Wiele prędkości i wiele kierunków integracji obowiązuje od dawna. Jednolita Unia to mit. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej. Stare obawy o budowanie superunii w ramach UE pojawiły się tuż po tym, gdy swoje wspólne oświadczenie opublikowali szefowie dyplomacji Francji i Niemiec. Złe wrażenie podbiła informacja o zwołaniu spotkania szefów resortów spraw zagranicznych sześciu państw założycieli Wspólnoty. Powróciła obawa przed niesprawiedliwą Europą wielu prędkości, w której awangarda integracji bez wahania pozostawi unijną ariergardę.
Czy jednak Europy wielu prędkości należy się bać? W końcu od dłuższego czasu jest ona faktem. Choćby w ramach istniejącej strefy euro czy Schengen, ale też pomniejszych inicjatyw, jak „wspólny” europejski patent. Co więcej, na różne prędkości integracji pozwalają zapisy w traktacie o Unii Europejskiej. Choćby pod postacią mechanizmu „wzmocnionej współpracy”. Pogłębiona integracja w pewnych dziedzinach nie oznacza od razu podziału na pionierów i maruderów.
Trzydzieści lat tradycji
Debata dotycząca Europy wielu prędkości jest niemal tak stara jak sama Unia, a przynajmniej tak stara jak brytyjski rabat budżetowy, który miał uchronić poddanych królowej przed finansowaniem francuskich rolników. O możliwości takiej formy integracji pisał już w specjalnym raporcie w 1975 r. belgijski premier Leo Tindemans, a przyjmowała ona postać najróżniejszych pomysłów. W opracowaniu wydanym przez brytyjski think tank Chatham House w 1985 r. Helen Wallace i Adam Ridley zebrali aż kilkanaście pomysłów na Europę wielu prędkości. Można tam więc znaleźć m.in. dyrektoriat (directoire), Europę dwóch prędkości, rdzeń Europy (Kerneuropa), Europę a la carte, stopniową integrację (abgestufte Integration), subsydiarność, Europę koncentrycznych kół, „zróżnicowaną geometrię” itd. Bogactwo językowe dowodzi, że to temat żywy od dawna. W Unii dyskutowano nad tą kwestią ponad 30 lat temu – czyli na długo zanim Polska wstąpiła do UE, a także na długo zanim w ogóle akcesja stała się celem polskiej polityki.
Niektórzy badacze struktur europejskich – np. Dirk Leuffen z Uniwersytetu w Konstancji – mówią wprost, że Unia jest „systemem zróżnicowanej integracji”. To znaczy, że różnice w prędkości integracji są kluczowe dla sposobu, w jaki Wspólnota w ogóle działa, a także „środkiem dla osiągnięcia przez nią efektywności i legitymizacji”.
Podczas niedawnego Europejskiego Kongresu Finansowego (a więc jeszcze zanim Brytyjczycy podjęli historyczną decyzję) Klaus Regling, stojący na czele Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego, powiedział, że „Unia wielu prędkości oferuje pragmatyczne rozwiązanie kwestii dalszego rozwoju Unii”. Wystąpienie Reglinga nie odbiło się szerszym echem, a szkoda, bo ten dzierżący bazookę o mocy 700 mld euro technokrata mówił rzeczy niezwykle ciekawe.
Przede wszystkim Regling przybył do Sopotu, aby zapewnić o tym, że projekt wspólnej waluty daleki jest od upadku. Wręcz przeciwnie, dzięki rozwiązaniom wprowadzonym po kryzysie zadłużeniowym euro jest zdaniem szefa ESM silniejsze niż kiedykolwiek, a będzie jeszcze silniejsze po wprowadzeniu kilku dalszych zmian. Po czym zaczął przed zgromadzonymi roztaczać śmiałe wizje, których nie powstydziłby się najbardziej zagorzały zwolennik integracji. Regling mówił więc o konieczności powołania stanowiska wspólnego ministra finansów dla strefy euro, który nadzorowałby administrację skarbową krajów unii walutowej oraz pilnował przestrzegania reguł fiskalnych. Wspomniał też o pomyśle powołania podgrup zrzeszających wyłącznie przedstawicieli państw należących do unii monetarnej w obrębie już istniejących instytucji – Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego.
Wystąpienie było o tyle ciekawe, że dawało bezpośredni wgląd w pomysły krążące na najwyższych poziomach unijnych struktur. Można je odczytać jako jasny przekaz, że zwolennicy dalszej integracji będą pogłębiać łączące ich więzy, nie oglądając się na innych (chociaż ich nie wykluczając, co zaznaczył szef ESM). Taka jest diagnoza europejskiej sytuacji. Pytanie brzmi, jakie z niej wyciągnąć wnioski.
Główny nurt czy indywidualizm
Jedną z możliwości jest oczywiście popłynięcie z prądem. Skoro część państw członkowskich i tak zdecyduje się na dalszą integrację, to dlaczego do nich nie dołączyć? Taką logiką kieruje się włoski premier Matteo Renzi. Od dawna nie ukrywał, że jego podstawowym zamiarem jest przywrócenie Włochom należnego im miejsca na arenie europejskiej. W tym celu polityk chce walczyć z wizerunkiem swojego kraju jako „chorego człowieka Europy”, a także zbliżyć Włochy do europejskiego rdzenia. To zresztą już się mu udaje, czego dowodem było wspólne francusko-niemiecko-włoskie wystąpienie w reakcji na wynik referendum, na którym padła deklaracja, że żadnych negocjacji nad umową regulującą warunki rozwodu i stosunki po z Wielką Brytanią nie będzie, dopóki Londyn nie uruchomi procedury znanej z artykułu 50.
Renziemu sprzyja oczywiście wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii, co tworzy we Wspólnocie pewną próżnię. Włosi, nawet jeżeli należą do grupy G7, nie mogli dotychczas rywalizować o siłę i wpływy z Brytyjczykami. Renzi czuje, że okazja jest podwójnie doskonała, bo nie tylko Unię opuszcza ważny kraj, ale też nie za bardzo widać, kto inny mógłby tę próżnię wypełnić. Hiszpanie od ponad pół roku nie są w stanie wyłonić rządu. Holendrzy mierzą się z rosnącą falą eurosceptycyzmu u siebie. Belgów bardziej zajmują kwestie bezpieczeństwa wewnętrznego. Finowie szukają sposobu na rozruszanie swojej gospodarki. Grecy, z oczywistych przyczyn, także nie stanowią kandydatów na przywództwo.
Można też spróbować innej metody, jaką jest pójście pod prąd. Tę drogę postanowił obrać polski rząd. Z zasady nie jest ona zła. Możemy nawet, zgodnie z zapowiedziami szefa naszej dyplomacji, proponować rozwiązania w zakresie ustrojowym. Należy tylko pamiętać, że Unia jest trochę jak grono dobrych znajomych ze studiów. Lubią razem wychodzić na miasto i łączą ich wspólne tematy rozmów. Jeśli ktoś dołącza do tej grupy później, a oprócz tego proponuje, że od tej pory na spotkaniach gramy tylko w gry planszowe, może się spotkać z niezrozumieniem. Nie znaczy to, że propozycje jakichkolwiek zmian w unijnych organach są niewskazane. Nie może być tak, że unijna dyskusja na temat instytucjonalnych rozwiązań, nawet tych fundamentalnych, jest gaszona w zarodku z jakichś bliżej niezrozumiałych przyczyn.
Rozkaz muftego
To oczywiście oznacza, że podstawowym problemem w przypadku Europy wielu prędkości nie jest to, czy ona jest, lecz to, jaki stosunek do państw mniej chętnych integracji będą mieli zwolennicy ściślejszej współpracy. Nawet grupa bardzo zżytych ze sobą znajomych ze studiów będzie miała w końcu dość, jeśli jedno z nich ciągle będzie odmawiało propozycjom umówienia się na piwo. Pokłosie tej logiki funkcjonowania grupy widać dzisiaj. Przez ponad cztery dekady Unia szła Brytyjczykom na rękę; kiedy tylko chcieli, mieli znaczny wpływ na jej formowanie i kierunek brukselskich polityk; nawet na początku roku przywódcy państw unijnych zaangażowali się w negocjacje nad nowymi warunkami uczestnictwa Wielkiej Brytanii w Unii. Londyn dostał w nich prawie wszystko, co chciał, a mimo to Brytyjczycy w referendum opowiedzieli się za wyjściem z Unii. Wielu polityków osobiście zaangażowanych w te negocjacje musi czuć się oszukanych. Nic dziwnego, że nie chcą iść Brytyjczykom na rękę, a Jean-Claude Juncker wydał „rozkaz muftego” o absolutnym zakazie prowadzenia nieformalnych rozmów z przedstawicielami strony brytyjskiej odnośnie do warunków wyjścia.
Lęk przed Europą wielu prędkości brał się zawsze z poczucia, że bardziej eurowstrzemięźliwe państwa staną się członkami drugiej kategorii. Tak jednak być nie musi, ale wymaga to oczywiście odpowiedzialnego i zaangażowanego członkostwa. Jeżeli Polska stała na marginesie najważniejszych debat unijnych w ciągu ostatnich lat (a te toczyły się wokół kryzysów: finansowego, zadłużeniowego, migracyjnego, wzrostu), to kto potraktuje poważnie nasze propozycje reform ustrojowych w Unii? Zamiast w klubie piwoszy wyskakiwać z planszówkami, powinniśmy sięgnąć po kufel. Nawet jeśli nie będziemy tego robić zbyt często.