Ludzie lubią sobie wyobrażać, co będzie jutro. Sporo pyta o to wróżki. Szkoda, że nieliczni sięgają po narzędzia naukowe. Warto to robić, bo one pozwalają przygotować się na na niespodzianki.
Ludzie lubią sobie wyobrażać, co będzie jutro. Sporo pyta o to wróżki. Szkoda, że nieliczni sięgają po narzędzia naukowe. Warto to robić, bo one pozwalają przygotować się na na niespodzianki.
Dobrze wiedzą o tym np. analitycy rynków i inwestorzy. Bardzo rzadko – politycy. Tych ostatnich cechuje skłonność do myślenia życzeniowego. Wydaje im się, że skoro mają władzę wydawania dekretów, skoro mogą powoływać członków rad nadzorczych oraz w dodatku są wożeni limuzynami (nawet na zamknięte dla pospólstwa cmentarze), to lądy, morza, zwierzęta i miliony ludzi zachowają się tak, jak im się wydaje. Tymczasem byty ożywione i nieożywione zazwyczaj są nieposkromione, więc skutki myślenia życzeniowego dotykają bardziej zwykłych obywateli niż zaskoczonych rozwojem wydarzeń decydentów.
Tak było (i jest) z pandemią. Prace naukowe i raporty dotyczące międzynarodowego środowiska bezpieczeństwa, zawierające elementy prognozy, a pisane jeszcze przed wybuchem COVID-19, niemal bez wyjątku zawierają scenariusz pandemiczny. Niektóre – z perspektywy roku z okładem, który upłynął od pierwszych alarmów – wydają się profetyczne. Liczne tego typu materiały były publicznie dostępne. Wiele z nich zapewne trafiało na biurka decydentów. I co? Nic. Kiedy już stało się jasne, że mamy problem i że sam się nie rozwiąże – okazało się, że nie tylko pod względem materialnym świat jest zupełnie nieprzygotowany, ale że to samo dotyczy sfery koncepcyjnej i organizacyjnej. Reakcje rządów były paniczne i chaotyczne, a metody i procedury testowano na żywych organizmach.
Obserwując ten dramat, trudno nie zadać pytania, co jeszcze nas czeka. I trudno nie sięgać po katalogi potencjalnych przyszłych zagrożeń dla bezpieczeństwa, wciąż produkowane przez ekspertów. Posługujących się przecież nie szklaną kulą, ale dostępnym, bogatym instrumentarium naukowym.
Tomasz R. Aleksandrowicz, „Kluczowe megatrendy w bezpieczeństwie państwa w XXI wieku”, Wydawnictwo Difin, Warszawa 2020
Jeden z najnowszych (i przy tym najlepszych) dostępnych na polskim rynku podręczników prognozowania – to „Kluczowe megatrendy w bezpieczeństwie państwa XXI wieku” Tomasza R. Aleksandrowicza. Autor, były oficer UOP, potem przez wiele lat doradca prezydenta RP, wreszcie profesor Collegium Civitas i Wyższej Szkoły Policji, umie o trudnej i hermetycznej problematyce pisać językiem niemal potocznym, wartkim i zrozumiałym. Umie też połączyć naukową erudycję, precyzję i porządny aparat naukowy z celnymi cytatami z Boba Dylana, Czesława Miłosza, Olgi Tokarczuk czy Jacka Dukaja. To rzadkość na naszym rynku, więc ta forma zasługuje na odrębną pochwałę – ale jeszcze istotniejsza jest treść.
Po pierwsze – solidny wykład o metodologii i o warunkach profesjonalnego prognozowania, z fundamentalną uwagą: „zadaniem prognozy, zwłaszcza prognozy strategicznej, nie jest przewidywanie faktów, które mogą zaistnieć w przyszłości, i czasu, w którym one nastąpią (to raczej domena wróżek), lecz identyfikacja występujących czynników i tendencji, determinujących rozwój sytuacji i jej kształt w określonym horyzoncie czasowym”. Do tego interesująca analiza samej „zmiany” jako stałego elementu rozwoju cywilizacji, a także opis mechanizmu przekształcania paradygmatów w mity, trwające jedynie siłą rozpędu i bezlitośnie fałszujące nam ogląd świata.
Po drugie – katalog tytułowych megatrendów, czyli strategicznych czynników, determinujących kierunki i kształt zmian, Aleksandrowicz, powołując się m.in. na źródła amerykańskie i rosyjskie, pokazuje, jak współcześnie – w warunkach kolejnej fali wyjątkowo szybkich i głębokich zmian technologicznych – adaptowane są znane koncepcje „zarządzania refleksyjnego” psychologa matematycznego Vladimira Lefebvre’a czy „wojen buntowniczych” teoretyka wojskowości Jewgienija Messnera. Unika na szczęście powtarzania tego, co jest powszechnie wiadome, i koncentruje się na relacji: zmiana technologiczna – obieg informacji – bezpieczeństwo państwa. Wnioski dotyczące tego ostatniego są pesymistyczne. Państwo, realizujące w sieciowym środowisku własne interesy, często już na starcie przegrywa z asymetrycznymi i/lub eksterytorialnymi rywalami. Maleje więc jego realna sterowność, rośnie za to wrażliwość na agresję informacyjną – a jednocześnie mamy polityków, którzy wygrywają wybory, zazwyczaj obiecując wzrost sprawczości. Okołopandemijne skandale i zamieszania pokazują, ku czemu ta sprzeczność prowadzi.
Na tym tle zaprezentowaną mamy analizę kolejnych megatrendów. Tego, jak Chiny podważają hegemoniczną pozycję USA, korzystając m.in. z tego, że liberalna demokracja i związany z nią tradycyjny model wolnego rynku zaczynają być coraz wyraźniej kontestowane w zachodnim kręgu cywilizacyjnym, a także stają się coraz mniej atrakcyjne jako wzorzec dla reszty świata. Tego, jak Rosja uzależnia się coraz bardziej od Pekinu, jak upada znaczenie głównych instytucji i organizacji międzynarodowych, z ONZ na czele, a także jak zmiany klimatyczne i (powiązane z nimi) demograficzne powodują presje migracyjne i nowe konflikty. Aleksandrowicz obficie przytacza dane, wskazujące na wzrost ryzyka wojen o zasoby naturalne, w tym wodę, jak również na to, że polityka krajów rozwiniętych dotycząca tych spraw wciąż ma, w najlepszym razie, charakter półśrodków lub odkładania niezbędnych rozwiązań na później.
Po trzecie i bodaj najważniejsze – autor uczy tych, którzy tego nie wiedzą, jak groźnymi stworami są czarne łabędzie (w slangu prognostyków niespodziewane zakłócacze obserwowanych i ekstrapolowanych trendów) i przedstawia katalog możliwych intruzów. W kontekście tego, jak bardzo narozrabiał nam poprzedni „ptak”, czyli COVID-19, ta część książki warta jest pewnie szczególnie wnikliwej lektury.
Pierwszą grupę czarnych łabędzi Aleksandrowicz nazwał „technologicznymi”. Znalazły się tu np.: wprowadzenie do użytku komputera kwantowego (o mocy obliczeniowej przełamującej dotychczasowe metody zabezpieczeń, a także przyspieszającej kolejne, nowe odkrycia i wynalazki); wprowadzenie na rynek na skalę powszechną innych nośników energii niż ropa, gaz czy węgiel (co zmieniłoby geopolitykę i prawdopodobnie umożliwiłoby konstruowanie nowych, potężnych broni); pojawienie się technologii przemysłowego odsalania wody morskiej (co przybliżyłoby zwalczenie części zagrożeń na tle klimatyczno-demograficznym) oraz upowszechnienie na skalę światową kryptowalut i podważenie monopolu państw na emisję pieniądza, co zrewolucjonizowałoby nie tylko gospodarkę, lecz także szerzej – cały system dystrybucji bogactwa i potęgi politycznej, tworząc nowy i zdecydowanie anarchiczny system. Do tej kategorii autor zaliczył też upowszechnienie internetu rzeczy (a w konsekwencji nowe możliwości zbierania danych oraz prowadzenia dywersji), wprowadzenie technologii umożliwiających totalną kontrolę społeczeństw, automatyzację procesów gospodarczych i społecznych w oparciu o sztuczną inteligencję, a wreszcie środki farmakologicznego lub biocybernetycznego zwiększania efektywności bojowej żołnierzy. W odniesieniu do wszystkich tych zmian pytanie nie brzmi „czy nastąpią?”, lecz „jak szybko?”; niekoniecznie są więc typowo „łabędzimi” niespodziankami, lecz po prostu ptaszyskami, nieuchronnie wykluwającymi się z już dawno złożonych jaj.
Grupa druga to wydarzenia i zjawiska o charakterze politycznym. I znów: w zaprezentowanym katalogu jedynie wybuch wojny jądrowej i/lub cyberwojny na wielką skalę (także z ewentualnym udziałem podmiotów pozapaństwowych) wydaje się w całości spełniać klasyczne definicje „czarnego łabędzia”. Pozostałe to raczej scenariusze o relatywnie wysokim prawdopodobieństwie.
Trzecia z omawianych przez Aleksandrowicza kategorii to potencjalne „zakłócacze” dotyczące środowiska naturalnego. Mamy tu oczywiście katastrofy na wyjątkową skalę, takie jak: erupcje wulkanów, huragany czy trzęsienia ziemi, ale również sztorm elektromagnetyczny generowany przez Słońce oraz nagłe i drastyczne przyspieszenie zmian klimatycznych, skutkujące np. zanikiem minimalnych warunków do życia na znacznych obszarach jednego lub wielu kontynentów. Mamy też skokowy postęp inżynierii genetycznej, umożliwiający np. autokreację człowieka lub masowe, głębokie zmiany w jego fizjologii czy psychice.
Naturalnym – podkreśla autor – uzupełnieniem procesu prognozowania jest projektowanie. Czyli: podjęcie konkretnych działań, które w konsekwencji pozwolą wpływać na procesy zewnętrzne lub przynajmniej optymalnie dostosować się do nich. Zamiast efekciarskiej zgadywanki „jak będzie” Aleksandrowicz proponuje coś mniej romantycznego, ale znacznie bardziej pragmatycznego i profesjonalnego. Coś, co niestety w polskich (i nie tylko) warunkach wciąż nie za bardzo działa. A szkoda.
W gruncie rzeczy – chodzi o wymuszenie powstania systemu wspomagania decyzji, takiego z prawdziwego zdarzenia. Systemu, łączącego potencjał i atuty państwowych służb specjalnych i centrów analitycznych, ośrodków akademickich oraz niezależnych think tanków. Także o kształtowanie kultury debaty pomiędzy nimi a mediami i politykami. O wykluczenie sytuacji, w których podejmuje się strategiczne decyzje a vista, zbyt późno i pod wpływem konieczności reagowania na już występujące sytuacje.
Ważnym elementem tego systemu winien być oczywiście profesjonalizm jego uczestników (właściwy system edukacji i rotacji kadr), ale też ich niezależność od kaprysów polityków, przy jednoczesnym, możliwie pełnym dostępie do danych. Poza tym – świadomość wszystkich stron układanki, że ekspert/prognostyk jest od mówienia prawdy, a nie tego, co decydent chce usłyszeć.
Reklama
Reklama