Protesty na ulicach trwają, pomimo że przyjęte rozwiązania i tak zostały już złagodzone w porównaniu z pierwotną wersją. To, że francuski rząd przetrwał w minionym tygodniu dwie próby jego odwołania w związku z przyjętą reformą prawa pracy, nie oznacza, że może już ogłaszać sukces. Gwałtowne protesty uliczne z pewnością będą kontynuowane, a sprawa odbije się na wynikach przyszłorocznych wyborów prezydenckich.
Biorąc pod uwagę zawziętość protestów – w kilku miastach doszło do nocnych starć z policją – trudno się spodziewać, by szybko ustały i z pewnością będą się one odbijać na notowaniach zarówno prezydenta, jak i rządu. Według sondaży socjalistyczny prezydent François Hollande nie ma wprawdzie żadnych szans nawet na przejście do drugiej tury (może liczyć na 13–15 proc. głosów, podczas gdy liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen na 28–30 proc., a różni kandydaci Republikanów na 21–30 proc.), ale nie wiadomo, czy w ogóle wystartuje. Socjaliści rozważają też inne osoby, np. ministra gospodarki Emmanuela Macrona, który mógłby powalczyć o drugą turę, a gdyby jego przeciwnikiem była w niej Le Pen – nawet wygrać.
Pod warunkiem jednak, że antyrządowe protesty nie będą się ciągnęły przez całą kampanię wyborczą. Poza tym na utrzymanie Pałacu Elizejskiego socjaliści raczej już nie liczą (Macron nie jest członkiem PS i powiedział, że w ogóle nie myśli o starcie). Z ich punktu widzenia istotniejsze staje się to, by nie ponieść klęski także w zaplanowanych trzy miesiące później wyborach parlamentarnych. Socjalistyczny gabinet Manuela Vallsa, wiedząc, że może być problem z uzyskaniem większości dla reformy w parlamencie, zdecydował się na użycie rzadko stosowanego zapisu konstytucji pozwalającego w szczególnych przypadkach na przyjmowanie ustaw za pomocą dekretów, czyli ponad głowami deputowanych.
Na ich reakcję nie trzeba było długo czekać. W środę grupa rebeliantów z Partii Socjalistycznej i Zielonych zaczęła zbierać podpisy pod wnioskiem o wotum nieufności dla własnego rządu. Do potrzebnych 58 podpisów zabrakło dwóch. Dzień później deputowani pod głosowanie poddali wniosek złożony przez Republikanów, ale poparcie dla odwołania rządu było niewystarczające. To jednak nie kończy sprawy, bo reforma będzie teraz przedmiotem debaty w Senacie, a od kilku dni na ulicach francuskich miast dochodzi do gwałtownych protestów jej przeciwników, którzy nie tylko chcą jej wycofania, ale też ustąpienia Hollande’a.
Paradoksalnie reforma jest dość umiarkowana, bo wskutek nacisków związków zawodowych niektóre jej postanowienia już wcześniej zostały złagodzone. Najważniejszą zmianą – i budzącą największe opory – jest czas pracy. Formalnie utrzymany zostaje 35-godzinny tydzień pracy, ale pracodawcy zyskują większą elastyczność w jego organizowaniu. Czasowo będą mogli oni wprowadzać 48-godzinny tydzień pracy lub 12-godzinne zmiany, a w szczególnych wypadkach nawet 60-godzinny.
Przez ograniczony czas pracownicy mogą nie otrzymywać pieniędzy za nadgodziny, lecz będą one wymieniane na dodatkowe dni wolne. Ma to pozwolić firmom na lepsze dostosowywanie pracy do cykli koniunkturalnych. Temu samemu służą też zapisy precyzujące okoliczności, w jakich firmy zatrudniające mniej niż 300 osób mogą zwalniać pracowników (np. spadek zamówień, niższe przychody przez kilka kolejnych kwartałów). To powinno ograniczyć pozwy sądowe składane przez zwalnianych pracowników, co było jednym z głównych powodów tego, że firmy obawiają się zatrudniać ludzi.
Nie jest jednak tak, że reforma tylko zwiększa uprawnienia pracodawców i zmniejsza prawa pracowników. Wprowadzone zostaje „prawo do wylogowania się”, czyli firmy będą musiały ustalać ze związkami godziny, w których pracownicy mają prawo do nieodbierania służbowych e-maili czy telefonów. Ponadto młodzież, która się nie uczy, nie studiuje ani nie pracuje i nie ma dochodów, będzie otrzymywała od państwa zapomogę w wysokości 461 euro miesięcznie na czas poszukiwania pracy.