Pieniądze na „narodową” wyprawę na K2 w 2018 r. pochodziły w większości ze środków publicznych. Wpływy z reklam przekroczyły 91 mln zł. Co będzie z polskim himalaizmem zimowym?

16stycznia 2021 r. grupa 10 nepalskich śmiałków dokonała rzeczy dotychczas niemożliwej – zdobyła zimą drugi co do wysokości szczyt Ziemi, czyli legendarne K2. Chcieli to zrobić Polacy, ale ich ostatnia wyprawa sprzed trzech lat zakończyła się niepowodzeniem. A chcieli, bo od lat na świecie uważa się takie wejścia za polską specjalność. By dojść do tej pozycji, trzeba było wybitnych himalaistów i… naprawdę dużych pieniędzy.
Od Annasza do Kajfasza
Góry nie są tanie. Jak wylicza miesięcznik „Podróże”, koszty wyprawy w Himalaje, konkretnie na Mount Everest, wahają się od 30 do 45 tys. dol. Trzeba mieć pozwolenie na wejście (8–11 tys. dol.), wynająć tragarzy (5–6 tys. dol.) i mieć jeszcze pieniądze na „drobne wydatki” – przejazdy, transport jakami do bazy, żywność liofilizowaną, butle z tlenem, liny, poręczówki, dostęp do radia i internetu. Polski Klub Alpejski oferuje wyprawę na szczyt Mount Everestu za 130 tys. zł. Wielu stać na taką rozrywkę, więc wyciągają pieniądze i płacą bez szemrania.
Inni szukają sponsorów, kuszą darczyńców, namawiają ludzi do internetowej zrzutki. Nawet nepalski wspinacz Nirmal Purja, który w styczniu tego roku zdobył K2, zbierał pieniądze na swoje wyprawy za pośrednictwem serwisów crowdfundingowych. Przyznawał na blogu, że wejście na Mount Everest jest wydatkiem rzędu 25–30 tys. funtów na osobę, z czego jedna trzecia to opłaty za pozwolenie na wspinanie. Z internetowego wsparcia korzystali Marek Klonowski i Tomasz Mackiewicz, przymierzając się do wejścia na Nanga Parbat. W sezonie 2013/2014 uskładali prawie 70 tys. zł, ale zdobyć szczytu się nie udało, bo pieniądze wiele ułatwiają, ale niczego nie gwarantują. Czteroosobowa wyprawa na Broad Peak, w której uczestniczył Kacper Tekieli, utytułowany alpinista i instruktor wspinaczki sportowej, kosztowała 80 tys. zł. Ale to nie była efektowna medialnie potyczka z żywiołem w zaspach i z licznymi odmrożeniami. Raczej zaawansowana technicznie przeprawa, a takie nie cieszą się zainteresowaniem masowej publiczności.
Pieniądze pochodziły ze środków własnych albo z wpłat od prywatnych sponsorów, toteż ekspedycja pozbawiona była spektakularnej oprawy.
Bo jeśli wycieczka w Himalaje jest reklamowana jako sprawa najwyższej wagi państwowej, wraz z zainteresowaniem rośnie cena. Narodowa wyprawa Polaków na K2 w 2018 r. kosztowała ponad 1,5 mln zł, z czego 1 mln zł w ramach dotacji przekazało ówczesne Ministerstwo Sportu i Turystyki. Do puli dorzuciły się miasto Kraków oraz spółki Skarbu Państwa – Lotos i Totalizator Sportowy. I choć ostatecznie nie udało się zatknąć na wierzchołku biało-czerwonej flagi, na całym świecie zmagania naszych wspinaczy śledziło ponad 300 mln odbiorców, co przełożyło się na wpływy z reklam przekraczające 91 mln zł. Pieniądze na K2 pochodziły w przeważającej większości ze środków publicznych, czyli od podatników. A efektu nie było, bo szczyt pozostał w sferze marzeń. Zdaniem części środowiska lepiej było przeznaczyć te pieniądze na dotowanie szkółki młodych, perspektywicznych wspinaczy niż sprzedawać drogo przebrzmiałe sny o potędze polskiego himalaizmu.
Wspinaczki po stromych, pionowych ścianach na niższych szczytach i pozbawione patriotycznej pompy są tańsze „przynajmniej o jedno zero”. I nikt nie sięga do kieszeni podatnika, bo alpinizm to tak naprawdę sprawa indywidualna, więc każdy powinien zbierać pieniądze na górskie przedsięwzięcia we własnym zakresie. Nagrodą nie jest występ w telewizji – co najwyżej Złoty Czekan nazywany alpinistycznym Noblem. Ale w gronie laureatów ze świecą szukać zdobywców ośmiotysięczników zimową porą. Kapituła docenia wytyczanie nowych dróg, pierwsze przejścia dziewiczym szlakiem oraz styl, w którym pokonano trudną górską ścianę.
Trudno jednak oczekiwać, że program Polski Himalaizm Zimowy – powstały z inicjatywy zarządu Polskiego Związku Alpinizmu w 2010 r. – będzie kontynuowany bez nakładów finansowych. A chodziło o „zdobywanie gór w Himalajach i Karakorum trudnymi technicznie drogami w stylu alpejskim, wsparcie himalaizmu kobiecego, zdobywanie najwyższych gór zimą i eksplorację nieznanych, dziewiczych rejonów górskich”, jak czytamy na stronie internetowej PZH.
Autorzy liczą na ministerialne, czyli systemowe wsparcie. Ale też na zainteresowanie sponsorów. – Niewykluczone, że czeka nas żmudne wydeptywanie ścieżek od jednego sponsora do drugiego, niczym wędrowanie od Annasza do Kajfasza. Musimy być wiarygodni w przekonywaniu potencjalnych partnerów, że himalaizm nie kończy się na K2. To jest do zrobienia, ale dużą rolę w dialogu między naszą organizacją a sponsorami mają do odegrania media – uważa Piotr Pustelnik, prezes PZA, zdobywca wszystkich ośmiotysięczników,. I dodaje, że zawsze jedno z drugim musi iść w parze: ludzie i pieniądze. Czasami byli ludzie, ale nie było pieniędzy. Kiedy indziej odwrotnie. Przed ostatnią narodową wyprawą w 2018 r. udało się pozyskać zasoby ludzkie i finansowe.
Wejść na szczyt
O tym, co dalej, chcę porozmawiać z Adamem Bieleckim, ale autor głośnego wpisu na Twitterze („Wiadomo było, że na K2 zimą da się wejść z tlenem. Dla mnie prawdziwe pytanie brzmi: Czy, kiedy i komu uda się wejść na ten szczyt bez dopingu?”) ze względu na napięty kalendarz treningowy do końca marca nie udziela wywiadów. Dzwonię do Piotra Tomali – kierownika programu Polski Himalaizm Zimowy. Długo nie odpowiada, w końcu oddzwania, informując, że wspina się w Tatrach, nie ma czasu na rozmowę, a wszelkie pytania trzeba kierować do Polskiego Związku Alpinizmu, bo to pod jego patronatem realizowany jest program. Piotr Pustelnik zapewnia, że program nie zostanie odwołany. Z pewnością trzeba go przeformułować, zdefiniować na nowo i inaczej określić, bo trudno zaprzeczyć faktom – padł ostatni zimowy bastion i nie ma co deliberować nad K2.
– Już od pewnego czasu zadajemy sobie pytanie, co dalej z Polskim Himalaizmem Zimowym. Zdobycie ostatniego z ośmiotysięczników zimą było kwestią czasu. Teraz ten rozdział został definitywnie zamknięty, ale też do głosu doszło pokolenie młodych wspinaczy, którzy nie są zainteresowani zdobywaniem gór wysokich normalnymi drogami. Wolą wspinać się po trudnych ścianach niż stosować taktykę oblężniczą w czasie wielkich wypraw. Poręczowanie szlaku od bazy po wierzchołek, siedzenie w namiocie przez trzy miesiące i czekanie na krótkie okno pogodowe to styl odchodzący do historii. W latach 80. i 90. polscy himalaiści święcili triumfy, działając przeważnie w tym stylu, ale wymaganie od młodych, żeby działali jak starzy mistrzowie, nie ma żadnego sensu – uważa Piotr Pustelnik. Dlatego deklaruje koniec ze wspinaczką w stylu oblężniczym – to po pierwsze. A po drugie – trzeba się wycofać z miejsc opanowanych przez wyprawy komercyjne i poszukać niezdobytych gór i nieprzebytych dróg. Krótko mówiąc: nadszedł czas wyczynów sportowych, a miejsce wypraw na mityczne ośmiotysięczniki jest na doniosłych kartach historii.
W tym duchu wypowiadają się eksperci. Niektórzy mówią wprost: wypada mieć nadzieję, że Polski Himalaizm Zimowy znajdzie ciąg dalszy pod nowym szyldem Polskiego Himalaizmu Sportowego i będzie wspierał wyprawy w małych składach na ambitne cele alpinistyczne. Małych, czyli w porywach do sześciu osób, bez tragarzy wysokogórskich, bo wyprawy komercyjne z udziałem Szerpów wnoszących sprzęt i wieszających poręczówki ze sportem mają niewiele wspólnego.
– Po wyczynie Nepalczyków polskiemu himalaizmowi spadł kamień z serca – twierdzi Piotr Turkot, redaktor portalu Wspinanie.pl.
– Dobrze się stało, bo jest duża szansa, że punkt ciężkości zostanie przeniesiony na inne, ciekawsze zarówno pod względem eksploracji, jak i wyzwań technicznych góry. Zmiana perspektywy jest konieczna. Oczywiście to oznacza bardziej kameralną wspinaczkę bez obecności telewizyjnych kamer, ale może polską specjalnością stanie się wytyczanie nowych dróg w Himalajach i Karakorum. W takim przypadku będzie to zadanie dla prawdziwych alpinistów i trochę outsiderów, a nie wysokogórskich celebrytów.
Koniec czasu celebrytów
Celów alpinistycznych w Himalajach i Karakorum nie zabraknie. Eliza Kubarska, autorka filmów i alpinistka, nakręciła sześć lat temu dokument „K2. Dotknąć nieba”, opowiadający historię dzieci wspinaczy, którzy zginęli na K2 w 1986 r. Teraz premierę ma jej nowy film – „Ściana cieni”. – Opowiadam historię Szerpów i wyprawy na bardzo trudną technicznie górę Jannu (7710 m). W trakcie wspinaczki wybitny zespół Rosjan z Dmitrijem Gołowczenką i Siergiejem Nilowem wytyczył nową drogę do grani na niezdobytej wcześniej wschodniej ścianie Jannu. Chociaż alpinistom do szczytu zabrakło 300 m, media górskie z całego świata doceniły ten wyczyn – mówi Kubarska, dając do zrozumienia, że poszukiwanie niezdobytych ścian i pokonywanie ich w stylu alpejskim (bez zakładania lin poręczowych i pośrednich obozów) jest od lat praktykowanym, choć często niedocenianym trendem. A wyprawy sportowe są bardziej wymagające od chodzenia z Szerpami po ośmiotysięcznikach.
Ambitne cele można realizować w niższych partiach górskich. Mowa np. o Gangkhar Puensum – najwyższym niezdobytym szczycie świata w Bhutanie (7570 m), który pewnie nieprędko padnie łupem alpinistów, bo lokalne władze zabroniły wspinania na wierzchołki powyżej 6000 m. Bardziej realnym celem wydaje się zlokalizowany w północnym Pakistanie Dih Sar (6340 m). W październiku 2020 r. próbował tam wejść Polak Michał Ilczuk, który tę próbę przypłacił życiem. Interesujące kierunki wypraw to także Tybet czy indyjskie Himalaje. Można też iść na już zdobyty wierzchołek, ale inną, trudniejszą drogą, np. na Lhotse po południowej ścianie, na której zginął Jerzy Kukuczka, czy zrealizować jedno z największych wyzwań, jakim jest trawers Mount Everestu i Lhotse (oczywiście bez wspomagania tlenem z butli). Tylko że najbardziej spektakularne – w oczach szerokiej publiczności – wyzwania dotyczą najwyższych szczytów. To one elektryzują i nakręcają górskich herosów. Jeśli ktoś zdobył wierzchołek latem, musi się wspiąć zimą. Jeśli wszedł z tlenem, musi wejść bez wspomagaczy.
Pytanie, czy śrubowanie rekordów i poprawianie dokonań innej grupy wspinaczkowej nie sprawiają, że taki wyścig staje się nieczytelny dla przeciętnego odbiorcy, który traci rachubę, o co tak naprawdę toczy się gra.
Na pewno nie ma już powrotu do złotych lat 80. i 90., kiedy himalaizm zimowy był polską specjalnością. Brakuje doświadczonego teamu. Ale też wyrazistego lidera, który pociągnąłby całą grupę, mimo że uzdolnionych młodych wspinaczy nie brakuje. Łącznikiem międzypokoleniowym był Artur Hajzer (zginął osiem lat temu w Karakorum), który chodził po górach razem z Rutkiewicz czy Kukuczką, ale też towarzyszył w wyprawie na Gaszerbrum I 30-letniemu Bieleckiemu i 40-letniemu Marcinowi Kaczkanowi.
To właśnie Hajzer odrestaurował ideę zimowego himalaizmu (cały program nosi jego imię), do której ostatnimi czasy starano się nawiązać choćby poprzez organizowanie wypadów na K2. Zaraźliwa idea wiodła na pokuszenie ludzi do tej pory niezwiązanych z górami. – W tym okresie zgłaszało się zdecydowanie więcej chętnych na moje zajęcia ze wspinaczki sportowej. Chcieli w ten sposób zaznajomić się z tematem, niekoniecznie od razu iść w góry wysokie i ryzykować życiem. Ale coś magicznego jest w tych zimowych wyprawach. Są niebezpieczne, widowiskowe i dają gwarancję, że coś się wydarzy. A ludzie uwielbiają to, co ich przeraża – mówi Tekieli.
Nie da się wykluczyć, że magnetyzm K2 znowu ogarnie polskich śmiałków, którzy postanowią wyjść z cienia dziesięciu Nepalczyków i na własnych zasadach zdobyć zimą brakujący do kolekcji szczyt. – Polscy wspinacze są dobrze zaznajomieni z K2. Pierwszego wejścia na szczyt dokonała Wanda Rutkiewicz. Później na najwyższym wierzchołku Karakorum meldowali się m.in. Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki i Bielecki, a Andrzej Bargiel jako pierwszy człowiek zjechał stamtąd na nartach. Ale to były letnie wejścia. Były też cztery zimowe próby zdobycia niewdzięcznego ośmiotysięcznika. W 1988 r. Polakom towarzyszyli Anglicy i Kanadyjczycy. Udało się dojść na 7300 m, choć kierownik wyprawy Andrzej Zawada miał do dyspozycji takich herosów wysokogórskich jak Wielicki i Leszek Cichy. Pierwszy z nich 15 lat później sam dowodził wyprawą. Huragan i brak zimowego doświadczenia zatrzymał wspinaczy na wysokości 7700 m. Nie obyło się bez problemów, bo Marcin Kaczkan podczas noclegu nabawił się choroby wysokogórskiej i trzeba było sprowadzać pomoc. Trzecią zimową wyprawę na K2 zorganizowali w 2012 r. Rosjanie, ale wrócili na tarczy, w dodatku jeden z alpinistów – Witalij Gorelik – zmarł w bazie na skutek odmrożeń. Czwartą – znowu Polacy, ale nawet tak zdeterminowani wspinacze jak Bielecki oraz Urubko nie dali rady w starciu z żywiołem. Urubko próbował sforsować szczyt na własną rękę i odłączył się od grupy, ale ta szaleńcza szarża skończyła się na wysokości 7600 m. Dowodzący wyprawą Krzysztof Wielicki podał później sześć powodów porażki – m.in. zagrożenie lawinowe, zbyt krótkie okno pogodowe na szczytowy atak i problemy aklimatyzacyjne wspinaczy powyżej pewnej wysokości. Lepiej było nie ryzykować. Wystarczy przypomnieć letnią wyprawę z 1986 r., która zakończyła się tragedią. Wprawdzie Rutkiewicz, Kukuczka, Wojciech Wróż, Tadeusz Piotrowski i Przemysław Piasecki doszli na wierzchołek, ale nie wszyscy wrócili. Podczas schodzenia Piotrowski oderwał się od ściany na oblodzonym odcinku i runął w przepaść. Ten sam los spotkał Wróża – jako przyczynę śmierci źródła podają zsunięcie się polskiego himalaisty z końcówki liny poręczowej. Tamtego roku pod K2 życie straciły także Halina Krüger-Syrokomska (z powodu obrzęku mózgu spowodowanego chorobą wysokościową) oraz Dobrosława Miodowicz-Wolff (z wyczerpania na linach poręczowych).
Kacper Tekieli miał propozycję dołączenia do narodowej ekspedycji na K2 w 2018 r. Nie skorzystał, choć od dzieciństwa marzył, aby być pierwszym człowiekiem, który postawi nogę na najwyższym szczycie Karakorum. – Gdy dostałem zaproszenie do wyprawy, byłem już doświadczonym zawodowcem. Moja koncepcja alpinizmu z biegiem lat nabrała innego kształtu. Istotą wspinania nie jest wejście na szczyt, ale pokonywanie trudności, wybór skomplikowanych technicznie przejść po pionowych zboczach. To dużo bardziej niebezpieczne niż wchodzenie zimą, z Szerpami, po płaskim, zaporęczowanym terenie. Absolutnie nie podważam dotychczasowych osiągnięć Polaków, tylko te zimowe rajdy na owianych legendą wierzchołkach kłócą się z esencją alpinizmu. Wszystko jest postawione na głowie: wchodzi się łatwą drogą w trudnych warunkach pogodowych, podczas gdy pogoda powinna sprzyjać, a trudności z każdym metrem rosnąć – przekonuje Tekieli.
Liczą się jednak relacjonowane na żywo emocje: pokazywane w telewizji odmrożenia, bazy zasypane śniegiem, zaginięcia i akcje ratunkowe. Pogoda jest poniekąd sojusznikiem wspinaczy, bo w razie niepowodzeń jest na co zwalić winę, a wpatrzeni w górskich idoli widzowie łatwiej przełkną gorycz porażki sprowadzonej przez fatalne warunki atmosferyczne. Walka człowieka z żywiołem nikomu się nie nudzi – ani uczestnikom, ani obserwatorom. Dlatego pytanie, co dalej z polskim himalaizmem i kolejnymi wyprawami, pozostaje cały czas otwarte.
Potrzeba czasu
Może za dwa lub trzy lata temat K2 powróci. Należałoby stworzyć wokół niego ciekawą opowieść, do której kluczem byłaby wspinaczka bez wspomagania tlenem, korzystania z poręczówek, może nawet nową drogą. – Wyprawa realizowana w takim stylu mogłaby przekonać wszystkich zainteresowanych, że warto tam wrócić – mówi Piotr Turkot.
Najważniejsze to podtrzymać społeczne zainteresowanie wspinaczką. A do tego potrzeba bohaterów i sukcesów. Żeby polski himalaizm nie umarł śmiercią naturalną, ze starości. – Powinniśmy wskrzesić alpinistyczny etos, odbudować jego pozycję, zadbać o młode pokolenia. Aż się prosi, żeby sparafrazować Donalda Trumpa: „Let’s Make Polish High Mountain Climbing Great Again” – puentuje Pustelnik. ©℗
Na pewno nie ma już powrotu do złotych lat 80. i 90., kiedy himalaizm zimowy był polską specjalnością. Brakuje doświadczonego teamu. Ale też wyrazistego lidera, który pociągnąłby całą grupę, mimo że uzdolnionych młodych wspinaczy nie brakuje