Niezależny Evan McMullin ma szansę stać się pierwszym od 1968 r. politykiem spoza dwóch głównych partii zwyciężającym w którymkolwiek ze stanów.
Szansa na to, że wtorkowe wybory prezydenckie w USA wygra ktoś inny niż Hillary Clinton lub Donald Trump, jest znikoma, ale to, że pozostali kandydaci zdecydują o tym, kto ostatecznie wprowadzi się do Białego Domu, jest już całkiem realne. Rolę języczka u wagi może odegrać przede wszystkim startujący jako niezależny Evan McMullin, który walczy o zwycięstwo w swoim rodzimym Utah.
Negatywne emocje, które budzą zarówno Trump, jak i Clinton, powodują, że w tegorocznych wyborach kandydaci spoza dwóch głównych partii dostaną prawdopodobnie najwyższy odsetek głosów od 1992 r. W tym kontekście mówiło się do niedawna głównie o Garym Johnsonie z Partii Libertariańskiej i Jill Stein z Zielonych, którzy są na listach wyborczych w wystarczającej liczbie stanów, by mieć przynajmniej teoretyczne szanse na prezydenturę, a w sondażach notowali – zwłaszcza ten pierwszy – kilkuprocentowe poparcie. Ale żadne z nich nawet nie zbliżyło się w choćby jednym stanie do Trumpa i Clinton, co oznacza, że nie mają szans na zdobycie ani jednego głosu w kolegium elektorskim.
Tymczasem McMullin, który swoją kandydaturę na prezydenta zgłosił dopiero w sierpniu, w Utah jest popierany w sondażach przez ok. 30 proc. wyborców, czyli mniej więcej tyle samo co Trump i wyraźnie więcej niż Clinton. Jeśli McMullin by wygrał w Utah, byłby to pierwszy przypadek zwycięstwa kandydata spoza Partii Demokratycznej lub Republikańskiej w jakimkolwiek stanie od 1968 r.
Szybujące w górę notowania McMullina nie wzięły się z niczego. Spora część Amerykanów w całym kraju nie jest szczególnie szczęśliwa z tego powodu, że musi wybrać między żądną władzy i nieszczerą Clinton a narcystycznym populistą Trumpem. W zamieszkałym w ok. 60 proc. przez mormonów i głosującym zwykle na Republikanów Utah ten problem jest jeszcze bardziej dotkliwy, bo jego konserwatywnym i religijnym mieszkańcom żaden z dwójki głównych kandydatów nie odpowiada. Tymczasem 40-letni McMullin nie dość, że pochodzi z Utah i też jest mormonem, to jeszcze ma prawdziwie republikańskie poglądy – tzn. takie, jakie charakteryzowały tę partię, zanim pojawił się Trump. Popiera wolny handel, obniżanie podatków i ograniczanie wydatków budżetowych, jest przeciwnikiem aborcji, w polityce zagranicznej opowiada się za interwencją w Syrii, jest nieufny wobec Iranu i krytykuje prorosyjskie wypowiedzi Trumpa. A przy tym nie popada w ideologiczny dogmatyzm, co zdarza się części republikańskich polityków – jest zwolennikiem małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety, ale respektuje podjętą już decyzję Sądu Najwyższego o małżeństwach homoseksualnych, nie neguje też istnienia zmian klimatycznych. McMullin zresztą jeszcze do tego roku był Republikaninem, ale odszedł, gdy partia nie potrafiła zatrzymać Trumpa.
Jego ewentualne zwycięstwo w Utah byłoby spektakularnym wynikiem jak na kandydata spoza dwóch głównych partii, ale to wciąż tylko jeden stan i sześć głosów elektorskich. McMullin z pewnością nie liczy, że zdobędzie ich 270, czyli tyle, ile potrzebnych jest do prezydentury. Jego nazwisko jest na listach wyborczych w zaledwie 11 stanach (mających łącznie 84 głosy elektorskie), a w prawie 30 dalszych wyborcy mogą dopisać jego nazwisko. Szanse, że wygra wybory, są praktycznie zerowe. Ale ma nadzieję, że dzięki zdobytym przez niego w Utah sześciu głosom elektorskim ani Clinton, ani Trump nie osiągną pułapu 270. Zgodnie z amerykańską konstytucją, gdyby żaden z kandydatów nie uzyskał większości w kolegium elektorskim, prezydenta spośród trzech kandydatów z największą liczbą głosów wybiera Izba Reprezentantów. Ponieważ większość w niej mają obecnie Republikanie, na prezydenturę nie miałaby co liczyć Clinton, Trump zaś też nie cieszy się sympatią kongresmanów z własnej partii i z pewnością chętnie by rozważyli możliwość utrącenia nowojorskiego miliardera. Zostałby zatem McMullen. Oczywiście, zarówno matematycznie, jak i politycznie jest to scenariusz mało prawdopodobny, ale nie jest zupełnie nierealny. A o tym, że mało prawdopodobne scenariusze czasem się ziszczają, najlepiej świadczy zwycięstwo George’a W. Busha w 2000 r., o którym przesądziło 537 głosów z Florydy.
Nawet jeśli tak się nie stanie, nie oznacza to końca politycznej kariery McMullina. Dobry wynik w Utah – niezależnie, czy ostatecznie tam wygra czy nie – automatycznie stawia go w gronie poważnych pretendentów do prezydenckiej nominacji Republikanów za cztery lata. W przypadku porażki Trumpa partia z pewnością będzie musiała się zdefiniować na nowo – zapewne wracając do własnych korzeni – i tacy ludzie jak McMullin mogliby jej pomóc w odzyskaniu wiarygodności. Albo – ku czemu on sam chyba bardziej się skłania – mógłby stanąć na czele nowego konserwatywnego ugrupowania, które miałoby ambicję zastąpić podzieloną i przeżywającą przez Trumpa kryzys tożsamościowy Partię Republikańską. Bo nawet w dwupartyjnych systemach czasem następuje radykalna zmiana układu politycznego.