USA Prezydentura Donalda Trumpa budzi obawy z powodu jego radykalnych deklaracji w czasie kampanii wyborczej. Najczęściej jednak populiści po objęciu rządów albo zapominają o swoich obietnicach, albo przekonują się, że są nierealizowalne
Obawy, że Donald Trump zaraz po objęciu urzędu zacznie realizować wszystkie obietnice z kampanii, z których część wstrząsnęłaby światową gospodarką – mogą być przesadzone. Doświadczenia z innych krajów pokazują, że między hasłami a polityczną rzeczywistością najczęściej jest przepaść. Czego dowiodły brytyjskie doświadczenia z Brexitem.
Zeszłotygodniowe wybory prezydenckie w USA z racji niespodziewanego rozstrzygnięcia są porównywane do czerwcowego referendum w Wielkiej Brytanii na temat jej dalszego członkostwa w Unii Europejskiej. Jednym z głównych argumentów wysuwanych przez zwolenników Brexitu było to, że 350 milionów funtów, które Londyn płaci co tydzień Brukseli w ramach składki członkowskiej, zostanie przekazane na potrzeby państwowego systemu służby zdrowia NHS. Choć negocjacje w sprawie warunków wyjścia jeszcze się nie zaczęły, już wiadomo, że spełnienie tej obietnicy jest nierealne. Zresztą po referendum została ona po cichu wycofana. Jak się również okazało, nowa premier Theresa May co innego deklarowała na wiecach, a co innego mówiła bankowcom. W rozmowach ze światem finansjery jawiła się jako osoba, która zdaje sobie sprawę z tego, że wyjście z UE może być dla Londynu katastrofą.
Podobnie było w Grecji. W styczniu 2015 r. wybory w tym kraju wygrała skrajnie lewicowa partia Syriza, która w kampanii obiecywała zakończenie polityki oszczędnościowej, zerwanie umowy z UE i MFW o bailoucie i renegocjacje wielkości greckiego długu. Aleksis Tsipras nie był jednak bardziej bezkompromisowy niż jego poprzednicy z partii należących do establishmentu. Pół roku później jego rząd zawarł z Brukselą porozumienie o trzecim pakiecie pomocowym, którego warunkiem były dalsze cięcia wydatków, i to mimo że w referendum obywatele wyraźną większością opowiedzieli się za odrzuceniem umowy.
Terenem, gdzie populizm – zarówno lewicowy, jak i prawicowy – uzyskał wyjątkowe wpływy, jest od kilkudziesięciu lat Ameryka Łacińska. Tam również składane obietnice nie miały później żadnego przełożenia na faktyczne działania. Przykładem może być Alberto Fujimori w Peru, który przed wyborami w 1990 r. ostro występował przeciw dotychczasowej neoliberalnej polityce gospodarczej i postulowanym przez MFW reformom, po czym dwa tygodnie po objęciu władzy zarzucił wszystkie obietnice i zaczął prowadzić jedną z najbardziej liberalnych polityk gospodarczych na kontynencie. Albo Hugo Chávez w Wenezueli, który poparcie budował m.in. na występowaniu przeciw waszyngtońskiemu imperializmowi, co nie przeszkadzało jednak w tym, że USA są jednym z głównych odbiorców wenezuelskiej ropy naftowej.
O realizacji obietnic wyborczych mogli zapomnieć również wyborcy Silvia Berlusconiego. Były premier doszedł do władzy w 2001 r. w warunkach stagnacji gospodarczej kraju. Obiecał, że odmieni skostniałą Italię. W związku z tym tuż przed wyborami przedstawił elektoratowi „Kontrakt z Włochami”, czyli zestaw pięciu obietnic zakładających m.in. wprowadzenie dwóch stawek podatkowych, podwyższenie emerytury minimalnej, znaczące zmniejszenie przestępczości oraz bezrobocia (o połowę), a także program robót infrastrukturalnych. Żadnej nie spełnił w całości; zniósł podatek od spadków, a emeryturę minimalną podniósł tylko części uprawnionych. Ponownie magnat medialny obiecał rozkręcenie gospodarki kraju przed wyborami w 2008 r. Tym razem dzięki zmniejszeniu obciążeń podatkowych – które na koniec kadencji jednak wzrosły.
Populiści mają jeszcze mniejsze szanse forsowania swoich pomysłów, kiedy muszą dzielić się władzą z innymi ugrupowaniami. Przykładem jest chociażby Partia Finów, która po wyborach w kwietniu 2015 r. stała się drugą siłą w parlamencie i weszła w skład koalicji rządzącej. Chociaż wielu wyborców postawiło na ugrupowanie Tima Soiniego z niechęci do oszczędności, to ugrupowanie wspiera twardą politykę zaciskania pasa firmowaną przez ministra finansów i b. premiera Alexandra Stubba. W efekcie jej poparcie spadło z 17,7 proc. w wyborach do 8,5 proc. na początku listopada br. Na marginesie warto dodać, że podobny los spotkał polską Samoobronę – partii w koalicji z Prawem i Sprawiedliwością oraz Ligą Polskich Rodzin nie udało się przeforsować ani jednego swojego pomysłu. Ugrupowanie Andrzeja Leppera musiało za to wspierać pomysły dominującego koalicjanta, skutkiem czego zostało „skonsumowane” jako „przystawka”.
Jednak sztandarowym przykładem, jak rządzenie może zaszkodzić populistom, jest Wolnościowa Partia Austrii (FPÖ), która w wyborach w październiku 1999 r. sformowała koalicję z Austriacką Partią Ludową. FPÖ obiecywało w wyborach m.in. znaczące ograniczenie migracji, opowiadało się przeciw rozszerzeniu Unii Europejskiej oraz za wprowadzeniem „dziecięcego czeku” – nowego zasiłku wypłacanego tylko austriackim rodzicom. Ostatecznie partii nie udało się przeforsować ani jednego pomysłu, a wewnętrzne walki doprowadziły do przedwczesnych wyborów w 2002 r., gdzie FPÖ uzyskała znacznie gorszy wynik. Nie zmienia to jednak faktu, że partia potrafi skutecznie wpływać na politykę lokalną, a jej kandydat wciąż ma szansę 4 grudnia zostać prezydentem Austrii.
Wyjątkiem od tej reguły jest Szwajcarska Partia Ludowa (SVP). Kiedy po wyborach w 1999 r. wprowadziła swojego przedstawiciela do Szwajcarskiej Rady Związkowej, udało mu się przekonać rząd do reformy systemu azyli politycznych. W tej sprawie odbyły się dwa referenda: przegrane przez SVP w listopadzie 2002 r. oraz wygrane we wrześniu 2006 r. SVP także doprowadziła do wygranego referendum w sprawie wprowadzenia kwot migracyjnych w lutym 2014 r.