Nasza cywilizacja sporo zawdzięcza liberalizmowi. A jednak słowo to stało się epitetem. Liberałowie – co poszło nie tak?

Narodzony, jako idea i doktryna, w dobie oświecenia – i mocno zrośnięty z jego fundamentalnym, racjonalistycznym przesłaniem – liberalizm w znacznej mierze ukształtował świat. W tym sensie można uznać, że odniósł sukces. Jego historyczne postulaty: zniesienie ustroju feudalnego i przywilejów stanowych, wolny rynek jako podstawa ustroju gospodarczego, demokracja konstytucyjna oparta na trójpodziale władz i równość ludzi wobec prawa, wolności obywatelskie i tolerancja – stały się z czasem „oczywistymi oczywistościami” w krajach cywilizacyjnego Zachodu (no dobrze, przynajmniej deklaratywnie), a i poza nim znalazły licznych zwolenników.
Ale liberalizm padł ofiarą własnego sukcesu. Te postulaty, w miarę jak były przyjmowane przez konkurujące z nim siły polityczne – były następnie przez nie często także przejmowane. Gdy partie liberalne stały w miejscu zadowolone ze stanu posiadania (jak się rychło okazało, chwilowego), inni ćwiczyli słuch społeczny, czujniej spoglądali na ewolucję i zmiany w emocjach elektoratu. Socjaliści z Zachodu nawrócili się na wolny rynek (nie wszyscy, ale wystarczająco wielu), jeszcze zanim upadły etatystyczne gospodarki komunistycznego Wschodu. Konserwatywna i nacjonalistyczna konkurencja z prawej strony, w większości, przyjęła go znacznie wcześniej (choć z pewnymi ograniczeniami). I lewica, i prawica przy okazji postawiły na dość naturalne cechy ludzkie – uznając, że sama wolność w sensie negatywnym (brak ograniczeń i wolność wyboru) to oferta dla relatywnie wąskiej elity (i teoretyków), podczas gdy większość wyborców oczekuje „zaopiekowania się nimi” na różne sposoby. Także wskazania wroga, na którego można zwalić winę za zbiorowe i indywidualne niepowodzenia. Ten aspekt uprawiania polityki w erze upowszechnienia prawa głosu i masowych mediów liberałowie zlekceważyli niemal całkowicie – i może dlatego sami stali się bardzo wygodną tarczą strzelniczą dla lewicowców i prawicowców.
Efekty znamy. Dawne partie liberalne, polityczne potęgi XIX w., w kolejnym stuleciu albo stopniowo zanikały, albo wtapiały się w szersze bloki, tworzone z niedawnymi rywalami z różnych stron sceny. Nieliczne i z opóźnieniem – zachowując liberalizm w nazwie oraz na sztandarach – modyfikowały jego charakter i przekaz, by nadążyć jakoś za zmianami społecznymi i oczekiwaniami nowych wyborców. Generalnie, w skali globalnej, nastąpił rozpad w miarę spójnego ruchu na dwa nurty.
Neokoni i socjalliberałowie
Liberałowie zwani konserwatywnymi, maksymalizujący znaczenie wolności gospodarczej, zaś całkowicie lekceważący czy wręcz odrzucający wolności obyczajowe, zawarli sojusze z nową, niekiedy religijno-nacjonalistyczną prawicą, starając się co najwyżej modyfikować elementy jej programów. Zazwyczaj porzucali przy tej okazji w nazwie liberalizm, opisując się raczej jako „wolnościowcy” lub „neokonserwatyści” (definicja amerykańska z początku lat 80. ubiegłego wieku: „neokon to niedawny liberał, którego wczoraj grupa czarnoskórych pobiła w zaułku i pozbawiła portfela”). Przykłady to amerykańscy Republikanie czy brytyjska Partia Konserwatywna, ale wpływ „liberalnej konserwy” da się odnaleźć i w ruchu neogaullistowskim we Francji czy w ugrupowaniach populistycznych organizowanych przez Silvia Berlusconiego we Włoszech.
Ci spośród liberałów, którzy znaczenie wolności obyczajowych docenili, zazwyczaj docenili też sens poszerzania fundamentalnego pojęcia „wolności” o aspekty pozytywne („wolność do działania”, a więc do rozwoju i samorealizacji) i zarzucili dawny, skrajny indywidualizm na rzecz podejścia „społecznego”. Tak narodził się nowoczesny socjalliberalizm (w Stanach Zjednoczonych nazywany po prostu liberalizmem i reprezentowany przez Partię Demokratyczną). Przyjęła go większość europejskich partii, współtworzących liberalną międzynarodówkę, w tym niemiecka FDP i brytyjscy Liberalni Demokraci. Mało która z nich, mimo tych wolt, zdołała zapewnić sobie znaczący wpływ na rządy w swoim kraju; zazwyczaj jedyne, o czym mogą marzyć, to rola mniejszego partnera w koalicji. Ewenementem na tym tle jest przypadek Estonii, gdzie scenę polityczną lata temu zdominowały dwa ugrupowania liberalne: bardziej „socjalno-postępowa” Partia Centrum i pozycjonująca się nieco bardziej na prawo Partia Reform.
Oba wskazane nurty – konserwatywny i socjalny – dokonały podobnego ukłonu w stronę swoich czasów: przeprosiły się z instytucją państwa. W klasycznym liberalizmie traktowana była dość podejrzliwie i zazwyczaj ograniczana do roli „nocnego stróża” (podmiotu mającego w swoich kompetencjach co najwyżej sprawy bezpieczeństwa zewnętrznego i ewentualnie wewnętrznego, politykę zagraniczną i możliwie ogólne ramy prawne). Chcąc nie chcąc, liberałowie chodzący na kompromisy z prawicą i lewicą akceptowali stopniowo rosnącą rolę aparatów państwowych w coraz to nowych dziedzinach życia, dbając co najwyżej o to, by kolejne polityki publiczne zawierały w sobie jak najwięcej ducha rynkowego.
Specyficzną reakcją wielu klasycznych liberałów (i młodzieży zafascynowanej ideą wolności) na taką dwutorową ewolucję stał się wybór „trzeciej drogi” – libertarianizmu, łączącego indywidualistyczne podejście, podtrzymanie nieufności do państwa, maksymalną wolność ekonomiczną oraz taką samą – obyczajową. Z uwagi na specyfikę podglebia kulturowego doktryna przyjęła się bodaj tylko w USA, gdzie Partia Libertariańska odnosi spore sukcesy na szczeblu lokalnym, a w kolejnych wyborach prezydenckich ugruntowała swą pozycję jako „trzecia siła”. W innych krajach libertarianie są całkiem nieobecni w życiu politycznym albo funkcjonują na jego marginesie.
Warto jeszcze wspomnieć o specyficznej narośli, jaka pojawiła się po drodze na zdrowym, liberalnym ciele – a nazywana bywa zazwyczaj „neoliberalizmem”. Skrótowo można ją określić jako akceptację i wsparcie systemu, w którym od wolności jednostki ważniejszy jest interes korporacyjnych i biurokratycznych molochów oraz ludzi tuczących się na patologiach styku sektora prywatnego z publicznym. Z ideami liberalnymi nie miało to i nie ma nic wspólnego, ale przyczyniło się walnie do kompromitacji terminu „liberalizm”.
Liberalizm po polsku
Ta skrócona historia politycznego liberalizmu ma swoje odzwierciedlenie także w Polsce. W epoce międzywojennej w naszym kraju niemalże nie zaistniał. W czasach PRL pojawił się w spektrum opozycyjnym, głównie dzięki działaniom wydawniczym, które podejmował Janusz Korwin-Mikke oraz aktywności grupy skupionej wokół Mirosława Dzielskiego; najbardziej zorganizowaną formułę przyjął w środowisku gdańskim. Wychowani w latach 80. działacze liberalni włączyli się w politykę III RP – ale po efemerycznym sukcesie i spektakularnym upadku Kongresu Liberalno-Demokratycznego szybko rozpierzchli się po ugrupowaniach, w których inspiracje liberalne znalazły się, najdelikatniej mówiąc, na dalekim planie.
Co charakterystyczne, politykę bodaj najbliższą współczesnym wizjom liberalizmu europejskiego prowadził rząd Sojuszu Lewicy Demokratycznej, kierowany przez Leszka Millera, a potem Marka Belkę. Było to skutkiem obecności w tym ugrupowaniu silnej grupy pragmatycznych działaczy, znających i rozumiejących biznes, a jednocześnie otwartych na świat, głównie wychowanków „reżimowych” organizacji studenckich późnego PRL. W tym samym czasie ich rówieśnicy z kręgów solidarnościowych, z powodów taktycznych, podtrzymywali więzi z Kościołem (wzięcie przez Donalda Tuska mocno spóźnionego ślubu kościelnego, tuż przed kampanią prezydencką) i szukali sojuszy z konserwatywnymi i ludowymi kręgami politycznymi.
Efekt: ideowi liberałowie albo uciekli od polityki, najczęściej w stronę działalności gospodarczej lub publicystyczno-medialnej, albo schowali poglądy do kieszeni i stali się wiernymi żołnierzami Jarosława Kaczyńskiego (twórcy obozu politycznego wyjątkowo odległego od zasad klasycznego liberalizmu), albo wylądowali w Platformie Obywatelskiej (pomijając nieudany i krótkotrwały epizod .Nowoczesnej). PO stanowiła zresztą, w chwili powstania, sporą nadzieję dla prawdziwych liberałów – ale bardzo szybko ją rozwiała, stając się bezideową partią władzy (a później równie bezideową opozycją). Sam Donald Tusk po drodze odkrył w sobie „socjaldemokratyczne serce”, a partia podjęła taktyczną decyzję o przystąpieniu na poziomie europejskim do międzynarodówki chadecko-ludowej, a nie liberalnej. Dla porządku odnotujmy, że próbę (zapewne motywowaną taktycznie) popchnięcia Platformy na powrót na tory liberalne podjął ostatnio Bartłomiej Sienkiewicz, podczas wewnętrznej kampanii wyborczej wygłaszając płomienne przemówienie pełne odniesień do całego spektrum idei wolnościowych. Akcja spaliła na panewce, a szefem partii został Borys Budka, polityk o typowym dla PO braku jakiejkolwiek jasnej afiliacji ideowej.
Po drugiej stronie partyjnych barykad, w Zjednoczonej Prawicy, funkcjonuje co prawda nadal partia Porozumienie pod wodzą Jarosława Gowina, który chętnie identyfikuje się jako liberał konserwatywny i nawet aspiruje czasami do pozycji „jednoczyciela” tego typu środowisk. Jego wiarygodność w tej roli jest jednak – nazwijmy to elegancko – niewielka, a praktyka głosowań jego ugrupowania z liberalizmem wykazuje związek luźny (co też jest określeniem ezopowym, ale le conservatisme oblige).
Na obrzeżach głównych nurtów
Mamy też, o czym mało kto wie, swoje środowisko libertariańskie – za jego ideowego papieża uchodzi od lat Jacek Sierpiński, ciekawy publicysta, a wśród aktywnych działaczy wymienić warto m.in. młodego specjalistę od stosunków międzynarodowych Przemysława Hankusa (szefa Stowarzyszenia Libertariańskiego) czy Karola Parkitę (animatora partii Możemy!). W przewidywalnej perspektywie większy wpływ na rzeczywistość zdają się jednak mieć inicjatywy libertariańskie w trzecim sektorze: jak Instytut Misesa czy Fundacja Wolności i Przedsiębiorczości, a także popularyzatorska i edukacyjna aktywność na rzecz wolnego rynku i społeczeństwa obywatelskiego Mikołaja Pisarskiego, Marcina Chmielowskiego czy Jacka Spendela.
Wypada jeszcze wymienić w tym przeglądzie aktywów polskiego liberalizmu Centrum im. Adama Smitha, Związek Przedsiębiorców i Pracodawców oraz powiązany z nim ciekawy think tank, jakim jest Warsaw Enterprise Institute. Z podmiotami tymi kojarzą się nazwiska Tomasza Wróblewskiego, Cezarego Kaźmierczaka, Andrzeja Sadowskiego i Roberta Gwiazdowskiego; ten ostatni podjął próbę reaktywacji konserwatywnej wersji liberalizmu na płaszczyźnie politycznej, startując w wyborach do europarlamentu z własną listą. Skończyło się to klapą; częściowo z powodów organizacyjno-taktycznych i popełnionych błędów, ale w dużej mierze dlatego, że polityczna oferta była skierowana do nieistniejącego elektoratu.
Nieco staromodny liberalizm Gwiazdowskiego byłby zapewne atrakcyjny dla starszych wiekiem i konserwatywnych obyczajowo przedstawicieli klasy wyższej średniej – tyle że w Polsce to grupa relatywnie nieliczna, a swój niewątpliwy obyczajowy konserwatyzm traktująca znacznie bardziej serio niż ekonomiczne argumenty o wyższości wolnego rynku. Z prostego powodu: to nie wolnemu rynkowi ludzie ci zawdzięczają kariery oraz dobrobyt, lecz dobrym układom z instytucjami państwowymi lub samorządowymi.
Tę lekcję, którą stanowiło fiasko politycznego projektu Gwiazdowskiego, warto mieć w pamięci. Także – kolejne etapy autokompromitacji, które zaliczają „wolnościowe” środowiska w ramach Konfederacji (żal w tym gronie Artura Dziambora, no i może troszkę Sławomira Mentzena).
Jest o co walczyć
Przyszłość polskiego liberalizmu – o ile w ogóle takowa jest – leży raczej po stronie środowisk bardziej otwartych na emocje i interesy polityczne młodszych pokoleń, i to bynajmniej nie tych „turbohusarskich”, dzielących czas i uwagę między oddawanie czci „Buremu” i podawanie dalej wrzutek Sputnika a promowanie teorii spiskowych, dotyczących „plandemii”, Wielkiej Lechii i zgubnego wpływu szczepionek oraz 5G. Znacznie atrakcyjniejsi wyborczo – być może w niedługiej perspektywie – są młodzi, nieźle wykształceni i zazwyczaj ciężko pracujący ludzie, znający świat poza opłotkami swojej gminy, otwarci na nowoczesność, w naturalny sposób tolerancyjni wobec inności (przynajmniej dopóki „inność” nie próbuje meblować im ich własnego świata przemocą). Przy tym coraz bardziej nieufni wobec instytucjonalnego Kościoła (niekoniecznie wobec religii jako takiej). Rozumiejący, że mamy (przynajmniej za ich życia) do dyspozycji tylko jedną planetę i że najwyższa pora rozsądnie o nią dbać. Żyjący w sieci – zarówno w sensie dosłownym (internet), jak i szerszym, socjologicznym (żegnaj, sztywna hierarchio!) – a co za tym idzie, inaczej niż ich rodzice i dziadkowie zdobywający i przetwarzający informacje, inaczej też postrzegający wyzwania i zagrożenia.
A ponadto – ci młodzi ludzie widzą, jak na ich oczach kompromituje się państwo. Za czasów PO było „z dykty” i troszczyło się tylko o ciepłą wodę w kranie, ale choć budowało im szklane sufity, to jeszcze jakoś działało, przynajmniej na pozór. Rządy Prawa i Sprawiedliwości miały zastąpić dyktę żelbetonem – ale rzeczywistość powiedziała „sprawdzam”, i skończyło się na dykcie rozmokłej.
Być może niektórzy wierzą, że restauracja Burbonów, czyli ewentualny powrót do władzy PO (wariantowo: w jakiejś koalicji z ruchem Szymona Hołowni), spowoduje, że dawni „dykciarze” zdołają prowadzić inną, lepszą politykę niż niegdyś. Mało jednak prawdopodobne, by w opisywanej tu grupie wyborców „wierzący” mogli stanowić większość. Dla pozostałych – jakąś ofertą pozostaje lewica, a raczej pozostawałaby, gdyby nie jej specyficzne „błędy i wypaczenia”. Nie tylko nadmierny radykalizm w kwestii inżynierii społecznej, budowy nowego świata i społeczeństwa przy użyciu administracyjnego przymusu, co nie wszystkim młodym musi się podobać. Również, a może przede wszystkim – etatyzm i „równożołądkizm”, wyraźnie zauważalny, a odstręczający zwłaszcza co aktywniejszych, zaradniejszych, skłonniejszych do cięższej pracy na rzecz indywidualnego sukcesu. Z poszanowaniem interesów społeczeństwa, ze zwróceniem uwagi na potrzeby wykluczonych i słabszych, ale jednak.
To wszystko powoduje, że w Polsce (i nie tylko) mogą nadejść lepsze czasy dla liberalizmu. Tego bezprzymiotnikowego (znowu), szukającego złotego środka między klasycznym dorobkiem, uwspółcześnionymi wymogami bardziej „społecznego” podejścia – i przede wszystkim otwartością na wyzwania XXI w. Są po stronie zwolenników wolności ludzie mający wiedzę i kompetencje, by trafnie reagować na wyzwania, jakie stawia przed nami nadchodząca katastrofa demograficzna, problemy środowiskowe, zmiany kulturowe, rozwój technologii informatycznych, medycznych i bioinżynierii, nowa (zapewne) forma integracji europejskiej, agresywna Rosja i rosnące w siłę Chiny.
A czy przyszła partia, która trafi z przekazem do ludzi nieobawiających się LGBT i skłonnych do zaangażowania na rzecz wspólnoty, ale jednocześnie ceniących wolność ekonomiczną i przedsiębiorczość, będzie nazywała się „liberalną” czy np. technokratycznie, na modłę holenderską, D-22 – to najmniej istotne. Grunt, by była zdolna przebudowywać Polskę i Europę. W kierunku zarazem większej wolności jednostki, jak i odpowiedzialności za dobro wspólne.