Modna jest narracja o stworzeniu czegoś na kształt koreańskiej Unii Europejskiej – byłyby to osobne systemy z częściowo wspólnymi władzami, gospodarką i wojskiem - uważa Roman Husarski, analityk Instytutu Boyma i autor bloga Wloczykij.org. Na Uniwersytecie Jagiellońskim przygotowuje doktorat poświęcony kinematografii Korei Północnej.

Czy Koreańczycy z południa i północy to jeden podzielony naród?
Mentalnie z pewnością są podzieleni. Północ dla znacznej części mieszkańców Korei Południowej jest punktem odniesienia, a temat zjednoczenia półwyspu – jednym z głównych tematów politycznych i osią sporu między lewicą a prawicą.
Jedni chcą zjednoczenia, a drudzy go nie chcą? To po co oba kraje przed kilkoma dniami ponownie, po roku przerwy, uruchomiły komunikacyjną gorącą linię?
Jedni chcą zjednoczenia szczerze, drudzy tylko to deklarują – bo w Korei Południowej nie wypada publicznie powiedzieć, że jest się za utrzymaniem dwóch oddzielnych państw. W Seulu dominuje narracja, zgodnie z którą Koreańczycy zostali po II wojnie światowej podzieleni przez mocarstwa wbrew swojej woli.
Czego obawiają się przeciwnicy zjednoczenia?
Zależy to głównie od wieku osoby, którą spytasz. Starsze pokolenie na ogół widzi w KRLD zagrożenie. Oni pamiętają bądź wojnę koreańską, bądź jej konsekwencje. W 1950 r. Korea Północna w wyniku blitzkriegu niemalże podbiła cały pół wysep. Wciąż istnieje pamięć o czystkach przeprowadzanych na zajmowanych terenach przez komunistów. Jednocześnie ci ludzie są zainteresowani zbliżeniem z Pjongjangiem, bo zdarza się, że mają jeszcze po drugiej stronie granicy krewnych. Często postrzegają Północ jako braci uwięzionych w okrutnym systemie. Druga grupa to osoby w średnim wieku powiązane z biznesem. Część widzi w KRLD partnera ekonomicznego, tanią siłę roboczą i rynek zbytu. Są też osoby o poglądach prozjednoczeniowych, które wychowały się w klimacie protestów przeciwko rządom wojskowych w Korei Południowej. Ci 40- czy 50-latkowie najsilniej opowiadają się za stworzeniem jednego kraju i wierzą w braterstwo krwi z mieszkańcami Północy.
Roman Husarski, analityk Instytutu Boyma i autor bloga Wloczykij.org. Na Uniwersytecie Jagiellońskim przygotowuje doktorat poświęcony kinematografii Korei Północnej. / Materiały prasowe / Agata Husarska
A najmłodsze pokolenie?
Ich ten temat interesuje najmniej, młodzi wcale nie są przekonani, czy coś łączy ich z Koreańczykami z Północy. Obawiają się też kosztów tego typu polityki, zwłaszcza że sami mają niemało problemów ze znalezieniem pracy czy mieszkania. Jeden z moich koreańskich znajomych powiedział mi, że dla niego KRLD jest jak Zimbabwe – kraj leżący daleko, z dziwnym ustrojem i dziwną kulturą. Dla takich jak on Koreańczycy z Południa i Północy to dwa różne narody.
I może ma rację. Jest wiele etnosów, które dawniej były sobie bliskie, ale historia sprawiła, że dziś są osobnymi nacjami – Austriacy i Niemcy, Mołdawianie i Rumuni czy Albańczycy i Kosowarzy. Może tak samo jest z Koreańczykami.
Koreańczycy sami się nad tym zastanawiają. Kluczowa jest odpowiedź na pytanie, kiedy narodził się naród koreański. Jedni twierdzą, że stało się to pod koniec XIX w. podczas powstań chłopskich przeciwko skorumpowanym władzom królestwa Joseon. Inni, że na początku XX w., gdy upadało Cesarstwo Koreańskie i rozpoczynała się trwająca do 1945 r. okupacja japońska. Część badaczy dowodzi, że Koreańczycy wiedzieli już wówczas, kim nie są – że nie są ani Japończykami, ani Chińczykami, ale nie wiedzieli jeszcze, co to znaczy być Koreańczykiem. Według nich świadomość narodowa pojawiła się później, po II wojnie światowej.
Z tej perspektywy Koreańczycy wcale nie są podzielonym narodem, a osobnymi nacjami. Czy Koreańczycy z Południa widzą tych z Północy tak jak Polacy z Polski Polaków z Białorusi?
Zależy, kogo spytasz. Coś jednak jest w tej analogii. Wbrew pięknym sloganom o 5 tys. lat wspólnej historii zarówno migranci z KRLD, jak i Koreańczycy pochodzenia chińskiego doświadczają na Południu wiele chamstwa, nietolerancji. Może więc rzeczywiście nie istnieje wspólna tożsamość koreańska?
A 5 tys. lat koreańskiej historii nie jest postulatem turbokoreańczyków – tych samych, którzy twierdzą, że Koreańczycy mieli stworzyć starożytne cywilizacje, a następnie przepłynąć ocean i dlatego dzisiejsza rdzenna ludność Ameryk ma koreańskie korzenie?
Turbokoreańczycy to margines porównywalny do wyznawców Wielkiej Lechii. Opowieść o 5 tys. lat koreańskiej historii należy natomiast do głównego nurtu, uważa tak większość Koreańczyków, powtarzają to politycy. Inna sprawa, że nie istnieje naród, który miałby 5 tys. lat kontynuacji swojej historii.
Kontynuacja to ciekawy problem – niektórzy twierdzą np., że zrabowane zabytki egipskie nie powinny być zwrócone, gdyż dzisiejsi Egipcjanie nie mają już niczego wspólnego ze starożytnymi Egipcjanami i dlatego te zabytki do nich nie należą. Dlaczego zaś Koreańczycy z Południa odnoszą się z niechęcią do tych z Północy?
Mieszkańcy Południa cenią kraje, które odniosły sukces gospodarczy – im samym też udało się tego dokonać i w krótkim czasie z kraju ubogiego stali się średniej wielkości mocarstwem. Z kolei na mieszkańców państw rozwijających się patrzą z góry oraz przypisują im negatywne stereotypy, uważając ich za leniwych. Amerykanin i Japończyk nie doświadczy raczej w Korei Południowej przemocy fizycznej, natomiast pracownik z Etiopii czy Bangladeszu może się z tym spotkać. Darwinizm społeczny i kult pracy wciąż są silnie obecne w południowo koreańskiej kulturze. Koreańczykom wpajano, że są warci tyle, ile zarobią.
Brzmi to jak rasizm ekonomiczny.
Koreańczyk z Północy nie potrafi przy tym na ogół obsługiwać elektronicznego sprzętu, nie zna angielskiego czy nie rozumie internetu – w KRLD on nie istnieje, funkcjonuje tylko intranet, wewnętrzna sieć. Poza tym część lewicy uważa, że uciekinierzy z Północy musieli zrobić coś złego, skoro wyjechali, przykleja im się łatkę przestępców. Z kolei część prawicy widzi w nich komunistycznych szpiegów…
W południowokoreańskim kinie są jednak inne głosy. W filmie „W sieci” Kim Ki-duka główny bohater jest rybakiem z Północy, którego znosi na wody Południa. Wcale nie chce tam zostać, domaga się powrotu do domu, a system Korei Południowej uważa za opresyjny.
Dzisiejsza prawica wywodzi się z proamerykańskich i antykomunistycznych rządów wojskowych. Generałów krytykowała zaś lewica, której zdarzało się nawet mieć na sztandarach hasła propółnocnokoreańskie – i to lewica dziś rządzi na Południu. Pod koniec lat 90. Seul zaczął prowadzić politykę prozjednoczeniową, rozpoczęły się szczyty Północ – Południe i od tego czasu perspektywa, o której mówisz, znalazła się w głównym nurcie. KRLD często przedstawia się na lewicy wręcz w różowych barwach.
Ale jak w różowych barwach można pokazywać reżim Kim Dzong Una?
Wielu Koreańczyków nie wierzy w doniesienia o północnokoreańskim totalitaryzmie, myślą, że nie jest tam aż tak źle, że żyją tam tacy sami Koreańczycy jak oni, jedynie mają opresyjny system – taki jak był na Południu 30–40 lat temu. KRLD przedstawia się często nie jako agresora, ale jako ofiarę polityki mocarstw. Czasem może też nie chcą wiedzieć, co dzieje się za 38. równoleżnikiem, żeby nie mieć poczucia winy, że ich bracia są więzieni w obozach pracy.
Obozy mogą być blisko – z Seulu do KRLD jest ok. 30 km.
W tym samym czasie prawica wręcz pała nienawiścią do Pjongjangu. To dwie strony medalu, acz środowisko filmowe jest zdominowane raczej przez nacjonalistyczną lewicę. Widać to dobrze we wspomnianym południowokoreańskim filmie „W sieci” – pamięta pan, jak pokazany jest główny bohater?
Roman Husarski, „Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej”, Wydawnictwo Czarne, 2021 / Materiały prasowe
Proszę mi przypomnieć.
Ludzi z KRLD przedstawia się często jako obdarzonych niemalże supermocami i jako lepszych, bardziej tradycyjnych Koreańczyków. Dla prostego rybaka z „W sieci” nie jest problemem pokonanie kilkunastu południowokoreańskich agentów i ucieczka. Czarnym charakterem w filmie jest funkcjonariusz bezpieki z Południa. W tych filmach nie pojawia się krytyka liderów Korei Północnej. To wręcz tabu.
Pisze pan w swojej książce o ludziach, którzy uciekli z Północy na Południe, a później tego żałowali i wrócili. Jeden z nich, czując się oszukany przez przemytnika, powiedział: „To nie jest raj, który mi obiecywano”.
Pośrednicy obiecują Koreańczykom z Północy nie wiadomo jakie cuda. Ale ludzie ci niewiele wiedzą o świecie, a zdecydowana większość z nich nigdy nawet nie była nie tylko w Pjongjangu, lecz nawet w stolicy swojej prowincji. W Korei Północnej większość nie może się swobodnie przemieszczać. Potrzeba odpowiednich papierów, a te kosztują. Uciekinierzy nie wiedzą też często, że zdobywszy paszport Południa, nie będą mogli odwiedzić krewnych na Północy. Niektórym udaje się jednak z nimi skontaktować.
Są takie możliwości?
Za pomocą chińskich kart SIM codziennie przeprowadza się ok. 3 tys. rozmów między Koreańczykami z obu stron granicy. Gdy myślimy o państwie totalitarnym, wyobrażamy sobie monolit. Tymczasem KRLD jest krajem skrajnie skorumpowanym, w którym życie jest różne w zależności od regionu. Zupełnie inaczej wygląda życie człowieka w pilnie strzeżonej prowincji Chagang-do, w której prawdopodobnie skoncentrowany jest przemysł zbrojeniowy, a zupełnie inaczej mieszkańca miasteczka w pobliżu granicy z ChRL, gdzie jest wiele chińskich inwestycji i władza nie jest aż tak opresyjna.
A czy w Korei Południowej noszenie koszulki z napisem „Popieram Kim Dzong Una” jest legalne?
Nie, ale to w dużej mierze martwe prawo. Teoretycznie wciąż jednak materiały czy koszulki propółnocno koreańskie są zakazane. Kiedyś pociągało się takie osoby do odpowiedzialności częściej, dziś dzieje się to rzadko, a wyroki są bardzo niskie – na ogół kończy się na grzywnie lub wyroku w zawieszeniu. Gdy w 2018 r. w Korei Południowej doszło do spotkania przywódców obu państw, lewica zorganizowała wiec, na którym wierzący w zjednoczenie trzymali transparenty w rodzaju „Jestem fanem Kim Dzong Una”. Policja nie interweniowała. W 2019 r. głośna była afera z północnokoreańską restauracją w Seulu, która wywiesiła portrety liderów KRLD – zostały one jednak dosyć szybko usunięte i na tym się skończyło. Z kolei materiały propagandowe z KRLD są dosyć łatwo dostępne. Na You Tubie jest choćby wiele filmów z Północy, które – jak widać po komentarzach – są oglądane na Południu. Ale ma to swoje granice. Przed sądem toczy się sprawa wydawcy ośmiu tomów pamiętników Kim Ir Sena, założyciela KRLD. Zostały one wypuszczone bez opatrzenia ich komentarzem – to tak jakby w Polsce bez komentarza wydać „Mein Kampf”.
Aby tworzyć swoją propagandę, w przeszłości Kimowie porywali nawet japońskich czy południo koreańskich artystów – najbardziej znany był przypadek Shin Sang-oka. Jak to się stało?
Zdarzyło się to w 1978 r. Najpierw służby północno koreańskie porwały w Hongkongu byłą żonę reżysera, aktorkę Choi Eun-hee, a gdy ten udał się na jej poszukiwanie – sam został uprowadzony. Początkowo nie chciał kręcić dla Kim Dzong Ila i dlatego trafił do łagru. Złamał się po kilku latach i w 1983 r. nakręcił dla reżimu pierwszy film. Ciężko pracował. W niecałe trzy lata zrobił siedem produkcji i nadzorował kilka naście innych.
Przed naszą rozmową oglądałem nakręcony dla reżimu przez Shin Sang-oka film „Pulgasari” – północnokoreańską odpowiedź na „Godzillę”.
To dobrze zrealizowany film, w którym reżyserowi udało się przemycić nieprawomyślny przekaz i dlatego „Pulgasari” jest dziś zakazany w KRLD. Godzillę zagrał legendarny japoński aktor Kenpachirô Satsuma, wielokrotny odtwórca głównej roli w japońskich filmach o potworach. Zresztą on też został zwabiony do Pjongjangu podstępem – myślał, że leci kręcić film w Chinach, a wylądował w Korei Północnej. Akcję zorganizował Kim Dzong Il, którego życiorys przypomina biografię Escobara, z jedną tylko różnicą – nigdy nie spotkała go kara.
Jak wyglądało kręcenie „Pulgasari”?
Reżyserowi zapewniono komfortowe warunki pracy. Kim Dzong Il powiedział mu, że otrzyma, czegokolwiek będzie potrzebował. Więc reżyser testował Kimów. Chciał japońskich aktorów – ściągano mu ich. Chciał wykorzystać parę tysięcy uzbrojonych żołnierzy jako statystów – nie było z tym problemu. Shin Sang-ok poprosił wreszcie o wysadzenie prawdziwego pociągu w jednej ze scen i myślał, że tu reżim już odmówi.
Odmówił?
Zgodził się i na to. Kim Dzong Il był niespełnionym artystą, marzył mu się podbój festiwali filmowych na całym świecie i to zapewniał mu Shin Sang-ok. W trakcie jednego z nich zresztą udało mu się zbiec. Na festiwalu w Wiedniu wraz z żoną – bo reżim zmusił ich do ponownego ślubu, co zresztą później zaakceptowali – uciekł do ambasady USA. Do Korei Południowej wrócił pod koniec lat 80., ale mało kto uwierzył w jego historię.
Jak to?
Do dziś można się spotkać z opinią, że nie został porwany, ale wyjechał dobrowolnie, gdyż dostał lepszą ofertę pracy na Północy. Reżyserowi udało się jednak nagrać Kim Dzong Ila, który przeprasza go, że został uprowadzony. Szczegóły całej sprawy opisał Paul Fisher w książce „Kim Dzong Il. Przemysł propagandy”. Z kolei nagrania Shin Sang-oka obejrzymy w filmie dokumentalnym „Kochankowie i dyktator” na Netfliksie.
Wróćmy do zjednoczenia i zastanówmy się, jakie zagrożenia niosłoby ono dla Południa. Gdyby miało dojść kiedyś do demokratycznych wyborów, w których głosowaliby wszyscy Koreańczycy, Seul musiałby obawiać się 25 mln wyborców nie rozumiejących demokracji, skłonnych do uwierzenia najbardziej populistycznym i skrajnym siłom.
Istnieje to i wiele innych niebezpieczeństw, ale to próżna rozmowa. Zjednoczenie nie jest możliwe, to temat wykorzystywany głównie dla celów politycznych. Politycy rządzącej Partii Demokratycznej zdają sobie również sprawę ze skali problemów. Postulują różne działania mające zbliżyć obie strony. Modna jest narracja o stworzeniu czegoś na kształt koreańskiej Unii Europejskiej – byłyby to osobne systemy z częściowo wspólnymi władzami, gospodarką i wojskiem.
System łączący skorumpowany parakomunistyczny totalitaryzm z demokracją?
I dlatego uważam, że do realnego zjednoczenia nie dojdzie tak długo, jak reżim Kim Dzong Una jest u władzy. Pjongjang jest zainteresowany rozmowami o zjednoczeniu, dopóki nie musi niczego dawać. To wygodny układ: szantażować Południe bronią nuklearną, godzić się co jakiś czas na dialog, na pomoc rozwojową dla KRLD i po pewnym czasie znowu eskalować napięcia. Ten cykl trwa od lat 70., korzystają na nim elity Północy, traci społeczeństwo.
W 2015 r. był pan w Korei Północnej na festiwalu filmowym. Jak wyglądała podróż?
Scenariusz wyjazdu do KRLD zawsze jest ściśle określony, ale może się różnić w zależności od biura turystycznego. Możesz rekreacyjnie chodzić po Górach Diamentowych lub wypoczywać na plaży w Wonsan, a możesz przemierzać szlak historyczny wzdłuż pomników Kim Ir Sena, a te znajdziesz w każdym mieście.
Był pan w KRLD w czasie, gdy sądzono amerykańskiego studenta Otto Warmbiera. Udał się tam na wycieczkę, został oskarżony o kradzież plakatu propagandowego i skazany na 15 lat ciężkich robót. Po 17 miesiącach odesłano go do USA w stanie śpiączki, zmarł po kilku dniach. Nie bał się pan, że przypadkowo może zrobić coś nieprawomyślnego i zostać ukarany?
Nie, podróż przebiega w tak kontrolowanych warunkach, że nie sposób popełnić faux pas. Osobiście wątpię, aby Otto zrobił coś złego – stał się raczej zakładnikiem Kim Dzong Una, który użył go w negocjacjach z Waszyngtonem. Jeśli ktoś nie jest Amerykaninem, nie musi się bać. Obawiałem się tylko tego, że gdybym potrzebował pomocy medycznej, mógłbym jej nie otrzymać. Służba zdrowia stoi tam na bardzo niskim poziomie, brakuje nawet zwykłych środków anestezjologicznych, a pacjentów znieczula się nalewką z żeń-szenia.
Coś zdziwiło pana podczas pobytu w KRLD?
Byłem zszokowany tym, jak zmieniło się kino północnokoreańskie. Wykonano skok technologiczny, tworzona propaganda jest coraz bardziej efektywna i nowoczesna. Dotyczy to zresztą nie tylko kinematografii. You tuberzy z Północy, którzy tworzą treści wyłącznie dla odbiorców zagranicznych, prowadzą vlogi nieodstające technicznie od tych zachodnich czy chińskich, czasem można się nie zorientować, że nagrywają to filmowcy z KRLD. Kim Dzong Un chce tworzyć pozytywną narrację o swoim kraju i jest w tym coraz lepszy. Wystarczy spojrzeć na komentarze pod filmikami. Ludzie piszą w nich, że w Korei Północnej nie może być jednak tak źle, a zachodnia propaganda wszystko zniekształca. Inna sprawa, że media zachodnie rzeczywiście powielają różne bzdury o tym kraju, ale nie oznacza to jeszcze, że nie ma na Zachodzie dobrego dziennikarstwa poświęconego KRLD. Tym bardziej nie oznacza to, że z Koreą Północną wszystko jest w porządku.
Jest dużo biur podróży oferujących wycieczki do KRLD. Pan pojechał tam, bo zajmuje się Koreą naukowo, ale czy gdybym ja pojechał tam po prostu na urlop, postąpiłbym etycznie? Pieniądze, które wydam na miejscu, trafią do kieszeni reżimu.
Z jednej strony te pieniądze trafią do reżimu, ale z drugiej trafią też do rodzin przewodników czy pracowników muzeów. Nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi, ale bawią mnie również twierdzenia zwolenników podróży do KRLD, którzy uważają, że poprzez kontakt z ludźmi z Zachodu tamtejsze społeczeństwo się zmieni. To naiwne, a może wręcz neokolonialne. Bo niby w jaki magiczny sposób sama obecność człowieka Zachodu ma przynieść zmiany? Podobne wycieczki po Demokratycznej Kampuczy Czerwonych Khmerów czy stalinowskim ZSRR ani krzty nie zmieniły tamtych systemów i nie mogły tego zrobić. Dla mnie największym dyskomfortem była konieczność pokłonienia się przed dwoma wielkimi posągami na centralnym placu na wzgórzu Mansude w Pjongjangu – Kim Dzong Ila i Kim Ir Sena oraz pokłon w ich mauzoleum.
Każdy turysta musi to zrobić?
Każdy, nie masz wyboru. Ma to pokazać miejscowym, że cały świat czci rodzinę Kimów.
Znajomy opowiadał mi, że gdy kilkanaście lat temu był w KRLD z grupą badaczy, otrzymali opiekuna, który miał rzekomo nie znać innych języków poza koreańskim. Zaczęli więc opowiadać sobie w jego obecności żarty w różnych językach, aż w końcu parsknął śmiechem i wydało się, że dobrze wszystko rozumie. Poprosił ich, żeby go nie wydali. Też miałeś przewodnika?
Nie ma innej możliwości. Wszystko oparte jest na sztywnym scenariuszu. Nie wyjdziesz samemu na miasto. Nie dosiądziesz się do zwykłych mieszkańców w knajpie. Jakby tego było mało, turyści na ogół są lokowani w hotelu Yanggakdo, który znajduje się na wyspie. W ten sposób pilnuje się, by nikt przez przypadek się nie wymknął. Tylko dyplomaci mogą swobodnie poruszać się po Pjongjangu. Zresztą niewiele to zmienia. Zwykli mieszkańcy Korei Północnej nie zaryzykują swobodnej rozmowy z obcokrajowcem. Wiedzą, że są obserwowani. Te wszystkie restrykcje i atmosfera kontroli w KRLD to pewnie jeden z powodów, dlaczego podróż do tego kraju tak wielu kusi. Wydaje im się, że za tymi ograniczeniami musi kryć się jakaś wielka tajemnica. Łudzą się. Szczególnej tajemnicy tam nie ma.
Roman Husarski analityk Instytutu Boyma i autor bloga Wloczykij.org. Na Uniwersytecie Jagiellońskim przygotowuje doktorat poświęcony kinematografii Korei Północnej