Coraz więcej Amerykanów opuszcza Zachodnie Wybrzeże z powodu szybujących kosztów życia. Za połowę ceny klitki w Los Angeles mogą kupić dom z ogrodem w Teksasie
Z Mikiem Leuzze’em, menedżerem R&D w firmie komunikacyjnej Broadcom, poznaliśmy się rok temu, gdy kupił dom w moim sąsiedztwie w Fort Collins w stanie Kolorado. Na razie mieszka w nim na pół gwizdka, bo nie chce się na dobre wyprowadzać z rodzinnej Kalifornii w czasie pandemii. – Nasz dom w Kolorado jest dwa razy większy od tego, który mamy w San Jose, a kosztował połowę tego, ile trzeba dać za przeciętne mieszkanie w Kalifornii, nie mówiąc o inwestycjach z wyższej półki – opowiada Mike. – Wzięliśmy go na kredyt, ale mój doradca finansowy wyliczył, że spokojnie będziemy spłacać zobowiązanie z sum zaoszczędzonych tutaj na stanowych i lokalnych podatkach. Nie wspomnę o innych oszczędnościach, zwłaszcza na wodzie i energii. W Kalifornii rachunki za nie mogą dochodzić do tysiąca dolarów za miesiąc. Tutaj płacicie chyba nie więcej niż 200 dol., prawda? – pyta Mike.
Podkreśla, że choć podatki na Zachodnim Wybrzeżu są wysokie, to nie widać, aby pieniądze z nich były odpowiednio inwestowane – zwłaszcza sądząc po kiepskim stanie infrastruktury i braku przygotowania do klęsk żywiołowych. Najlepszy przykład to susze, które regularnie nawiedzają stan. – Czy zapewniliśmy lasom odpowiednią ochronę, by minimalizować skutki pożarów? Nie. Sieć elektroenergetyczna od dawna nie jest w stanie obsługiwać tak dużej liczby ludzi, jak obecnie, a mimo to jedyną odpowiedzią władz Kalifornii na ten kryzys jest wyłączanie prądu – denerwuje się Mike.
To właśnie seria blackoutów sprzed dwóch lat zasiała w rodzinie Leuzze’ów myśl o przeprowadzce. Przerwy w dostawach prądu zdezorganizowały wtedy na ponad tydzień życie ponad 3 mln gospodarstw domowych. W założeniu miały zapobiec kolejnej serii pożarów wywoływanych przez zawalające się podczas wichur linie wysokiego napięcia. W latach 2017–2018 objęły one bezprecedensowy obszar stanu. Niechlubny rekord pobiły jednak pożary, do których doszło jesienią ubiegłego roku. Wichury to element klimatycznego krajobrazu zachodniej części Kalifornii, powracający co roku o tej samej porze. Problemem jest to, że za każdym razem okazuje się, że miejscowe władze nie zrobiły wiele, by przygotować na nie stan. – Kłopoty z przestarzałą, sypiącą się siecią mieliśmy w Dolinie Krzemowej już 20 lat temu, gdy się tam wprowadzałem i gdy żyło tam pół miliona ludzi mniej niż teraz. Nic się nie poprawia, jest coraz gorzej. Za to szefostwu PGNE (największy koncern energetyczny w Kalifornii – red.) żyje się doskonale. Gdy po skandalach z pożarami prezes firmy został wyrzucony z pracy, na do widzenia zainkasował 20 mln dol. – mówi ze złością Mike.
Kolejnym powodem przenosin do Kolorado jest to, że studiuje tu jego syn. Chłopak nie dostał się na stanowe uniwersytety w Kalifornii, na które aplikował, mimo że wypadały gorzej w rankingach niż jego obecna uczelnia. Jak przekonuje Mike, odrzucono go, bo jako miejscowy uiszczałby niższe czesne niż osoby pochodzące z innych rejonów USA. To norma w każdym stanie – ukłon w stronę podatnika, który utrzymuje stanowe szkolnictwo. – Kalifornijskie uczelnie wolą studentów z zewnątrz, stawiają więc miejscowym o wiele wyższą poprzeczkę. Zagranicznych aplikantów płacących gotówką, którzy nie kwalifikują się do żadnych stypendiów, przyjmują z marszu. To rozbój w biały dzień – kończy rozgoryczony Mike.
Dziura demograficzna
Podobnych do niego uciekinierów z Kalifornii jest coraz więcej. W 2019 r. wyprowadziło się stamtąd 650 tys. ludzi. Mimo pandemii mobilność Amerykanów nie osłabła również w zeszłym roku. Zwłaszcza wielu mieszkańców wielkich miast – jak Nowy Jork, Los Angeles czy Chicago – dzięki możliwości pracy zdalnej bez żalu zamieniła duszne, zakorkowane ulice i astronomicznie drogie klitki na prowincję. Tam mogli sobie pozwolić na dom z ogródkiem. Z badań portalu Zillow zajmującego się wyceną nieruchomości wynika, że w 2020 r. adres zmieniło 11 proc. Amerykanów, a co czwarty zna kogoś, kto się przeprowadził bądź planuje to zrobić. Trzy czwarte z tych, którzy przenieśli się w inny rejon USA, twierdzi, że powodem ich decyzji była chęć bycia bliżej rodziny, niższe koszty życia, lepsza praca lub dalsze kształcenie.
W ubiegłym roku po raz pierwszy w historii liczba mieszkańców Kalifornii skurczyła się, i to aż o 182 tys. osób. To mniej więcej tyle, ile liczy populacja dwóch znanych z filmów i seriali miast w pobliżu Los Angeles: Santa Moniki i Santa Barbary. Dla stanu oznaczało to jednocześnie utratę jednego miejsca w Kongresie. Co jest przyczyną tego kryzysu demograficznego? Władze Kalifornii obserwują odpływ mieszkańców od trzech dekad – w minionym dziesięcioleciu stan opuściło ok. 2 mln. Jednak w poprzednich latach trend ten łagodziły dwa czynniki. Pierwszy to imigranci, choć część z nich osiedlała się na Zachodnim Wybrzeżu tylko na kilka lat – czy to w związku z pracą w rolnictwie (Latynosi), czy w sektorze IT (profesjonaliści na wizach HB-1). Drugi czynnik to wysoka dzietność wśród rodzin imigrantów, szczególnie latynoskich. Dzięki temu bilans demograficzny był do tej pory dodatni. W 2020 r. zanotowano jednak nie tylko słabszą dynamikę imigracji i mniej urodzeń, lecz także wzrost liczby zgonów na COVID-19.
Koczowiska w Beverly Hills
Jedną z bolączek Kalifornii, działających odstraszająco na miejscowych – zwłaszcza rodziny z dziećmi – jest rosnąca w szybkim tempie skala bezdomności. Zjawisku temu sprzyja ciepły klimat, ale i specyficzne ustawodawstwo. W przeciwieństwie do innych stanów w Kalifornii bezdomność jest legalna – zdepenalizowano ją w 2006 r. po długiej walce sądowej American Civil Liberties Union, organizacji na rzecz praw obywatelskich. Policja nie może więc nikomu zabronić koczowania na ulicy, a interwencje dozwolone są tylko w przypadku podejrzenia popełnienia przestępstwa. Ponieważ kalifornijskie więzienia i tak pękają w szwach, w praktyce władze przymykają oko na niektóre przewinienia bezdomnych, jak handel narkotykami. Charakterystyczne namiotowiska bezdomnych wyściełają obecnie ulice wszystkich większych miast w Kalifornii. W San Francisco i Sacramento rozrosły się na tyle, że dotarły do granic reprezentatywnych dzielnic handlowych i finansowych. W Los Angeles zajęły część słynnej plaży Venice Beach czy ulice u podnóża malowniczych pagórków z ekskluzywnymi osiedlami Beverly Hills.
Plaga bezdomności wiąże się z częstszymi przypadkami zakłócania porządku publicznego przez osoby chore psychicznie, które stanowią znaczny odsetek mieszkańców koczowisk (szacuje się, że ok. 20-25 proc.), a także większą ilością brudu i śmieci na ulicach oraz w środkach transportu. – Bezdomność to być może najtragiczniejszy efekt niekontrolowanego wzrostu kosztów życia, z jakim mierzymy się w Kalifornii – wyjaśnia w rozmowie z DGP prof. Arturo Baiocchi, socjolog i urbanista z Uniwersytetu Stanu Kalifornia w Sacramento. – Niestety, jeśli 40 proc. Kalifornijczyków wydaje dziś ponad połowę swoich dochodów na mieszkanie i media, to ludzi, których nie stać na dach nad głową – mimo że niektórzy z nich mają pracę – będzie przybywać. Inni zdecydują się z kolei wyjechać w poszukiwaniu tańszego i bardziej harmonijnego życia. To nie przypadek, że wiele trudów życia w Kalifornii sprowadza się do jednej rzeczy: braku dostępu do bardziej przystępnych cenowo mieszkań – wyjaśnia prof. Baiocchi.
Ben Zovod, analityk i doradca ds. zdrowia publicznego, pracujący zdalnie na Uniwersytecie San Francisco, zrejterował z Kalifornii trzy lata temu. Jak przyznaje, głównym powodem były horrendalne koszty życia, które prowadzą do coraz większej segregacji ekonomicznej i mieszkaniowej. – Nie ma żadnego poczucia wspólnoty ani wspólnego interesu. Atmosfera do życia w Kalifornii stała się dla mnie zbyt toksyczna – mówi Ben. Nie do wytrzymania stały się też problemy z komunikacją. – Biuro, lekarz, szkoła, sklep – nieważne, gdzie się wybierasz, w rejonie Zatoki San Francisco wszędzie stoisz w korkach, bez względu na porę czy dzień tygodnia. Do pracy dojeżdżałem tylko 20 km autostradą, ale zabierało mi to ponad godzinę. A i tak parkowałem 2 km od kampusu, bo tylko tam dawało się upolować wolne miejsce. Wszyscy mają dość, wszyscy są sfrustrowani i niemiłosiernie w związku z tym zorientowani na rywalizację – skarży się Ben.
Jednak kalifornijski exodus ma dla niego przynajmniej jedną pozytywną stronę. – To nauczka, że są granice eksploatacji obszaru i zasobów, jakimi dysponujemy. Gdy je przekroczymy, życie robi się nie do zniesienia. Mniej zatłoczona, lepiej zarządzana Kalifornia może się z czasem znów stać wspaniałym miejscem do życia – podsumowuje Ben.
Obcy we własnym stanie
Zarówno on, jak i Mike Leuzze zwracają też uwagę na kwestię, której poruszanie bywa uznawane za niepoprawne politycznie. Chodzi o etniczną i kulturową strukturę współczesnej Kalifornii. Latynosi stanowią dziś 39 proc. populacji, biali – 36 proc., a Azjaci – 15 proc. Kalifornijskie aglomeracje są przede wszystkim ośrodkami imigrantów i to względnie nowych, przybyłych do stanu w ostatnim ćwierćwieczu. W Dolinie Krzemowej imigranci stanowią 70 proc. pracowników sektora tech. Z kolei w ponad dwumilionowym San Jose 40 proc. populacji to osoby, które nie urodziły się w USA. Zdaniem Mike’a imigranci z Azji nie są zainteresowani integracją, zamykają się we własnym kręgu kulturowym i wprowadzają do biznesu wyniszczającą etykę pracy. – Azjaci przyczynili się do akceptacji w naszych firmach skrajnego pracoholizmu, w którym niemal nie ma miejsca na celebrowanie świąt i tradycji amerykańskich. Człowiek czuje, że żyje nie we własnym kraju, lecz gdzieś indziej, gdzie nie chciał się znaleźć – mówi Mike.
Ben dodaje, że kultura rywalizacji charakterystyczna dla wielu Azjatów wywiera duży wpływ na system edukacji. – Dzieci z azjatyckich rodzin nie kończą dnia w szkole na ostatnim dzwonku. Maszerują po nim do centrów korepetycji na kolejne godziny matematyki, języków. To może podnosi ogólny poziom wyników uczniów, ale tworzy nowe wyzwania: nierówności edukacyjne, wyścig szczurów, niezdrową atmosferę na szkolnych korytarzach – przekonuje Ben. I dodaje, że jest bardzo zadowolony ze szkoły w Kolorado, do której po przeprowadzce zaczął uczęszczać jego syn. – Uczy go i angażuje, ale nie niszczy psychicznie.
Nowa Dolina Krzemowa
Analizy pokazują, że większość emigrantów z Kalifornii pozostaje na zachodzie USA – w Arizonie (60 tys. przeprowadzek w 2020 r. według portalu Mymove.com) i Nevadzie (47 tys. przeprowadzek). Najbardziej popularnym stanem jest jednak Teksas (82 tys. przeprowadzek). W każdym z nich koszty życia są niższe nawet o 60 proc. w porównaniu z Kalifornią: średnia cena domu w Arizonie i Nevadzie wynosi 300–350 tys. dol. (w Teksasie jeszcze mniej), podczas gdy w rejonie zatoki San Francisco trzeba zapłacić 1,1 mln dol., w Sacramento – 700 tys. dol., a hrabstwie Los Angeles – 660 tys. dol. (dane za 2021 r. za Zillow.com). O Austin w Teksasie mówi się, że to nowa Dolina Krzemowa, bo za talentami odpływającymi z Kalifornii podążyły czołowe korporacje technologiczne. W ostatnich latach utworzyły tam swoje centra i oddziały tacy giganci, jak m.in. Intel, Apple, HP, Oracle i Microsoft. W ubiegłym roku Elon Musk przeniósł w okolice Austin produkcję Tesli i swoje przedsięwzięcia kosmiczne. Na pożegnanie rzucił gubernatorowi Kalifornii Gavinowi Newsomowi gorzkie słowa o duszącym stan klimacie podatkowym i legislacyjnym. Z kolei branża rozrywkowa najchętniej obiera kurs na Tennessee lub Georgię. W stolicy country Nashville osiedlają się gwiazdy ekranu i muzyki (mieszkają tam m.in. Taylor Swift, Nicole Kidman, Kelly Clarkson), zaś filmowcy chętnie wybierają Atlantę. Południowo-wschodnie wybrzeże Georgii zapewnia porównywalne warunki plenerowe i pogodowe do tych w Kalifornii, ale za ułamek tamtejszych cen. Studia filmowe są przyciągane też na południe przez atrakcyjne ulgi i ułatwienia podatkowe. Instytut filmowy w Los Angeles FilmLA już trzy lata temu ogłosił Georgię nową stolicą amerykańskiej produkcji filmowej. W 2008 r. po raz pierwszy zrealizowano tam więcej obrazów niż w Kalifornii. W Georgii kręci się obecnie ponad 50 filmów i seriali, m.in. „Stranger Things” i „Walking Dead”, najnowszy thriller z Melem Gibsonem „Agent Game” oraz nowy hit o superbohaterze z Dwaynem Johnsonem „Black Adam”.
Amerykańskie 500 plus
Perspektywy demograficzne Kalifornii rysują się nieciekawie nie tylko z powodu fali wyprowadzek, lecz także niskiej dzietności. Średni wiek kobiet rodzących pierwsze dziecko wzrósł w ostatnim dziesięcioleciu z 28 lat do 31 lat i jest najwyższy w USA (średnia dla kraju to 27 lat). Choć pandemia przyczyniła się do zmniejszenia liczby urodzin w całej Ameryce, to w Kalifornii spadek ten był największy i wyniósł 10,2 proc. (w skali kraju – 4 proc.). W rejonie Zatoki San Francisco na świat przyszło aż o 40 proc. mniej dzieci.
Problemom demograficznym ma zaradzić 6-bilionowy plan odbudowy amerykańskiej infrastruktury, który kilka tygodni temu zaprezentował prezydent Joe Biden. Jego częścią ma być specjalny „Plan dla amerykańskiej rodziny”, który przewiduje comiesięczny zasiłek dla rodziców (250–300 dol. na dziecko). Do tej pory często mogli liczyć tylko na kredyt podatkowy (i nie za każdego z ostatnich prezydentów). Ponadto plan Bidena zakłada dofinansowanie kosztów opieki nad dzieckiem w każdej formie, a więc nie tylko przedszkoli, ale i babysittingu, powszechny i płatny urlop macierzyński, a także zniesienie czesnego za wyższe szkoły policealne (community college). Wszystko po to, by obniżyć koszty wychowywania dziecka w USA i tym samym zachęcić Amerykanów do posiadania większej liczby potomstwa. ©℗
W ubiegłym roku po raz pierwszy w historii liczba mieszkańców Kalifornii skurczyła się, i to aż o 182 tys. osób. To mniej więcej tyle, ile liczy populacja dwóch znanych z filmów i seriali miast w pobliżu Los Angeles: Santa Moniki i Santa Barbary