Skoro klasa rządząca przez dekadę konsekwentnie budowała w Polsce dwa wrogie sobie plemiona, to musi w końcu nadejść moment, gdy skoczą one sobie do gardeł. Jak na razie obie strony umacniają się w samozachwycie. Świeżo sformowany wokół KOD obóz partii opozycyjnych chwali się niezwykle udanym marszem. Zwolennicy PiS są równie zadowoleni ze swojej imprezy. Trwa licytacja, który przemarsz przyciągnął większą liczbę ludzi
Ale nie tylko w tym odnaleźć można podobieństwa między śmiertelnie wrogimi obozami. Rzecz jest paradoksalna, bo mamy do czynienia z grupami ludzi, które teoretycznie różni niemal wszystko. Poczynając od poglądów politycznych i kwestii obyczajowych, aż po sprawy religijne. A jednocześnie w sferze mentalnościowej i powielanych schematów zachowania są to grupy zaskakująco podobne.
Kwestią kluczową jest fanatyczna wiara w moralną i intelektualną wyższość nad przeciwnikiem. Z tym bezmiarem pogardy dobrze koresponduje także poczucie obcości drugiej strony, choć jedni i drudzy mówią przecież tym samym językiem, odwołują się do tych samych zdarzeń historycznych, zaś w święta po raz tysięczny obejrzą „Samych swoich”. Mimo to wszelkie kwestie mogące łączyć są z miejsca odrzucane. Bo wróg nie może mieć jakichkolwiek dobrych cech. Ciekawą sprawą jest też niezachwiane przekonanie, iż posiadło się monopol na wiedzę, co dobre dla kraju (obie strony, o dziwo, mają na myśli wciąż ten sam kraj). A dyskusję zastępuje wzajemne obrzucanie się obelgami lub coraz mniej dowcipne wyszydzanie. Ponoć w imię obrony demokracji. Choć gdy przychodzi moment sprawdzenia, czy się demokratycznych reguł chce przestrzegać, wynik nie napawa optymizmem.
Sprawa Trybunału Konstytucyjnego, która wyzwoliła starcie obu plemion, jest doskonałym przykładem ich mentalnego podobieństwa. Każdy chętny może wejść na internetową stronę Rządowego Centrum Legislacyjnego i sprawdzić, ile orzeczeń TK nie wykonano lub wykonano częściowo przez ostatnie 15 lat. Do dziś nie zostały poprawione zgodnie z wytycznymi TK aż 63 ustawy i rozporządzenia. Za prawdziwe perełki można uznać to, iż m.in. sposób przeprowadzenia egzaminów maturalnych lub kodeks wyborczy są od lat tylko „częściowo zgodne” z ustawą zasadniczą. Gdyby Polska była praworządnym krajem, łatwo sobie wyobrazić, ilu precedensowych procesów sądowych bylibyśmy świadkami, jak wielkie sumy odszkodowań musiałoby płacić państwo. Ale nie jest. Poprzednie rządy, czyli obecna elita opozycji, bez skrupułów korzystały z tego, że ustawa zasadnicza nie przewiduje żadnych sankcji w przypadku nierealizowania orzeczeń trybunału.
Sedno starcia obu plemion można by wywieść od przywary charakterologicznej prezesa PiS. Ot, nie lubi on korzystać ze sposobów rządzenia, które sprawdzili już wrogowie. No, ale jak można naśladować „Polaków gorszego sortu”. Lub, jeśli kto woli, można przyjąć inną hipotezę, którą da się streścić zdaniem: każdy powód do awantury jest dobry. Nawet jeśli jest nim fasadowy TK. Ponieważ realne znaczenie miałby on wówczas, gdyby w polskim prawie pojawiły się nieprzekraczalne terminy realizacji jego orzeczeń i surowe sankcje, grożące urzędnikom i politykom odmawiającym ich przestrzegania. Jednak dla całej klasy politycznej bezpieczniej jest grać na polaryzację społeczeństwa, skupiając uwagę na doborze sędziów, niż myśleć o zmianach mogących poprawić zasady funkcjonowania państwa.
Przyszłość zapowiada się zatem interesująco, bo emocje będą rosnąć, a oba plemiona zagustowały w marszach. Zwłaszcza że nawet zużycie się PiS, nieuchronne podczas sprawowania władzy, niczego nie zmieni. Bo do przejęcia pałeczki organizatorów życia ulicznego aż się pali Ruch Narodowy. Na razie wspierający rząd, ale marzący o bezpośredniej konfrontacji „prawdziwych patriotów” z „prawdziwymi Europejczykami”. Kiedy pogoda się poprawi, możemy więc być świadkami marszy i kontrmarszy w iście przedwojennym duchu.
Rozmówki polsko-polskie
Z opisami, jak wyglądał kontakt „prawdziwych patriotów” z „prawdziwymi postępowcami” w czasach II RP, można się zapoznać, czytając monografię Tomasza Marszałkowskiego „Zamieszki, ekscesy i demonstracje w Krakowie 1918–1939”. Typową historią z tamtych czasów są obchody rocznicy Bitwy Warszawskiej w 1937 r.
Sukces polskiego oręża chcieli fetować wszyscy, mając przy tym przekonanie, że ich przeciwnicy polityczni nie mają do tego prawa. Zarząd Grodzki Stronnictwa Narodowego w Krakowie wynajął na tę okazję Miejską Halę Wystawową. Przed południem 15 sierpnia zaplanowano tam uczczenie Cudu nad Wisłą.
Cztery dni wcześniej działacze krakowskiego PPS dowiedzieli się o planach wroga. Natychmiast zwołano posiedzenie Okręgowego Komitetu Robotniczego, by wymyślić, jak je pokrzyżować. „Edmund Wilk rzucił pomysł, aby zająć salę jeszcze przed przybyciem endeków. Adam Bujas: nie zajmować sali, natomiast rozbić endeków pod salą na ulicy. Stanisław Cekiera stwierdził, że każdy z robotników powinien mieć ze sobą »coś twardego do kieszeni«, gdyż narodowcy będą się bronić” – opisuje Tomasz Marszałkowski.
Ostatecznie stanęło na tym, że zostanie przeprowadzony szturm na Miejską Halę Wystawową, po tym jak się zapełni ludźmi. Akcję rozpoczęto w samo południe. Na czele ok. 150-osobowej grupy bojowej PPS stanęli wiceprzewodniczący OKR Romuald Szumski i sekretarz OKR Józef Cyrankiewicz (przyszły premier PRL). Ale narodowców było więcej. Szturm więc odparli, a co więcej: „Od rzuconej z okna cegły ranny w głowę został robotnik »Sucharda« Jan Bobrek, którego pogotowie zabrało do szpitala Ubezpieczalni Społecznej” – pisze Marszałkowski. Po takiej zniewadze socjaliści postanowili nie odpuszczać. Stanęli przed oknami hali, śpiewając: „Krew naszą długo leją katy/ Wciąż płyną ludu gorzkie łzy/ Nadejdzie jednak dzień zapłaty/ Sędziami wówczas będziem my!”. Słysząc słowa „Czerwonego sztandaru”, endecy odpowiedzieli z góry „Hymnem młodych”, rycząc: „Naprzód idziemy zbrojni duchem,/ Antychrysta pędzić precz/ Matko Boża nas wysłuchaj/ Błogosław Chrobrego Miecz!/”. Notabene rytm i używane frazy obu pieśni mogły nasuwać podejrzenie, iż napisał je ten sam autor.
Taki wstęp artystyczny zapowiadał, iż starcie nie skończy się na jednej rundzie. „Po chwili prowadzeni przez Cyrankiewicza PPS-owcy ruszyli do kolejnego szturmu, rzucając w narodowców kamieniami” – relacjonuje Marszałek, dodając, że tym razem atakowało już 300 socjalistów. „Wyłamano drzwi i w środku budynku zaczęła się walka, w której socjaliści używali kamieni, natomiast narodowcy m.in. drewnianych pik, wideł, mieczy i buław – rekwizytów pozostałych po dawnym teatrze” – dodaje. Bitwę przerwało wkroczenie policji, która rozpędziła uczestników politycznej dyskusji. Na polu walki doliczono się ok. 40 rannych. Ale nikt się tym specjalnie nie przejął, gdyż takie debaty polityczne były już wówczas na porządku dziennym.
Droga na ulicę
„Nie kartka wyborcza, lecz kula rewolwerowa” – napisał 14 sierpnia 1934 r. na łamach „Sztafety” Jan Mosdorf. Deklaracja niemającego jeszcze trzydziestki szefa Młodzieży Wszechpolskiej dobrze odzwierciedlała zmiany, jakie szybko zachodziły w społeczeństwie. Kryzys ekonomiczny przyniósł radykalizację nastrojów, jednocześnie w dorosłość wchodziło pierwsze pokolenie wychowane w niepodległej Polsce. Wydawać by się mogło, że najgorętsza linia społecznego podziału powinna biec między sanacją, która po zamachu majowym przejęła pełnię władzy w kraju, a środowiskami opozycyjnymi. Tymczasem w połowie lat 30. obóz sanacyjny był wypalony ideowo i nie posiadał przywódcy, mogącego zastąpić schorowanego Józefa Piłsudskiego. Jednocześnie zachował dość siły, by nie musieć dzielić się władzą.
Istniejący stan równowagi burzyły zmiany zachodzące na prawej stronie sceny politycznej. Wprawdzie Romanowi Dmowskiemu i innym przywódcom endecji nie udało się w latach 20. wygrać walki z Piłsudskim o władzę, lecz stworzone przez nich idee okazały się najbardziej atrakcyjne dla młodego pokolenia. To właśnie endeckie organizacje, na czele z Młodzieżą Wszechpolską, wychowały nowe pokolenie działaczy, którzy chcieli zmienić kraj. W boju sprawdzili się na wyższych uczelniach, walcząc o usunięcie z nich kolegów pochodzenia żydowskiego. A jednocześnie próbując pozyskać dla siebie jak najszersze poparcie społeczne. Tak żeby w sprzyjającym momencie odebrać władzę sanacji i zająć jej miejsce. Budowany wiosną 1934 r. Obóz Narodowo-Radykalny wyobrażał sobie, że rządy powinna sprawować jedna partia i tylko jej członkowie mieliby prawo do udziału w życiu politycznym. W praktyce taka wizja ustrojowa niewiele różniła się od tego, co na co dzień realizowała sanacja. Choć w odwrotności do niej młodzi narodowcy z wielką determinacją starali się pozyskać dla swoich idei społeczeństwo. Wchodząc tym samym w drogę organizacjom lewicowym, na czele z PPS. Obie strony zgodnie zakładały, że dni sanacji dobiegają końca, natomiast różniły się w przekonaniu co do tego, jaki obóz polityczny będzie w przyszłości rządził Rzeczpospolitą. Stawiając oczywiście na własny.
W tym sporze nie było miejsca na dyskusję czy kompromisy. Wygrać mógł ten, kto wykończy wroga. Wielką wagę przywiązywano do manifestacji ulicznych i tworzenia paramilitarnych bojówek je ochraniających. A przy okazji zdolnych rozbić manifestację przeciwnika i spuścić łomot jej uczestnikom. Choć ONR-owcy początkowo zasadzali się przede wszystkim na Żydów oraz ich mienie. „Pobicia, wybijania szyb, oblewania płynami, żrącemi i cuchnącemi osób i towarów w sklepach, rzucania petard i bomb do mieszkań, sklepów i żydowskich domów modlitwy” – przytacza Miłosz Sosnowski w książce „Krew i honor. Działalność bojówkarska ONR w Warszawie w latach 1934–1939” sprawozdanie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Zaskoczona policja reagowała opieszale, w odwrotności do PPS. Stefan Arski na łamach książki Ruty Pragier „Żydzi czy Polacy” wspominał moment, gdy ONR postanowił przepędzić Żydów z Al. Ujazdowskich. „My, PPS-owcy, porozumieliśmy się wtedy z doktorem Jerzym Michałowskim, założycielem klubu sportowego »Skra«, który przysłał nam chłopaków z sekcji bokserskiej. No i poszliśmy” – opowiadał Arski. Oenerowski patrol poznali po mieczykach Chrobrego i żyletkach wpiętych w klapy marynarek. Szanujący się bojówkarz PPS starał się najpierw starannie obić narodowca, a następnie wyrwać mu żyletkę z klapy, by zanieść ją do siedziby Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej przy ul. Wareckiej. „Tam je liczono” – wspominał Arski.
Późną wiosną 1934 r. na ulicach Warszawy zaczęły wybuchać regularne bitwy. Lewicowcy przychodzili na ustawki uzbrojeni w kije i cegły. Prawicowa młodzież wybierała laski i oprawione w drewno żyletki. Walki bojówek wymusiły swoisty wyścig zbrojeń. „Bojówkarze (ONR – przyp. aut.) używali kastetów i linek z żelaznymi kulkami” – wspominał student prawa na Uniwersytecie Warszawskim Kazimierz Brandys. Sławny potem pisarz, wówczas lewicowy bojówkarz, nie rozstawał się z rewolwerem-straszakiem oraz gumową oponą od wózka dziecięcego. Socjolog prof. Ludwik Krzywicki zaobserwował, iż po miesiącu starć u prawicowców pojawiała się „broń nowa: gruby łańcuch żelazny, który się nosi schowany w rękawie płaszcza i dopiero znienacka z tyłu uderza przeciwnika w głowę”.
Obie strony w ten nowy rodzaj aktywności politycznej wkładały masę wysiłku, po czym wychodzono przeważnie na remis.
Reedukacja to podstawa
Władze zareagowały zdecydowanie dopiero wówczas, gdy został zastrzelony minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki. Zamach przeprowadzili ukraińscy nacjonaliści, ale pierwsze podejrzenie padło na młodych narodowców. To dla nich prezydent Ignacy Mościcki dekretem z 17 czerwca 1934 r. powołał Miejsce Odosobnienia w Berezie Kartuskiej.
Z czasem do obozu zaczęto zwozić osoby politycznie podejrzane nie tylko należące do ONR, lecz także komunistów i Ukraińców. Czekały ich tam wojskowa dyscyplina oraz częste bicie. Jednak wojewoda poleski Wacław Kostek-Biernacki na dokładkę zalecił, by jedyną lekturą udostępnianą więźniom stały się dzieła zebrane Józefa Piłsudskiego. Pokaz siły władzy połączony z ciekawymi tekstami (Piłsudski miał spory talent literacki) wywarł wstrząsające wrażenie na młodych narodowcach.
Inteligentni studenci z dobrych domów, marzący o mocarstwowej Polsce, zachwycili się swoimi oprawcami. „Ten instynkt państwowy pogłębiła lektura pism Piłsudskiego w Berezie, jego wywiady o zdeprawowanej sejmokracji, zdeprawowanym partyjniactwie” – zapisał w książce „300 lat wspomnień” Włodzimierz Sznarbachowski. Po półrocznej odsiadce, wraz z Bolesławem Piaseckim, opuszczał Berezę Kartuską zupełnie odmieniony. Przywódcy ONR po prostu pokochali obóz władzy, choć niedługo potem umarł jego Komendant. „Stało się jasne, że Polska bez Piłsudskiego to coś zupełnie innego. Chcieliśmy wobec tego pomóc Rydzowi-Śmigłemu, pomóc tym, którzy byli u władzy po śmierci Piłsudskiego, podsunąć im nasz program uzdrowienia i samemu włączyć się do rządzenia” – zapisał Sznarbachowski.
Cel ten próbował realizować Bolesław Piasecki, nawiązując kontakty z płk. Adamem Kocem, który na polecenie marszałka Rydza-Śmigłego budował nową partię władzy – Obóz Zjednoczenia Narodowego. Młody oenerowiec i przedstawiciel rządzącego establishmentu szybko znaleźli wspólny język. Choć przecież ONR nieustannie burzył porządek prawny. Cały rok 1936 minął pod znakiem zamieszek na wyższych uczelniach, z których narodowcy usiłowali usunąć żydowskich studentów. Ukoronowaniem tego był listopadowy strajk okupacyjny żaków na Uniwersytecie Warszawskim. Przy czym jak zawsze akcja skrajnej prawicy wywoływała reakcję lewicy. Wieczorem 24 listopada 1936 r. pod warszawską redakcją „Robotnika” zebrał się wiec, na który poseł PPS Stanisław Dubois wezwał uczestników, by odbili uczelnię z rąk wroga. Przy okazji przypomniał, jak cztery miesiące wcześnie oenerowiec pchnął go nożem. Skończyło się na tym, że ok. 80 bojówkarzy uzbrojonych w kije i siekiery zakradło się na teren uniwersytetu. Ale odwagi starczyło im na krótki atak. Poturbowano grupę strajkujących studentów i rozpoczęto szybki odwrót przez bramę na Krakowskie Przedmieście, nim nadciągnęły oenerowskie posiłki. Potem uczelnię odbiły oddziały policji, organizując zatrzymanym ścieżkę zdrowia.
Taką sytuację można nazwać głęboko schizofreniczną. Oenerowcy bili lewicowców w imię niedopuszczeni PPS do władzy, z kolei ich biła państwowa policja w imię przestrzegania porządku, mimo to bici zachwycali się pokazem siły państwa. Co nie zmieniło się przez cały rok 1937. Jego ukoronowaniem stał się wielki wiec 28 listopada w Cyrku Staniewskich na warszawskim Okólniku. „Wiec niewątpliwie udany, ale który odbył się według wzorów hitlerowskich i faszystowskich, oraz zapowiadał bliski już Przełom. Umundurowani w »jasne koszule« uczestnicy wiecu rozeszli się po mieście, prowokując bójki z PPS-owcami, napadając na Żydów. Wywołało to panikę wśród lewicy sanacyjnej i opozycyjnej, które zgodnie domagały się jak najbardziej energicznego przeciwdziałania władz” – wspominał Sznarbachowski.
Po raz pierwszy jedna strona zaczęła zdecydowanie wygrywać walki uliczne. Co ciekawe, obóz rządzący, nad którym kontrolę przejął triumwirat: prezydent Mościcki, marszałek Rydz-Śmigły i płk Beck, zaczął zdecydowaną rozprawę ze środowiskiem narodowców, sukcesywnie je rozbijając. Tak władza ucięła uliczne dyskusje polsko-polskie, bo już nie były do niczego potrzebne.
Oczywiście przedwojenne analogie są bardzo odległe od współczesnej rzeczywistości. Dziś polscy politycy i media (te służące rządowi oraz wspierające opozycję) na pewno nie będą nieustannie podgrzewać nastrojów, aż szczute na siebie od lat plemiona wreszcie skoczą sobie do gardeł. No bo przecież byłoby to w obecnej sytuacji międzynarodowej szczytem nieodpowiedzialności. Czyż nie? Wesołych Świąt.