyć wady wymowy. Rok temu przypomniano tamte jamajskie piosenki na dwupłytowym albumie „Tribute to Alibabki”. Pierwszy krążek zawiera archiwalia, drugi to wspólny popis Alibabek i młodszej o pokolenie grupy The Bartenders wzmocnionych czołówką polskich wykonawców reggae, wśród których znaleźli się m.in. Gutek, Junior Stress, Earl Jacob, a także weterani – Andrzej Krzywy i Piotr Strojnowski.
Generał Jaruzel w Jarocinie
Nad Wisłą także czołówka polskiego rocka, która opanowała estradę na początku lat 80., „zachorowała” na reggae. Przykłady? Debiutancki album Lady Pank (z piosenkami „Pokręciło mi się w głowie” oraz „Minus 10 w Rio”), drugi longplay Perfectu (z „Nie bój się tego wszystkiego” i „Wyspą, drzewem, zamkiem”) czy twórczość Brygady Kryzys, która ewidentnie i wielokrotnie nawiązywała do reggae („Ganja”, „To co czujesz, to co wiesz” czy „Take My Hand”). Po śmierci Marleya w 1981 r. reggae stało się wszechobecne, a czasami wręcz obciążające. Kto wie, czy to nie z tego powodu rozpadł się legendarny Klaus Mitffoch. Zespół oszalał na punkcie muzyki z Karaibów, za którą lider grupy Lech Janerka nie przepadał. Nagrał jednak… reggae’owe „Konstytucje” (chyba swój największy przebój), które opublikował po rozstaniu z zespołem na solowej płycie.
Strojnowski i Krzywy (do dziś wspomina, jak na deptaku w Świnoujściu przed festiwalem FAMA śpiewał „No, Woman, No Cry”) spotkali się w połowie lat 80. właśnie w zespole Daab, który – w odróżnieniu od Perfectu, Lady Pank czy Lecha Janerki – cały swój repertuar oparł na muzyce rodem z Karaibów. I – inaczej niż Brygada Kryzys – reggae’owe piosenki przemycił do radiowego mainstreamu. Najsłynniejsza – „Serce ogrodu” – dotarła do drugiego miejsca na słynnej Liście Przebojów Programu Trzeciego. Reggae nie miało zwykle wysokich notowań, a tu taki hit! Było zaskoczenie, bo ta muzyka przeważnie jest skazana na tułaczkę po undergroundzie. Tam czuje się najlepiej – z okopów wiarygodniej atakować wywyższający się ponad zwykłych ludzi Babilon. Reggae’owa scena alternatywna już w latach 80. pielęgnowała swoją niszę. Nazwy Kultura czy Bakshish pewnie niewiele powiedzą przeciętnym słuchaczom – co innego, gdyby jeździli wtedy do Jarocina. A tam reggae miało swoje pięć minut. W 1984 r. na liście laureatów znalazła się grupa Rokosz, która przepoczwarzyła się później w Big Cyc. Dał się też zapamiętać inny „regałowy” band, Immanuel, który naraził się ówczesnej władzy słowami piosenki: „Niepotrzebny jest prezydent, niepotrzebny jest konfident” (były przesłuchania i symboliczne wyroki skazujące). Chociaż nie wszyscy zamierzali wojować z Babilonem – Gedeon Jerubbaal chętnie pokazywał się nie tylko w Jarocinie, lecz także na koncertach organizowanych przez partyjne media (wtedy były tylko takie) i nagrywał teledyski, co nie podobało się środowisku, godziło w reputację zespołu i narażało „sprzedawczyków” na infamię (stąd celowe przeinaczanie nazwy Gedeon Jerubbaal na „Generał Jaruzel”). Wtedy nie wypadało być w mainstreamie, dziś trudno się do niego dostać.
– Reggae w Polsce zawsze miało problemy z akceptacją – twierdzi Sławek Pakos, właściciel wytwórni płytowej W Moich Oczach. – Większość dziennikarzy nie traktowało tej muzyki zbyt poważnie. Przypisywano ją do, mówiąc oględnie, określonej grupy etnicznej. A bardziej wprost: „biali nie mogą grać muzyki czarnych, bo to brzmi sztucznie”. Jeśli już cokolwiek się krytykom podobało, to i tak pytali np.: „Dlaczego ten Bakshish wykonuje takie smutne kawałki, bo przecież reggae to taka pogodna muzyka”.
Mało tolerancji wykazywali także muzycy spoza „jamajskiego” nurtu. Pokpiwali sobie z reggae – wystarczy wspomnieć piosenkę Pudelsów „Rege kocia muzyka” („miauczy i utyka”). Kpiny milkły, kiedy dochodziło do artystycznie ważnych wydarzeń, jak koncerty Misty In Roots – czołowej kapeli brytyjskiej, która popularyzowała karaibskie pieśni. Wielkim echem, nie tylko u nas, odbiła się płyta „Higher Heights” nagrana przez jamajską grupę Twinkle Brothers z Trebuniami-Tutkami z Białego Dunajca. A nasi naprawdę potrafili grać na światowym poziomie, czego przykładem nagrana w Londynie wybitna płyta „1991” zespołu Izrael, w którym spotkały się takie muzyczne osobowości jak Dariusz „Maleo” Malejonek, Piotr „Stopa” Żyżelewicz, Włodzimierz Kiniorski i przede wszystkim Robert Brylewski – guru muzyki alternatywnej w Polsce i współtwórca słynnego festiwalu Róbrege. Izrael to wielka marka (choć znowu: niemedialna). Jego muzyka ma zaprzysięgłych fanów. Pakos wydał ostatnio reedycję „Duchowej rewolucji” na kompakcie oraz winylu i błyskawicznie wyprzedał cały nakład. Skąd fenomen zakupowy Izraela, skoro nawet świetnie brzmiące reggae to inna półka niż Dawid Podsiadło czy Taco Hemingway?
– Reggae szczerze opowiada o wszystkim: o ludzkiej kondycji, o świecie i o tym, jak się w nim odnajdujemy. Te historie nie są wzięte z księżyca, dotyczą każdego z nas – tłumaczył mi zmarły przed rokiem Piotr Strojnowski, kiedy trzy lata temu spotkaliśmy się przy okazji wydania jego pierwszej solowej płyty „Wolność serc”. Były wokalista Daabu wyszedł z ostrego zakrętu życiowego, pracował jako terapeuta uzależnień, a reggae’owa muzyka pozwalała mu zachować egzystencjalny balans. W utworach „Cierń” czy „Dziki lokator” odwoływał się do siły wyższej, ale nie wzywał boskiego imienia nadaremno. Śpiewał, jakby się modlił. Czasem wesoło, czasem ponuro, ale nawet pochmurny przekaz wypogadzał się dzięki ekstatycznej muzyce.
Reggae unika gniewu i agresji (czego nie można powiedzieć o punku) czy metalowej „satanistycznej” ornamentyki. Ma jedynie obsesję na punkcie Babilonu. Śpiewali o nim starsi (Izrael, Brygada Kryzys, Daab) oraz młodsi (Kamil Bednarek). A Babilon jest niezatapialny. – Kiedyś byliśmy w kontrze do PRL-u. Babilonem nazywaliśmy komunę, która nas tłamsiła. Teraz Babilon zbratał się z kapitalizmem i zapędził wszystkich do wyścigu szczurów. Ludzie chcą mieć jak najwięcej i za wszelką cenę. Wielu myli wolność z dowolnością. Mamy wolną amerykankę – narzekał Strojnowski.
Bednarkowi się odwidziało
Słoneczne oblicze reggae chętnie pokazywał Kamil Bednarek – bezdyskusyjnie najpopularniejsza postać kojarzona z tym gatunkiem w Polsce. Oficjalny profil artysty obserwuje na Facebooku ponad 1,3 mln internautów. Takich zasięgów nie mają inni „regałowcy”. Bednarek od 15. roku życia marzył o założeniu zespołu i graniu reggae. Kiedy to się udało, przez trzy lata z grupą Star Guard Muffin zbierał pieniądze i pomysły na nagranie płyty. Jeździli po festiwalach, zdobywali nagrody, pokazywali się ludziom. W końcu Bednarek pokazał się w telewizji i jego akcje podrożały.
– Udział w „Mam talent” pozwolił mi zdobyć fanów, bez których bym nie istniał, nie miał dla kogo grać. Każdemu zespołowi, który chce zrobić karierę w Polsce, trudno się wybić z powodu braku dostępu do mediów. Trzeba robić wokół siebie rozgłos. Miałem dużo szczęścia, bo z dnia na dzień stałem się osobą publiczną. Media mnie polubiły – taką receptę na popularność sprzedał mi Bednarek podczas jednego z wywiadów.
Kiedy na koncertach plenerowych zaczęło się zbierać po kilka tysięcy ludzi, artysta uwierzył, że to, co śpiewa, nie jest innym obojętne. To był przełom. Jeden z wielu. Inny: na debiutanckiej solowej płycie Bednarka z 2012 r. znalazła się przeróbka „Dni, których nie znamy” Marka Grechuty, oczywiście w reggae’owej aranżacji. Z tą piosenką wystąpił na opolskim festiwalu. Bez wątpienia pomogła ona Bednarkowi przebić się z własnym projektem i zakotwiczyć w środowisku. Przed nagraniem płyty „Oddycham” poleciał nawet po inspirację na Karaiby.
– Pomyślałem, że dobrze by było przyprawić tę muzykę smaczkami z Jamajki – saksofonem Deana Frasera czy fajnymi efektami perkusyjnymi, bo polskie produkcje często są zbyt gładkie i za bardzo wyrównane. A jak zobaczyłem na miejscu Denvera Smitha, który nie tylko gra na perkusji, ale do tego tańczy, aż przecierałem oczy ze zdumienia. Ci ludzie cieszą się muzyką, żyją nią. Nawet facet, który przywoził nam jedzenie, siadał obok i z nami śpiewał. Na Jamajce nie ma stałych zespołów, ludzie zbierają się na zasadzie „dziś gramy z Bednarkiem, a jutro z kimś innym” i mają z tego wielką frajdę. Grają o wiele ciszej od nas, Europejczyków. Kiedy pierwszy raz tam przyjechałem i odpaliliśmy z chłopakami sprzęt, zapytali: „Dlaczego tak głośno? Ciszej!” – wspominał ze śmiechem Bednarek.
Jego przypadek zadaje kłam teorii, że reggae ma w Polsce swoich stałych fanów, ale nie jest naprawdę popularne. Pierwsza płyta artysty – „Jestem…” – sprzedała się w nakładzie ponad 150 tys. egzemplarzy i pokryła platyną. Kolejne nie dorównały jej pod tym względem, ale wynik „Oddycham” też budzi respekt (przeszło 30 tys. sztuk), a i „Talizman” zapracował na Złotą Płytę (ponad 15 tys. egzemplarzy). To było jednak kilka lat temu, kiedy platformy streamingowe jeszcze nie zmieniły nawyków konsumenckich. No i kiedy Bednarek jeszcze reprezentował reggae.
– Wiele osób trafiło na trop reggae dzięki Bednarkowi. Ale to już przeszłość. On się wypisał z tego środowiska. Coś mu się pozmieniało i mentalnie, i biznesowo. Woli nagrywać piosenki z Beatą Kozidrak – pokpiwa jeden z reggae’owych muzyków. Faktycznie, piosenka „Biegiem” – bo o niej mowa – to zupełnie inna bajka muzyczna; pop pożeniony z muzyką kubańską i rum płynący szerokim strumieniem w luksusowym barze z teledysku do piosenki ma smak imprezy, której nie pokosztowali grajkowie z jamajskich slumsów. Jak twierdzi branża, Bednarek przyciągnął do reggae nowych słuchaczy, a potem zabrał ich ze sobą.
Polscy R.A.P.-erzy
Bednarek to nie pierwszy i pewnie nie ostatni artysta, który odszedł od reggae. Marika, czyli Marta Kosakowska, też nie ślubowała tej muzyce wierności do grobowej deski. Kiedy już ją sklasyfikowano i skatalogowano, odpłynęła w inne rewiry gatunkowe i nagrała płytę przedstawiającą utwory bardziej popowe i bardzo elektroniczne (album „Marta Kosakowska”). Podobną drogę przebył Jamal – od bujającego „Policemana” do kowbojskiego „Deszczu”. Nie ma przymusu grania reggae przez całe życie.
– W latach 80. polskie zespoły zachłysnęły się reggae. Gdziekolwiek tylko zagrali Misty In Roots, tam za chwilę powstawały reggae’owe kapele. Po roku 2000 nastąpiła zmiana. Druga fala reggae to zdecydowane odejście od ideologii rastafarianizmu i mariaż z hip-hopem – opowiada Pakos, który koncentruje się na wydawaniu archiwaliów. W połowie grudnia nakładem W Moich Oczach ukaże się na rynku długo oczekiwany album „Front Page News” legendarnego zespołu R.A.P. (skrót od Reggae Against Politics). „Najlepszy materiał, jaki powstał, najlepszy zespół, jaki był” – mówią podekscytowani znawcy. To debiutancka płyta artystów z Gliwic, która z różnych powodów… wcześniej nie ujrzała światła dziennego, mimo że od jej nagrania upłynęło ponad ćwierć wieku, a R.A.P. został okrzyknięty przez krytyków i środowisko mianem bezdyskusyjnie najoryginalniejszej grupy reggae’owej w Polsce. – Nikt tak wtedy u nas nie grał – potwierdza Pakos. – Daab, Izrael czy Rokosz preferowali długie, transowe, dubowe granie, a R.A.P. „nie zasmucał”, tylko przepięknie i energetycznie śpiewał w trójgłosach nienaganną angielszczyzną. Chłopaki podczas koncertów szli na żywioł, o czym świadczy występ kapeli w Spodku, kiedy wokalista wywijał mikrofonem jak lassem, a organizatorzy usiłowali go spacyfikować. Poza tym, a może przede wszystkim, muzyka R.A.P. nie odwoływała się do korzeni londyńskich (Misty In Roots), tylko do jamajskich.
Połamane i poprzestawiane skoczne rytmy, dzikie i rozgadane zaśpiewy, którym odpowiadają zdublowane okrzyki, przypominają raczej rozmowy tubylców na odległych Karaibach niż muzykę zrealizowaną nad Wisłą. Faktycznie, tak na scenie reggae’owej już się nie gra. Ale najważniejsze, że jest gdzie grać i dla kogo. Głównym ośrodkiem festiwalowym jest Ostróda. Historycznie duże festiwale to również Regałowisko w Bielawie (zawieszone przez COVID-19), nieistniejący już Reggaeland w Płocku czy wrocławski One Love Music Festival, który poszerza swoją formułę. Do tego dochodzą mniejsze imprezy: Reggae na Piaskach, Winter Reggae, Reggaenwalde. Ale samo reggae już nie wystarcza. Bo chociaż ze sceny muszą zaświecić „regałowe” gwiazdy (Vavamuffin, Tabu czy Bakshish), to warto robić interdyscyplinarną imprezę, na której pojawi się też Grubson czy Krzysztof Zalewski, bo te nazwiska przyciągną szerszą publiczność. A widownia robi się wielopokoleniowa. Na reggae’owe pikniki chętnie ściągają całe rodziny.
– Zapewniamy spokojną, pogodną atmosferę – zachęca do przyjazdu na Ostróda Reggae Festival Mirosław „Maken” Dzięciołowski, agent bookingowy imprezy, organizator koncertów, DJ i dziennikarz muzyczny. – Taka jest specyfika tej publiczności i muzyki. A my edukujemy najmłodszych. Gościliśmy nawet na scenie dziecięcą grupę wykonującą piosenki z „Akademii Pana Kleksa”, oczywiście w stylu reggae. Uczestnicy do 12. roku życia wchodzą na nasz festiwal za darmo. Co roku rozdajemy dzieciom ponad 1 tys. opasek wstępu.
Reggae może słuchać każdy, tylko okoliczności muszą sprzyjać. W rodzinnym Zgorzelcu Maken robi latem uliczny festiwal. Miasto wyłącza z ruchu odcinek głównej ulicy, ustawiają się sound systemy (grupy DJ-ów reggae z potężnymi, własnoręcznie zbudowanymi zestawami nagłośnieniowymi) i grają muzykę jamajskiej proweniencji nie tylko dla fanów, lecz także dla miejscowych i turystów. Impreza jest darmowa. Każdy może przyjść, przystanąć i posłuchać. – Hasło „reggae” dla wielu brzmi już trochę muzealnie. Cała jego symbolika (lwy, rastafarianizm, Haile Selassie) bywa niezrozumiała, ale muzyka porusza do tańca i do myślenia. Przekonują się o tym ci, którzy nie dają się zwieść stereotypom – uważa Maken.
Do dziś najwyżej stoją jednak akcje weteranów, i to mimo wewnętrznych problemów zespołów. Vavamuffin od lat nie może skończyć nowej płyty, Daab od dawna nie może jej nagrać. Indios Bravos zawiesiło działalność, a Maleo Reggae Rockers się rozpadli. Choć nie brakuje ciekawych młodych wykonawców (Boleo & Follow The Riddim czy Damian Syjonfam), ich obecność estradowa nie zapowiada pokoleniowej zmiany. A przecież muzyki doświadcza się generacyjnie.
Najsłynniejsza w Polsce piosenka reggae – „Serce ogrodu” – dotarła do drugiego miejsca na słynnej Liście Przebojów Programu Trzeciego. Było zaskoczenie, bo ta muzyka przeważnie jest skazana na tułaczkę po undergroundzie