W środę wieczorem wyspiarze będą mieli nowego premiera. Urząd obejmie dotychczasowa minister spraw wewnętrznych Theresa May. Premier David Cameron wywiązuje się z obietnicy, zgodnie z którą złoży urząd, jeśli Brytyjczycy opowiedzą się za opuszczeniem Unii Europejskiej. Dzisiaj ostatni raz weźmie udział w posiedzeniu rządu, a jutro zdąży jeszcze odpowiedzieć na pytania posłów w Izbie Gmin.
Prosto z Westminsteru uda się do pałacu Buckingham, aby wręczyć swoją dymisję królowej. W ten sposób otworzy drogę swojej następczyni.
Szybki wybór Theresy May na lidera, a zarazem szefa rządu, pozwala torysom sprawnie zewrzeć szeregi wokół nowego przywództwa i uniknąć chaosu nieodłącznie związanego z okresem przekazywania władzy. Dzięki temu dotychczasowa minister spraw wewnętrznych będzie mogła szybko skupić się na budowie nowej administracji i czym prędzej przystąpić do negocjacji nad umową z Unią Europejską. May doskonale rozumie, że niepewność związana z Brexitem nie służy brytyjskiej gospodarce, a wypowiedzi polityków z kontynentu nie wskazują, aby proces negocjacyjny należał do szczególnie łatwych.
W kampanii May oficjalnie znajdowała się po stronie zwolenników pozostania w Unii Europejskiej, ale przez długi czas nie wychylała się publicznie ze swoim poparciem dla Brukseli. Pierwszy raz zabrała publicznie głos praktycznie na finiszu kampanii, kiedy zwolennicy opuszczenia Unii bardzo mocno grali już imigrancką kartą, a głównym sloganem stało się „Take back control”. May powiedziała wtedy, że Wielkiej Brytanii jest najłatwiej skutecznie chronić swoje granice, współpracując z innymi.
Teraz twardo stoi na stanowisku, że mleko się rozlało i Londyn musi sobie poradzić z konsekwencjami w najlepszy możliwy sposób. – Brexit to Brexit. Nie możemy pozwolić na próby pozostania w Unii lub powrotu do niej tylnymi drzwiami bez drugiego referendum – mówiła. Jeśli idzie o negocjacyjne priorytety, to jest zdania, że Wielka Brytania nie powinna uruchamiać procedury opisanej w artykule 50. przed końcem tego roku, aby dać sobie czas na wypracowanie pozycji negocjacyjnej w targach z Brukselą. Podstawowym elementem tej pozycji powinno być zapewnienie brytyjskim firmom dostępu do wspólnego rynku.
Jedna z zapowiedzi przyszłej pani premier zwraca uwagę z polskiej perspektywy. Theresa May stwierdziła bowiem, że gwarancje dla obywateli Unii – w tym Polaków – przebywających na terenie Wielkiej Brytanii staną się również przedmiotem negocjacji z Brukselą. Trudno powiedzieć, co konkretnie nowa lokatorka domu przy Downing Street 10 miała na myśli, niemniej jednak zapowiedź taka brzmi niepokojąco. Zwłaszcza że to właśnie May w samym szczycie antyimigranckiej gorączki, jaka wybuchła nad Tamizą na przełomie 2013 i 2014 r., przedstawiła pomysł wprowadzenia limitów migracyjnych, których wysokość uzależniona byłaby od poziomu rozwoju gospodarczego danego kraju.
Jeśli idzie o sprawy wewnętrzne Wielkiej Brytanii po Brexicie, May dotychczas wypowiadała się przeciwko przyspieszonym wyborom (czyli zorganizowanym przed 2020 r.), będzie więc teraz chciała udowodnić elektoratowi, że konserwatyści panują nad sytuacją. Jeśli wszystko będzie szło dobrze, może nawet uda jej się ugrać kilka punktów dla swojej partii, zwłaszcza że w Partii Pracy Jeremy Corbyn też będzie musiał stawić czoło walce o przywództwo.
Theresa May jest posłanką od 1997 r., czyli od wyborów, w których konserwatyści ponieśli porażkę z rąk Tony’ego Blaira i jego „New Labour”, „Nowej Partii Pracy”. To wtedy spopularyzowała alternatywną nazwę dla torysów, nazywając Partię Konserwatywną „Nasty Party”, czyli „wredną partią”. Chodziło jej o to, że zbyt wielu członków prezentowało się jako politycy nieczuli na los mniej zamożnej części elektoratu. Tuż po tym, jak okazało się, że została sama w wyścigu po przywództwo torysów, zobowiązała się przychylić partię w stronę niebieskich kołnierzyków.
Uważana jest za twardego i bezkompromisowego gracza. Potrafi walnąć pięścią w stół, jak w 2014 r., kiedy zagroziła, że odbierze policji autonomię w obsadzie stanowisk, gdyż jej zdaniem korupcja nie ogranicza się w jej strukturach do „kilku zgniłych jabłek”. Partyjni koledzy mówią jednak, że jest otwarta na argumenty, potrafi przyjąć i uwzględnić krytykę własnych pomysłów. Jeszcze w trakcie wyborów konserwatywny poseł i były członek rządu Camerona Kennneth Clarke powiedział o niej (nieświadom tego, że jest nagrywany przez kamerę), że jest „cholernie trudną kobietą”. Theresy May ten komentarz nie obruszył; wręcz przeciwnie, stwierdziła, że takiego typu kobiet potrzebuje teraz Wielka Brytania.
Nawet jeśli nie będzie drugą Margaret Thatcher, to z pewnością odciśnie się na historii kraju jako premier, który przeprowadzał Wielką Brytanię przez burzliwy okres.
Theresa May uważana jest za twardego gracza politycznego