Z pominięciem szerszej publicznej debaty polski rząd proponuje na unijnej arenie rewolucję w internecie. W swoim stanowisku do Aktu o usługach cyfrowych (Digital Services Act – DSA) postuluje, aby do kompetencji związanego z nim organu należała kontrola nad regulaminami platform oraz wpływ na indywidualne decyzje dotyczące tego, co możemy zobaczyć w sieci.

Wątpliwości budzi to, że w rządowym stanowisku w imię ochrony użytkowników i walki z cenzurą, która miałaby nam zagrażać ze strony platform online, proponuje się środki nieproporcjonalnie obciążające dostawców i mogące paradoksalnie zwiększać rządową kontrolę nad kształtem znanego nam dziś internetu.
Jasne priorytety, niejasne środki
Nie sposób nie przyklasnąć wskazanym w rządowym stanowisku priorytetom ochrony użytkowników internetu i ich praw oraz zadbania o możliwość rozwoju działalności mniejszych podmiotów w ramach jednolitego rynku wewnętrznego. O zapewnienie, że nowe regulacje nie będą zbędnym obciążeniem, a prace nad nimi będą postępować z poszanowaniem roli i możliwości sektora MSP i start-upów, apelowały w swoich ubiegłorocznych stanowiskach Związek Cyfrowa Polska oraz CEE Digital Coalition – zrzeszenie organizacji branży cyfrowej z państw Europy Środkowo-Wschodniej.
Na szczycie listy postulatów polskiego rządu, które mają pomóc osiągnąć taki stan rzeczy, znajduje się jednak poszerzenie kompetencji regulatorów krajowych i zapewnienie im nadzoru nad działalnością platform m.in. przez zobowiązanie ich do uwzględnienia w porozumieniu z krajowym koordynatorem w jak największym stopniu kontekstu społeczno-kulturowego kraju użytkownika. Nie sposób przewidzieć, w jaki sposób regulaminy i sposób moderacji usługi miałyby ten kontekst brać pod uwagę i czy nie grozi to np. podyktowaną politycznie ingerencją w brzmienie zasad działania usług. Co więcej, może to prowadzić do sytuacji, w której obywatele-użytkownicy poszczególnych państw członkowskich w obrębie jednej usługi będą dysponować nierównymi prawami, a ich dostęp do treści nie będzie jednolity. Próba uregulowania i wypełnienia tego postulatu może się w końcu przyczynić do rozdrobnienia prawnego we Wspólnocie.
Jednostronna ochrona
W myśl DSA platformy zostają zobowiązane do udostępnienia użytkownikom wewnętrznego mechanizmu odwoławczego. W swoim stanowisku polski rząd postuluje, aby w przypadku decyzji o usunięciu treści lub zawieszeniu konta użytkownik bezwzględnie otrzymywał pełną informację, dlaczego zamieszczona przez niego treść jest niezgodna z regulaminem lub nielegalna. Platformy internetowe muszą także zapewnić przejrzystą, elastyczną i przyjazną ścieżkę odwoławczą.
Ponownie – to postulat, z którego szczerymi intencjami nie sposób dyskutować. Kłopot pojawia się na poziomie oczekiwanych od dostawców usług rozwiązań. W przypadkach usunięcia treści lub zawieszenia konta użytkownika w ramach platformy rząd postuluje zapewnienie prawa do żądania rozpatrzenia sprawy nie tylko na podstawie zautomatyzowanych mechanizmów, ograniczając tym samym ich możliwości. Przy skali interwencji wymaganych na platformach internetowych zautomatyzowane mechanizmy są niezbędne. Mimo zadeklarowanej chęci usprawnienia procesu rozwiązywania sporów takie podejście przyniesie efekt przeciwny do zamierzonego – postępowania wydłużą się drastycznie ze szkodą dla użytkowników, jeśli ograniczymy moc decyzyjną automatycznych narzędzi.
Warto również w tym miejscu wspomnieć o art. 18 unijnego rozporządzenia, który dotyczy kolejnego mechanizmu pozasądowego rozstrzygania sporów między platformami a ich użytkownikami. W jego myśl krajowy koordynator wyznacza organ odpowiedzialny za taką działalność. To mechanizm, który miałby przyspieszyć mediacje i pozwolić uniknąć wymagających dla obu stron procesów sądowych.
Rządowe stanowisko nie podejmuje niestety żadnej polemiki z tym, że według przepisu platforma internetowa musi zwrócić odbiorcy wszelkie opłaty i inne uzasadnione wydatki związane z rozstrzygnięciem sporu, jeśli organ rozstrzygnie go na korzyść odbiorcy usługi, a w przypadku rozstrzygnięcia sporu na korzyść platformy internetowej odbiorca nie ma obowiązku zwrócenia żadnych opłat ani innych wydatków, które platforma poniosła. Innymi słowy: wszelkie koszty związane ze sporami leżą po stronie platform, nawet gdy niczym nie zawiniły.
Taki zapis sprzyja nadużyciom – jeśli nie wiąże się to z żadnymi kosztami, nic nie stoi na przeszkodzie, by użytkownicy z dowolnych pobudek do wyznaczonego organu kierowali masowo nawet spory skazane na porażkę. Warto, by w dyskusji nad kształtem regulacji podjęto ten temat – szczególnie gdy deklaruje się troskę o możliwości rozwoju mniejszych platform, które nie dysponują ogromnymi środkami. Zapis taki może skutecznie zniechęcić dostawców nowych usług do wkraczania na europejski rynek. Choć unijne rozporządzenie przewiduje powstanie instytucji krajowego koordynatora ds. usług cyfrowych, wątpliwości budzi pomysł polskiego rządu na uzależnienie od nowych urzędników decyzji o tym, co w sieci możemy zobaczyć, a czego już nie.
W kontekście rozwiązywania sporów na linii użytkownik – dostawca usługi w rządowym stanowisku znalazł się również postulat zapewnienia internautom prawa do środka tymczasowego jeszcze przed wydaniem ostatecznego wyroku na ścieżce sądowej – jeśli spór na taką wkroczy. Należy zadać pytanie, co środek tymczasowy miałby oznaczać w praktyce. Czy jeśli użytkownik czerpie zysk z publikowanych treści, a platforma zdecyduje się je zablokować, będzie zmuszona wypłacać ekwiwalent za utracone przez użytkownika dochody? Czy treść, wokół której toczy się spór w ramach środka tymczasowego, musiałaby być widoczna na platformie do momentu ogłoszenia wyroku w sprawie? To prosta recepta na osłabienie zdolności platform do walki ze szkodliwymi treściami, takimi jak np. patostreamy. Mechanizm wyrastający na szlachetnej myśli ochrony praw internautów stawia dostawców usług w skrajnie niekorzystnej pozycji.
Dobre intencje, wątpliwe skutki
Jednym z mechanizmów chroniących platformy jest art. 5 unijnego rozporządzenia, wedle którego dostawca usług nie ponosi odpowiedzialności za nielegalny charakter treści zamieszczanych przez użytkowników tak długo, jak nie wie o ich charakterze lub gdy natychmiast podejmuje działania w celu usunięcia lub uniemożliwienia dostępu do nich. Niepokoi to, że rząd zdaje się podejmować dyskusję na temat tego bezpiecznika. Błędne skonstruowanie przepisów wokół tego przepisu może prowadzić do sytuacji, w której np. utworzenie w usłudze rankingu wyszukiwania lub rekomendacji filmów doprowadzi do utraty zwolnienia z odpowiedzialności, jeśli pojawią się na nim treści objęte tym artykułem. To szczególnie rażące, ponieważ mechanizmy te są w znacznym stopniu zautomatyzowane i wcale nie muszą oznaczać, że dostawca usługi wie, że proponowane z ich pomocą treści są niezgodne z prawem.
Wedle stanowiska rządu platformy mogą zatem stanąć w skrajnie niekorzystnej sytuacji, w której moderacja zamieszczanych treści wiąże się ze znacznym ryzykiem. Mimo to kolejnym z głównych postulatów stanowiska jest narzucenie obowiązku wzmożonej moderacji poprzez większy wysiłek na rzecz zwalczania szkodliwych treści, w tym dezinformacji. Ponownie – choć to wartościowa idea i bezdyskusyjnie istotny cel, to platformy stawiane są w trudnej sytuacji, w której oczekując od nich wydajnego nadzoru nad treściami, obarcza się je całymi kosztami i ryzykiem w przypadku sporów na tym tle oraz ogranicza ich możliwość automatycznego nadzoru nad zamieszczanymi materiałami.
Ryzykowna gra
Konieczność zapewnienia ochrony praw użytkowników jest oczywista. Przepisy nie mogą jednak prowadzić do skrajnej dysproporcji w możliwościach stron, gdy dochodzi do sporów. Dbanie o interes internauty nie jest wcale jednoznaczne z pozbawieniem wszelkich narzędzi obrony i obarczeniem niemożliwymi do spełnienia oczekiwaniami dostawców usług. Wiedząc, że decyzja dotycząca legalności zamieszczonej treści będzie oddana w ręce urzędnika z rządowego nadania, innowacyjne przedsiębiorstwa zastanowią się dwa razy, zanim postanowią oddać w ręce internatów swoje narzędzia. Szczególnie jeśli wisiało będzie nad nimi widmo nieproporcjonalnie wysokich wymagań i kosztów np. prowadzenia sporów, w których nie zawiniły.
Należy też zapytać, w jaki sposób wolność słowa w sieci ma wspierać konieczność uwzględniania kontekstu społeczno-kulturowego w regulaminach usług, który sprawi, że sieć w Polsce będzie zgoła odmienna niż w innych państwach Europy i otworzy furtkę do podyktowanej ideologicznie kontroli wypowiedzi w ramach usług online. Zachowajmy ostrożność, aby działając z myślą o użytkownikach, nie odebrać im dostępu do szerokiego wyboru usług, a deklarując chęć ochrony ich praw, nie wpływać na swobodę kształtowania sieci przez internautów w kraju.