Lubię granice, a najbardziej te dawne, derogowane, które już niczego nie odgraniczają. Bo te państwowe pełne są drażniącej powagi. Państwa manifestują się tam podwójnie, bo na granicach jednocześnie abdykują i się wydarzają, tracą majestat i go materializują.

Stoję na przerzuconym nad Ostrawicą moście Miloša Sýkory. Przyszedłem tu, bo zbieram zdjęcia wlepek polskich klubów piłkarskich na mostach byłych Austro-Węgier – mam już okazałą kolekcję. Ale przyszedłem tu przede wszystkim po to, by zobaczyć, jak w tym miejscu kończy się Górny Śląsk i jak zaczynają się Morawy. A widać to tu, w Ostrawie, stolicy alternatywnego wobec zagłębia śląsko-dąbrowskiego zagłębia ostrawsko-karwińskiego.
Lubię granice, a najbardziej te dawne, derogowane, granice, które już niczego nie odgraniczają. Te państwowe pełne są drażniącej powagi, bo państwa na kresach narzucają się szczególnie nachalnie, promieniują tą całą tytulaturą, tabliczkami, symboliką zaklętą w ptakach, lwach i niedźwiedziach. Manifestują się tam podwójnie, bo na granicach państwa jednocześnie abdykują i się wydarzają, tracą majestat i go materializują. Drażnią mnie w tych miejscach przede wszystkim narody wielkie, więcej zrozumienia mam dla tych mniejszych, Litwinów czy Słowaków, którzy muszą zmieścić się w swoich państewkach z litewskościami i słowackościami, którzy nie mają jak niemieckość czy angielskość swoich delegatur w kilku państwach.
Granice niepaństwowe, jak ta śląsko-morawska, są dyskretniejsze, a Górny Śląsk to cmentarzysko dawnych granic. Wiekami był pograniczem, pograniczność występowała tu w kolejnych inkarnacjach, my, Ślązacy, byliśmy jak krowy, które pasły się na kilku łąkach – czeskości, polskości, niemieckości (choć kto dawniej by tak kategoryzował świat?), mieliśmy wiele żołądków, żeby przeżuć to wszystko i jakoś się z tego ulepić.
Ale nie trzeba uciekać w metaforę, granice były tutaj aż nadto namacalne. Tylko w XX w. część moich śląskich przodków żyła w czterech państwach. Osiadli nomadowie, to nie oni przekraczali granice, to ich granice przekraczały. Województwo śląskie to dziś jedyne, które składa się z ziem trzech państw zaborczych (choć Ślązacy do znudzenia będą powtarzać, że oni sami pod zaborami nigdy nie żyli, a raczej byli zaborcami). Przed I wojną światową turyści odwiedzali Trójkąt Trzech Cesarzy, leżący na rubieży śląsko-małopolskiej trójstyk Austro-Węgier, Niemiec i Rosji. Po wojnie trójkąt zniknął wraz z imperiami, ale pojawił się nowy, mniej znany – w okolicach Bohumina zbiegły się granice Czechosłowacji, Niemiec i Polski, tworząc Trójkąt Trzech Republik (do dziś upamiętniony monumentem w Chałupkach). W tym czasie przez sam środek powilhelmińskiego Górnego Śląska przebiegała wersalska granica, która podzieliła podwórka, linie tramwajowe, kopalnie i rodziny – w tym moją. Te wszystkie granice i trójstyki już nie istnieją formalnie, ale nadal nie zniknęło piętno, jakie odcisnęły; zrozumie to każdy, kto powtarza hasło „widać zabory” czy nakłada granice zaborców na mapę wyników wyborczych. Dawne granice wchłaniają się jak szwy, ale zajmuje to wiele dziesięcioleci, czasem wieków.
W naszym imaginarium Górny Śląsk to wciąż pogranicze polsko-niemieckie. I jest w tym dużo prawdy, bo „autochtoni” wciąż funkcjonują zawieszeni często między polskością a niemieckością, jeżdżąc do Niemiec pracować, oglądając niemieckie media, spędzając z mieszkającymi tam krewnymi święta, gdy ich audice i beemki zasnuwają zabrzańskie i opolskie ulice. Dziś jednak polski Górny Śląsk nie graniczy z Niemcami, co może warto przypomnieć oskarżającym miejscowych o proberliński separatyzm, a na kaliningradyzację nikt tu nie liczy. Okazało się, że granica nie jest potrzebna Ślązakom, aby być polsko-niemieckim pograniczem.
Wersalska granica w Cieszynie
Górny Śląsk wciąż jest natomiast podzielony inną granicą międzypaństwową – polsko-czeską. To rubież niemal tak stara jak świat – a przynajmniej może wydawać się tak na Śląsku, gdzie pamięć nie sięga zbyt daleko. W 1742 r., w czasach gdy pod Gleiwitz gospodarzyli moi praszczurowie Theresia Gomolka czy Urban Krauthakel, Górny Śląsk, dotąd należący w całości do austriackich Habsburgów, został w wyniku I wojny śląskiej podzielony między Austrię a Prusy (w rezultacie czego do dziś Chałupki i Bohumin są dwiema częściami jednego wcześniej miasta). Granica ta w przybliżonym kształcie trwa do dzisiaj, choć wytyczający ją nie mogli zdawać sobie wówczas sprawy, że ta rubież prawie 300 lat później będzie dzielić nie Austrię i Prusy, ale Polskę i Czechy.
Gdy myśli się o sporze o Górny Śląsk po I wojnie światowej, przed oczami przesuwają się obrazy z kutzowskich filmów o walczących z Niemcami powstańcach śląskich. Tymczasem Warszawa miała nie jeden, ale dwa spory o ten region – na północy z Berlinem o poniemiecki Górny Śląsk i na południu z Pragą o poaustriacki. W drugim z konfliktów Polska wysuwała argumenty etniczne (więcej żyło tam ludności polsko-śląskiej), zaś Czechosłowacja historyczne – Polska uznawała więc nadrzędność argumentów etnicznych nad historycznymi, mimo że w tym samym czasie na Warmii i Mazurach dowodziła czegoś odwrotnego. Początkowo mogło się wydawać, że to Ostrawa będzie miastem podzielonym, ale padło na Cieszyn i to on do dziś jest najbardziej spektakularną pozostałością po dziwnej wersalskiej granicy na Górnym Śląsku. O ile bowiem wersalska granica zniknęła ze śląska pruskiego i w całości przypadł on Polsce, o tyle wciąż tkwi ona w sercu Górnego Śląska poaustriackiego. Tam, gdzie w Cieszynie Hlavní třida przelewa się w ul. Zamkową, widać to jak na dłoni.
Stoję więc na moście Sýkory, pode mną płynie Ostrawica. Na jednym brzegu widzę stary ratusz Morawskiej Ostrawy, na drugim – ratusz Śląskiej Ostrawy (ta ostatnia do 1919 r. nazywała się „Polska Ostrawa”, ale Czesi zmienili jej nazwę w 1919 r., gdy rozpoczęła się polsko-czechosłowacka rywalizacja o Śląsk). Tu, w samym środku Ostrawy, kończy się Śląsk i zaczynają Morawy. Ostrawę uznaje się czasem za ex aequo z Katowicami największe miasto górnośląskie, ale tylko mniej więcej połowa Ostrawy leży na Górnym Śląsku. To miasto w swojej logice podobne do Bielska-Białej, sklejonego ze śląskiego Bielska i małopolskiej Białej czy do czeskiego Frydka-Mistka, odpowiednio śląskiego i morawskiego. Może te melanże historycznych krain mają jeszcze jakieś znaczenie, a może nie mają już żadnego?
Na moście nie ma, niestety, żadnej wlepki, choć w okolicy znajdę sporo napisów informujących o kibicowskiej przyjaźni Banika Ostrawa i GKS Katowice, a w pobliskiej Opawie – SFC Opawa i Śląska Wrocław. Most nosi imię Miloša Sýkory, młodego komunisty, który wyzwalając miasto wraz z Armią Czerwoną, został zabity w tym miejscu przez Niemców. Patrzę na jego pomnik i przypominam sobie, jak w jednej z prażskich hospód przeczytałem kiedyś nad barem napis: „Tutaj nie było, nie ma i nie będzie komunistycznej Kofoli z czerwonej Ostrawy”. Ach, kofola – komunistyczna podróbka coca-coli, która przetrwała koniec świata roku 1989.
Stoję na tym nieszczęsnym moście, tak jak lubię stać na granicznych śląskich mostach między Katowicami a Sosnowcem, Chełmkiem a Chełmem Małym, Frydkiem a Mistkiem, patrzę na morawski brzeg i zastanawiam się, jakie to ma w ogóle znaczenie, że jeden brzeg jest morawski, a drugi śląski. Nie znajduję racjonalnej odpowiedzi na to pytanie, ale czuję nieracjonalną potrzebę znalezienia tych różnic, wykonturowania Śląska i powiększenia swojej domowiny (heimatu, jak mówią inni), przekroczenia sztucznych państwowych granic i inkorporowania do swojego wyobrażonego Śląska również części czeskiej. Nie znajduję racjonalnej odpowiedzi, ale potrzeba tożsamości i ukorzeniania się nie stawia racjonalnych pytań. Śląska tożsamość jest umowna i niekonieczna, ale bywa przydatna – podobnie jak tożsamość polska i podobnie jak śląsko-morawska granica na Ostrawicy. Czuję się trochę jak ci Węgrzy – gdy w XIX w. małe i średnie narody Europy Środkowo-Wschodniej starały się odróżnić od większych sąsiadów, oni jeździli na Syberię, żeby znaleźć swoich ugrofińskich krewniaków i wyzbyć się duszącego poczucia samotności w morzu słowiańskości, germańskości i romańskości. Oni też chcieli powiększyć domowinę i przerzucić mosty nad swoimi Ostrawicami. Stoję nad rzeką Ostrawicą, płynie ona pode mną, a ja myślę, co zrobić, żeby płynęła we mnie.
Stoję na tym nieszczęsnym moście, tak jak lubię stać na granicznych śląskich mostach między Katowicami a Sosnowcem, Chełmkiem a Chełmem Małym, Frydkiem a Mistkiem, patrzę na morawski brzeg i zastanawiam się, jakie to ma w ogóle znaczenie, że jeden brzeg jest morawski, a drugi śląski
Nie ma niteczek
Ta zapomniana czesko-polska lub śląsko-śląska wspólnota dalej manifestuje się na polskim Górnym Śląsku, choć dyskretnie, słabo, świeci chyba już przede wszystkim światłem odbitym tak jak nieistniejąca już, a wciąż widoczna na niebie gwiazda. To ulica Opawska, przy której mieściła się moja podstawówka. Ze znajomymi nigdy nie rozumieliśmy, co oznacza ta nazwa, ale było to dla nas jednak zbyt mało istotne, żeby się dowiedzieć. To moja pierwsza wizyta w Rybniku, w którym gdzieś na ulicy stary człowiek sprzedawał stare pocztówki, ale pisane często po czesku, a ja nie wiedziałem dlaczego. To region usłany pomnikami Jana Nepomucena, śląskiego świętego – tam gdzie jest Nepomuk, tam jest mój Śląsk, a więc w Bohuminie, Cieszynie, Pilchowicach, Toszku, Żorach. W samym Rybniku jest ich prawie 30 i ponoć to popularność tego XIV-wiecznego świętego sprawiła, że imię Johann było tu dawniej najpopularniejsze. Tak nazywał się też mój pradziadek Hans. To dziesiątki mgławicowych okruchów, które trudno skleić w jedną całość, nie wiem, na ile są archeologią, a na ile etnologią. Czasem nie potrafię wyzbyć się uczucia, jakby jakiś Jaś, czyli „po naszymu” właśnie Hans czy Hanek, rozsypał mi te okruchy, żebym kajś doszedł.
Najsilniejszy związek z Czechami czuję, gdy czytam historię moich rodzinnych Gliwic – widzę wtenczas, że ma ona znacznie więcej wspólnego z historią Czech niż Polski, której to w Gliwicach przed 1945 r. nie było przez przynajmniej 600 lat, a może i nie było nigdy. W Gliwicach do dziś echem, choć już słabym, niosą się wojny husyckie, wojna 30-letnia, wojny śląskie czy prusko-austriacka – wydarzenia kluczowe również dla Czech, a niemal nieobecne w pamięci Polaków. Skały i jeziora nie pamiętają tu powstania warszawskiego czy styczniowego, wywózki na Sybir, odwieczny antagonizm polsko-niemiecki i marszałka Piłsudskiego nam opowiedziano i kazano wykuć na blachę.
Polacy mają małą wiedzę o tej zapomnianej wspólnocie, ale co tam Polacy – sami polscy Ślązacy niezbyt zdają sobie z niej dziś sprawę. Rozpad Górnego Śląska nastąpił zaś mniej więcej w tym samym czasie, w którym w wyniku I rozbioru od Polski na zawsze odpadły dalekie ziemie nad Dźwiną czy Dnieprem, ale Polacy jednak uświęcili w swojej mitologii i literaturze te ziemie tak, że dalej pamięć o nich jest żywa. Polska ma te wszystkie mitologie o kraju od morza do morza czy przedmurzu chrześcijaństwa, a Górny Śląsk nie tylko nie ma dobrze skrojonych mitologii, ale też nie pamięta swojego logosu.
Polacy łatwo identyfikują się z Wilnem i Lwowem, a Ślązaków z Katowic ze Ślązakami z Ostrawy nie łączy zbyt wiele niteczek. Są tacy, którzy próbują zszywać na nowo dwie połówki Górnego Śląska. Jest portal Wachtyrz.eu, który w rubryce „Na gōrnoślōnskich szportplacach” co tydzień informuje o wynikach górnośląskich zespołów zarówno z Czech, jak i z Polski. Był periodyk „Fabryka Silesia”, który wydał świetny numer o podzielonym Górnym Śląsku. Jest wydawnictwo Silesia Progress, które próbuje wydawać czeskich Ślązaków. Ale takich inicjatyw jest tyle co kot napłakał.
Po wojnie Gomułka chciał przyłączyć Zaolzie tak, jak zrobiła to na 11 miesięcy sanacja pod ramię z Hitlerem. Zamierzał w ten sposób choć trochę zrekompensować utratę Lwowa i Wilna, ale Stalin nie wyraził zgody i konflikt polsko-czechosłowacki w 1945 r. skończył się tak szybko, jak się rozpoczął. Spór został zamrożony przez Moskwę i gdy w 1989 r. tajał komunizm, okazało się, że w przeciwieństwie do konfliktów o Wilno czy wołyńsko-galicyjskiego z UPA już się nie odrodził. Górny Śląsk pozostał rozdarty jak Azerbejdżan, Irlandia czy Rumunia, choć zupełnie inaczej, Ślązacy dalej opowiadają o tym, że żyją na pograniczu, choć nie wiem, czy rozumiemy, co od czego dziś odgraniczamy.
I schodzę z tego mostu Sýkory, bo tożsamość tożsamością, domowina domowiną, ale ile też można stać w październikowy dzień na moście. Schodzę i kieruję się na morawską stronę, bo to na morawskiej stronie Ostrawy jest centrum miasta, a na śląskiej jego peryferia.
Zbigniew Rokita jest reporterem, specjalizuje się w tematyce Europy Wschodniej. Niedawno ukazała się jego książka „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku”