Czy we współczesnym kapitalizmie rzeczy są warte tyle, ile wynosi ich cena przemnożona przez sprzedaż? Czy raczej cena i liczba sprzedanych egzemplarzy zależy od tego, ile wartości mogą przechwycić najsilniejsi?
Czy we współczesnym kapitalizmie rzeczy są warte tyle, ile wynosi ich cena przemnożona przez sprzedaż? Czy raczej cena i liczba sprzedanych egzemplarzy zależy od tego, ile wartości mogą przechwycić najsilniejsi?
Mariana Mazzucato często gości na łamach tej kolumny. Weszła do gry książką petardą „Przedsiębiorcze państwo” z 2013 r. (wydanie polskie w roku 2016). Pokazywała w niej, że większość opowieści o dzielnych pionierach współczesnego biznesu, którzy z garażu domu rodziców budowali podwaliny rządzących dziś światem superkoncernów technologicznych, trzeba włożyć między bajki. W tamtej publikacji ekonomistka powiadała mniej więcej tak, jak następuje: Weźmy do ręki smartfon. Kto korzysta na tym, że znajduje się w każdej kieszeni? Wiadomo – prywatne koncerny z Doliny Krzemowej. A co odróżnia smartfon od tradycyjnego telefonu albo ładniejszego kalkulatora? Kilkanaście przełomowych technologii, takich jak ekran dotykowy, szybki internet, syntezator głosu czy inteligentna wyszukiwarka. A kto te wszystkie technologie stworzył? Państwo. Nie Google, Apple ani Facebook. One te technologie zmonetyzowały, ale na wczesnym (czyli kluczowym) etapie tych przełomowych innowacji były państwowe inwestycje. To na nich pasą się dzisiejsi prywatni giganci. A opowieść o marnotrawnym państwie, które trzeba trzymać z dala od gospodarki, jest kłamstwem, na którym zasadzają się dobre samopoczucie i zyski Doliny Krzemowej.
Od tamtej pory minęła prawie dekada. Mariana Mazzucato została doceniona przez wszystkie możliwe elitarne fora i grona w zachodnim światku ekonomicznym. Przedstawiła swoje argumenty wszystkim możliwym koronowanym i niekoronowanym głowom naszych czasów. Dobrze wykorzystała ten czas, ugruntowując swoją akademicką i intelektualną pozycję i stanęła na czele Instytutu Badań nad Innowacjami i Pożytkiem Publicznym na University College w Londynie. Napisała też kolejną książkę, która właśnie trafia do polskiego czytelnika.
/>
„Wartość wszystkiego” wyszła po angielsku w roku 2018, ale nie stała się takim wydarzeniem jak „Przedsiębiorcze państwo”. Pewnie dlatego, że tak celny strzał trudno powtórzyć, zwłaszcza trzymając się podobnego tematu. Nie oznacza to oczywiście, że „Wartość...” jest gorsza. Może nawet przeciwnie. W tej książce Mazzucato pogłębia wiele zagadnień, które w poprzedniej ledwie liznęła. „Wartość wszystkiego” jest też bardziej fundamentalna. Pokazuje, że problemy ze współczesną gospodarką nie tkwią w jednej czy drugiej błędnej decyzji albo wadliwym prawie. Chodzi o samą koncepcję wartości. Rzecz fundamentalną dla ekonomii w ogóle. No bo czym jest ekonomia, jeśli nie (w pewnym sensie) nauką o zarządzaniu zasobami, które musi się przecież odbywać się na podstawie jakichś kryteriów.
Takim kryterium jest oczywiście wartość rzeczy. To ona sprawia, że pewne dobra rozwijamy i preferujemy, inne zaś pozostają niedocenione. Tu jednak tkwi haczyk. Mazzucato pokazuje nam bowiem, że we współczesnym kapitalizmie wartość określana jest przede wszystkim przez to, ile da się przechwycić. To jest miara przykładana przez kapitalizm i odpowiedź na pytanie, dlaczego niektóre rynki (np. usługi finansowe) są tak mocno dowartościowane, a inne (usługi społeczne) wręcz przeciwnie. W „Wartości...” Mariana Mazzucato znów podejmuje próbę pokazania, jak tworzona jest wartość w trzech kluczowych dziedzinach: finansach, innowacjach i w sektorze publicznym. Kolejny raz próbuje przypomnieć, jak wielką rolę odgrywa ta ostatnia branża. Bynajmniej nie żaden maruder. Ale przeciwnie – w wielu przypadkach twórca realnej wartości ekonomicznej.
Ci, którzy czytali „Przedsiębiorcze państwo”, nie znajdą tu fajerwerków ani momentów otwierających trzecie oko. Jeśli zaś ktoś o Mazzucato i jej pierwszym dziele ledwie słyszał, to ma szansę ten stracony czas nadrobić.
Reklama
Reklama