Z pewnym opóźnieniem, wynikającym z nieobecności w kraju, przeczytałem w „Polityce” (6/2016) raport z badań społecznych autorstwa prof. Radosława Markowskiego i dr. Michała Kotnarowskiego. Z wielu względów wydał mi się on zastanawiający.
Po pierwsze z powodu zupełnie beztroskiego posługiwania się przez jego autorów takimi terminami, jak „nowoczesność” czy „postęp społeczny”. W nauce, którą reprezentuję (filozofia polityki), stanowią one przedmiot nieustannych sporów od bardzo dawna, tutaj zaś przyjmowane są jako niewymagające zdefiniowania czy choćby dopowiedzenia. Podobnie zresztą jak terminy „tradycja” czy „tradycyjne wartości”. (Prawdopodobnie z braku świadomości stopnia skomplikowania sprawy ich rozumienia wynika także zupełna beztroska autorów raportu w przeciwstawianiu „nowoczesności” „wartościom tradycyjnym” czy „postępu” „tradycji”).
Druga sprawa to dyskusyjna diagnoza zaistniałej niedawno sytuacji. Oto przyczyną ostatniej zmiany politycznej miałby być sukces medialny stosunkowo małej grupy ludzi, którym udało się wykreować obraz „Polski w ruinie” i zagospodarować w sumie niewielkie niezadowolenie społeczne. Diagnoza ta jest dla mnie nieprzekonująca. Wydaje mi się, iż pokazuje ona jedynie bezradność części przedstawicieli nauk społecznych w obliczu zmian, których się nie spodziewali, albo ich niechęć do przyznania, iż model społeczny i ekonomiczny, który intelektualnie wspierali – zawiódł (sami autorzy raportu chyba powoli zaczynają mieć tego świadomość, wszak piszą o „konieczności większej wrażliwości na redystrybucyjne możliwości demokracji, co w w obecnym kryzysie dominującego modelu kapitalizmu jest po prostu nakazem tyleż praktycznym, co intelektualnym”).
Nie podważając absolutnie rzetelności przeprowadzonych badań, przypuszczam, iż problem leży w sformułowaniu pytań oraz zbytniej ufności w wiarygodność udzielonych odpowiedzi (mało kto chce się przyznać, że mu się nie wiedzie, szczególnie w epoce kultu sukcesu). Powiem od razu, że dopóki ci, którzy przegrali ostatnią potyczkę polityczną, nie zrozumieją faktycznych przyczyn swojej klęski, nie mają żadnych szans na zwycięstwo w przyszłości. Niestety, prezentowany raport to tkwienie w niezrozumieniu jedynie podtrzymuje i legitymizuje. Sugeruje on dodatkowo, że w przyszłości, po ewentualnym zwycięstwie wyborczym, wystarczy jedynie powrócić do tego, co było, albowiem było to dobre. Wielki błąd.
Najbardziej jednak poruszyło mnie przeciwstawienie wolności i równości obecne zarówno w samych pytaniach ankietowych, jak i w prezentowanych rezultatach badań. W moim przekonaniu pytanie „wolność czy równość?” w sposób zupełnie nieuzasadniony przeciwstawia sobie te dwie wartości, które są tak samo ważne. W ten sposób wpisuje się ono w fatalną tradycję myślenia, która ukształtowała się u nas przez ostatnie 26 lat. Otwarcie lub skrycie zakłada, że istnieje między tymi wartościami jakiś radykalny konflikt (tradycję tę wspólnie kształtowały obie główne strony sporu, jedna – liberalna, lansując bezalternatywność neoliberalnego wzorca transformacji i kapitalizmu, i druga – konserwatywna, w całości go negując). Tymczasem konfliktu nie ma. Pojawia się on jedynie wtedy, gdy zakłada się absolutystyczne wyobrażenie wolności lub skrajne wyobrażenie równości. W pierwszym przypadku sądzi się, że wolność jest dobrem tak bezproblemowym, iż jakiekolwiek działania, które miałyby ją ograniczyć, są od razu zamachem na nią jako taką (np. wymóg zakładania kasków motocyklowych czy zapinania pasów bezpieczeństwa czyni z nas automatycznie niewolników państwa). Myślenie to prowadzi de facto do anarchizmu. W Polsce – do szczególnie tu popularnej jego odmiany, a mianowicie do anarchokapitalizmu, przekonania, że państwo jest z definicji złe, a podatki to kradzież. W drugim przypadku zakłada się, że albo mamy do czynienia z równością absolutną, albo z żadną. To myślenie prowadzi z kolei do idei i praktyk totalitarnych w stylu Kambodży Pol Pota.
Umiarkowane podejście do kwestii wolności i równości zakłada świadomość, że wolność, choć jest wartością nadrzędną, nie powinna być absolutyzowana, a równość, choć bardzo ważna, nigdy nie może być całkowita. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Otóż uważam, że raport z badań, o którym mowa, nietrafnie przeciwstawia sobie dwa modele myślenia o społeczeństwie, jeden nazwijmy umownie wolnościowym i drugi – równościowym. I w ten sposób wpisuje się w błędną logikę myślenia typu „albo – albo”. Tymczasem w filozofii polityki wiadomo od dawna, że w faktycznej polityce chodzi o to, jak pogodzić wolność osobistą, polityczną i ekonomiczną z zachowaniem tak dużej równości, jak to tylko możliwe, bez likwidacji wolności jako takiej. I to jest prawdziwy obszar sporu, a nie przeciwstawianie wolności i równości. Tu powinniśmy się spierać o to na przykład, czy preferujemy raczej anglosaski model kapitalizmu, który owocuje dużymi nierównościami społecznymi, czy też model nordycki, który te nierówności skutecznie minimalizuje.
Takiej dyskusji w Polsce brakuje. Od dawna się jej domagam, mając skądinąd nadzieję, że w jej wyniku porzucimy nasze przywiązanie do tego pierwszego i łaskawym okiem spojrzymy na drugi. To w nim nie ma mowy o radykalnym przeciwstawieniu wolności i równości czy innym – lansowanym przez autorów raportu, a mianowicie przedsiębiorczości i solidarności społecznej. Skandynawom udaje się w miarę harmonijnie łączyć rzeczy, które autorzy raportu uznają za antagonistyczne ze swojej natury. W tym sensie uważam, że istnieje trzecia droga pomiędzy brutalnym kapitalizmem typu anglosaskiego obecnym u nas od dawna i jakąś formą skrajnego etatyzmu, której dziś tak wielu się słusznie obawia. Możliwości owej trzeciej drogi autorzy raportu zupełnie nie dostrzegają, co widać już w sformułowanych przez nich pytaniach ankietowych. Pokazuje to jedynie, jak bardzo wszyscy tkwimy w schematach myślenia jeszcze z początków naszej transformacji, które kazały nam sądzić, że za każdy wzrost równości musimy zapłacić jakimś radykalnym ograniczeniem wolności.
Schemat ten został wylansowany przez autorów naszych reform, którzy wzięli go od swych duchowych patronów: Friedricha von Hayeka i Miltona Friedmana. Przyczyniło się to do utożsamienia w Polsce liberalizmu z anarchokapitalizmem (im mniej państwa, tym lepiej; im więcej rynku, tym lepiej; im mniej opieki społecznej, tym lepiej; im więcej konkurencji, tym lepiej) i jego faktycznej kompromitacji. Teraz zbieramy tego owoce. Najwyższa pora, aby zwolennicy liberalizmu, demokracji itd., do których niewątpliwie zaliczają się autorzy badań, zrozumieli, że istnieje także inny liberalizm, w którym nie ma mowy o wszystkich tych opozycjach dla nich samych oczywistych. Myślę tu o modelu mającym swoje korzenie w filozofii J.S. Milla, a następnie kontynuowanym przez nowych liberałów brytyjskich końca XIX w., a w ostatnich dziesięcioleciach przez wielkiego filozofa amerykańskiego Johna Rawlsa. To on, broniąc liberalizmu, sformułował sławną zasadę, że dopuszczamy nierówności tylko wtedy, gdy służą one najsłabszym ekonomicznie, co w praktyce oznacza, że godzimy się na wolny rynek i kapitalizm tylko w takiej postaci, która zapewnia lepsze życie wszystkim, a nie tylko wybranym.
Im prędzej liberalizm typu Rawlsa zastąpi u nas liberalizm typu Hayeka i Friedmana, tym lepiej dla samego liberalizmu, a przede wszystkim dla nas wszystkich.
Pytanie „wolność czy równość?” w sposób zupełnie nieuzasadniony przeciwstawia sobie te dwie wartości, które są tak samo ważne. W ten sposób wpisuje się ono w fatalną tradycję myślenia, która ukształtowała się przez ostatnie 26 lat. Otwarcie lub skrycie zakłada, że istnieje między tymi wartościami jakiś radykalny konflikt