Rosja zdecydowała się na to, czego nie chce zrobić Zachód. Poparła siły dawnego reżimu, by walczyć z Państwem Islamskim.
A teraz posłanie dla ciebie, Putin! To są samoloty, które wysłałeś Baszarowi. A my, inszallah, odeślemy je tobie, pamiętaj o tym! – wywrzeszczane do kamery posłanie bojowników Państwa Islamskiego pojawiło się w internecie niemal dokładnie rok temu. Ledwie kilka dni po tym, jak oddziały ekstremistów zdobyły bazę Tabqa w północnej części Syrii. Dżihadyści nie poprzestali na tych kilku zdaniach. – Wyzwolimy Czeczenię! Wyzwolimy Kaukaz! – wykrzykiwali.
Kilka tygodni później źródłem kolejnej „zatrważającej” dla Moskwy wiadomości stał się Tarkan Batiraszwili, znany jako Omar al-Sziszani, gruziński muzułmanin, który kilka lat temu został wyrzucony z tamtejszej armii i trafił do więzienia za posiadanie nielegalnej broni. Za kratkami Batiraszwili zradykalizował się i gdy wyszedł na wolność, wyjechał do Syrii. Tam znalazł wreszcie uznanie: został komendantem jednostki złożonej prawdopodobnie z kilkuset ochotników z Kaukazu (przeważnie Czeczenów), a od pewnego czasu ma ponoć pełnić funkcję jednego z głównodowodzących sił Państwa Islamskiego. – Nie martw się, tato, wrócę do domu i jeszcze Rosjanom pokażę – miał powiedzieć ojcu przez telefon poprzedniej jesieni. – Mam za sobą tysiące ludzi i będę miał więcej. Zemścimy się na Rosji – dorzucił.
Klipy dżihadystów czy przechwałki kaukaskiego mudżahedina uchodziły przez dłuższy czas za telewizyjne ciekawostki. Ostatniego lata jednak sprawa zrobiła się poważniejsza. – Gratulujemy żołnierzom Państwa Islamskiego na Kaukazie – zachłystywał się rzecznik syryjskiej irredenty w oświadczeniu dla mediów. Oto pod koniec czerwca niedobitki niegdysiejszego czeczeńskiego podziemia – od lat funkcjonujące pod nazwą Emirat Kaukazu – ogłosiły swoją podległość wobec grupy Abu Bakra al-Bagdadiego i poinformowały o ustanowieniu „kaukaskiej prowincji” (wilajatu) wchodzącej w skład kalifatu Państwa Islamskiego.
To już trudno zbagatelizować: Emirat Kaukazu to prawdopodobnie ok. 15 tys. bojowników – i nawet jeśli część z nich to tylko sympatycy, wojna w Syrii może się skończyć odrodzeniem radykalnego podziemia w Czeczenii, Dagestanie czy Inguszetii. Północny Kaukaz może ponownie stanąć w ogniu.
Tajemniczy desant
Odpowiedź Kremla nie była spektakularna, za to zdecydowana. – Rosyjscy eksperci zawsze byli obecni, ale w ciągu ostatniego roku stali się obecni w większym stopniu – tłumaczył enigmatycznie dziennikarzom Reutersa anonimowy syryjski „wysoko postawiony urzędnik”. „Zwiększenie stopnia obecności” nieco precyzyjniej opisywali libańscy „wysocy rangą polityczni i wojskowi” informatorzy. – Już nie są doradcami. Rosjanie zdecydowali się przyłączyć do wojny z terroryzmem – skwitował jeden z nich. – Rosjanie są tu od dłuższego czasu. W ostatnich tygodniach, nie wiem, na jaką skalę, ale na pewno wzmocnili swoje siły – twierdził z kolei przedstawiciel jednego z bardziej umiarkowanych, antyrządowych ugrupowań syryjskich, Wolnej Armii Syrii.
Według Amerykanów przy śródziemnomorskich brzegach Syrii operują już dwa rosyjskie okręty desantowe. Z kolei na Morzu Czarnym dostrzeżono załadowany ekwipunkiem wojskowym statek transportowy, zmierzający ku Bosforowi – najpewniej z dostawą dla sił Baszara Al-Asada. Ale zwiększone zaangażowanie Moskwy w regionie może obejmować nie tylko dostawy broni, ale i budowę dwóch baz wojskowych – w pobliżu Damaszku oraz Latakii (podobną, choć skromniejszą, bazę Rosjanie mieli w porcie Tartus), a wreszcie skierowanie rosyjskich „ekspertów” na front. Według doniesień rozmaitych mediów w Latakii kontyngent rosyjski zaczął budować pasy dla samolotów, pozwalające stworzyć jakiś wariant „mostu powietrznego”. Korespondent stacji CBS twierdzi z kolei, że w okolicach tworzonej bazy rozmieszczono już pół tuzina czołgów T-90, ok. 30 wozów opancerzonych oraz piętnaście stanowisk artyleryjskich. Nie wiadomo tylko, ilu jest na miejscu „ekspertów”. A jeśli nie „ekspertów”, to przynajmniej najemników, na których obecność i ruchy Rosja przymyka oko – podobnie jak na Bałkanach w latach 90. ubiegłego stulecia czy cztery lata temu w Libii Muammara Kaddafiego.
Obecność doradców, a przynajmniej „psów wojny” z Rosji, na syryjskim froncie to pewnik: w sieci pojawiły się nagrania z zarejestrowanymi atakami samolotów i dronów, najprawdopodobniej rosyjskich, na cele dżihadystów w Syrii (chodziło o prowincję Idlib i trzymające ją w garści ugrupowanie Front Nusra, powiązane z Al-Kaidą, choć z Państwem Islamskim ponoć skłócone). Na innym klipie widać wóz opancerzony BTR-82A, którego produkcja ruszyła ledwie rok temu. W niektórych nagraniach słychać też zza kadru język rosyjski.
I choć Kreml trzyma karty przy orderach i nie ujawnia szczegółów działań na Bliskim Wschodzie, to nie pozostawia też wątpliwości, że nie ma zamiaru się wycofywać. – Wspieramy rząd Syrii w walce z terrorystyczną agresją. Oferujemy i będziemy oferować jej konieczne wojskowo-techniczne wsparcie – uciął na wtorkowym szczycie Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym w Duszanbe Władimir Putin. – Bez aktywnego uczestnictwa syryjskich władz i armii nie będzie możliwe wyrzucenie terrorystów, zarówno z tego kraju, jak i całego regionu. Podobnie jak zapewnienie ochrony narodowi syryjskiemu – dodał.
Innymi słowy Moskwa podjęła decyzję, przed którą wstrzymywał się przez cztery ostatnie lata Zachód: stanęła po jednej ze stron konfliktu, wybierając „mniejsze zło”. Wybór jest dziś rzeczywiście wyjątkowo trudny – wojnę domową w Syrii rozgrywają cztery kluczowe siły: broniący się resztkami sił reżim Baszara al-Asada, gwałtownie rosnące w siłę Państwo Islamskie, równie radykalny Front Nusra i powoli tracąca znaczenie Wolna Armia Syrii. Waszyngtonowi i Brukseli najbliżej było do tej ostatniej – tyle że ugrupowanie to zbyt przypominało zachodnim dyplomatom przypadkową zbieraninę dawnych dysydentów i uciekinierów z reżimowej armii (jak w Iraku czy Afganistanie dekadę wcześniej, ewentualnie Libii AD 2011), by zapadła decyzja o otwartym poparciu. Wsparcie dla syryjskiej świeckiej opozycji sprowadzało się więc do symbolicznych spotkań z jej przedstawicielami i przymykania oka na poszukiwanie przez nią źródeł finansowania w innych krajach arabskich.
W efekcie od czterech lat wszystkie strony konfliktu tkwią w krwawym impasie, w wyniku którego zginęło ćwierć miliona ludzi, a połowa z 23-milionowej populacji Syrii musiała porzucić domy – czego tragicznych konsekwencji doświadcza dziś oblężona przez tysiące uchodźców Europa.
Potężni przyjaciele
Putin zresztą próbuje podsuflować Zachodowi argumenty na rzecz wsparcia zepchniętego do defensywy reżimu al-Asada. „On zdaje sobie sprawę z błędów przeszłości i konieczności przeprowadzenia reform” – brzmi komunikat Kremla w tej sprawie. – Al-Asad jest gotowy przeprowadzić transformację polityczną i zaangażować w dialog ze zdrową częścią opozycji – dorzucił w Duszanbe rosyjski prezydent. – Ale w tej chwili priorytetem jest włączenie sił w walkę z terroryzmem – skwitował.
W wypowiedziach Putina i szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa pojawia się też nuta adresowana do Europejczyków: tylko włączenie się do tego konfliktu (czytaj: wsparcie Asada) powstrzyma fale imigrantów szturmujących granice UE. – Ludzie uciekają z Syrii przede wszystkim przed wojną, napędzaną dostawami broni i wyposażenia przez kraje zewnętrzne, uciekają przed zbrodniami terrorystów – dowodził Putin. – Bez rosyjskiego wsparcia kraj ten byłby w stanie gorszym od Libii, a napływ uchodźców byłby nawet większy – przekonywał.
Trudno dyskutować z tymi argumentami. O wiele trudniej niż jeszcze dwa czy trzy lata temu, gdy Rosjanie przepowiadali umocnienie się ekstremistów muzułmańskich i prezentowali obronę Damaszku w kategoriach walki dobra ze złem. I rzeczywiście, dwa najsilniejsze obecnie ugrupowania antyreżimowe – Państwo Islamskie i Front Nusra – to radykalne formacje dominującego w świecie muzułmańskim wyznania sunnickiego. Wolna Armia Syrii, choć bardziej otwarta na inne wyznania, również jest w przeważającej mierze kierowana przez sunnitów. Reżim Asada opierał się z kolei na bliskiej szyizmowi sekcie alewitów oraz środowiskach syryjskich chrześcijan i nawet ci, którzy próbowali przez lata nie opowiadać się po żadnej ze stron, jeśli musieli – wybierali ucieczkę na tereny kontrolowane przez na wpół obalonego prezydenta. Jego upadek zapewne ostatecznie przesądziłby o losie niesunnickich mniejszości w tym regionie Bliskiego Wschodu.
Ale nie o walkę z terroryzmem czy kryzys humanitarny w gruncie rzeczy tu chodzi. Związek Moskwy z Damaszkiem ma już niemal pół wieku i z punktu widzenia globalnej roli – i ambicji – Kremla ma kluczowe znaczenie. U progu lat 50. Moskwa stawiała na Bliskim Wschodzie na kolejne reżimy nacjonalistów-socjalistów, z Gamalem Abdelem Naserem na czele. Ale już następca Nasera, Anwar Sadat – „którego Moskwa błędnie uznała za figurę przejściową”, jak pisał po latach nieżyjący już premier Rosji, a wcześniej przez dekady zakamuflowany agent ZSRR na Bliskim Wschodzie, Jewgienij Primakow – zrobił zwrot o 180 stopni i postanowił na sojusz z USA.
To był ten moment, gdzieś u progu lat 70., gdy najbliższym aliantem Kremla w regionie stał się Hafez al-Asad, ojciec dzisiejszego prezydenta Syrii. Już w 1973 r. syryjska armia ruszyła na Tel Awiw i Jerozolimę rosyjskimi (radzieckimi) czołgami. Do dziś nimi jeździ, a przy okazji lata rosyjskimi (radzieckimi) samolotami, strzela z rosyjskich (radzieckich) armat i karabinów. Im bardziej topniało grono bliskich Kremlowi przywódców – w Iraku, Algierii, Tunezji, Południowym Jemenie, a wreszcie cztery lata temu w Libii, tym większe było znaczenie Damaszku. To był ostatni kraj Bliskiego Wschodu (zarazem basenu Morza Śródziemnego), w którym po upadku ZSRR Rosjanie utrzymywali wojskową obecność – w porcie Tartus.
Gwoli ścisłości – nie obywało się bez zgrzytów. W 1992 r. Damaszek odmówił spłaty zadłużenia wobec Moskwy, a dekadę później Kreml wstrzymał sprzedaż rakiet ziemia-powietrze SA-8 dla rządu Baszara al-Asada (najprawdopodobniej pod presją Izraela i USA). Ale sytuacja wkrótce się unormowała. „Syryjsko-rosyjskie relacje odzyskały specjalne znaczenie z czterech powodów” – analizował politolog Andrej Kreutz w książce „Russia In the Middle East. Friend or Foe?”. „Po pierwsze, i zapewne najważniejsze, syryjska armia, wyposażona przede wszystkim w rosyjski sprzęt, potrzebowała dostaw części zamiennych i usług remontowych. (...) Drugi czynnik to próby odzyskania olbrzymiego syryjskiego długu, szacowanego na 7-11 mld dol. Harmonogram i formy jego spłat były stałym przedmiotem obustronnych negocjacji. Trzecim czynnikiem (...) była ambicja Moskwy do odgrywania bardziej znaczącej roli w arabsko-izraelskim procesie pokojowym (...)”. Do tego Kreutz dorzuca na koniec osobiste więzy przyjaźni zaciągnięte przez kluczowych polityków z Moskwy i Damaszku.
Mustafa Tlas, przez ponad trzy dekady minister obrony Syrii, dziś ukrywający się we Francji, swego czasu skwitował dwustronne relacje krótko: – Mamy potężnych przyjaciół w Moskwie. Podkreślając, że relacja ta przetrwała ideologiczne i geopolityczne burze przełomu lat 80. i 90. I miał rację. Primakow, spisując wspomnienia wydane na Zachodzie jako „Rosja i Arabowie. Bliski Wschód za kulisami, od zimnej wojny do dnia dzisiejszego”, nie poświęca zbyt wiele uwagi Syryjczykom. Ale tylko pozornie – nawiązując do zamachu na życie libańskiego premiera Rafika Haririego (którego inspirację, jeśli nie wykonanie, przypisano Damaszkowi) – były rosyjski premier żarliwie broni Baszara al-Asada: „Nie jestem w stanie przyjąć do wiadomości, że jeden człowiek w Damaszku – prezydent – ma całkowitą kontrolę nad wszystkim, co się dzieje. Oczywiście, ma olbrzymią władzę, ale nie wierzę, żeby jakaś grupa czy instytucja mogła działać według jego rozkazów, jednocześnie podkopując jego pozycję”.
Rosja nie miała jednak zamiaru bronić reżimu – czy też prezydenta al-Asada – do upadłego. Jak ujawnił w połowie tego tygodnia weteran międzynarodowych negocjacji, fiński laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Martti Ahtisaari – podczas konferencji mocarstw poświęconej sytuacji w Syrii w 2012 r., Moskwa zaproponowała wynegocjowanie z syryjskim przywódcą jego dymisji. Jednak przedstawiciele zachodnich państw mieli odrzucić ofertę w przekonaniu, że syryjscy rebelianci – wówczas pierwsze skrzypce grała jeszcze Wolna Armia Syrii – rychło pokonają reżimową armię. Rewelacje Fina są o tyle zaskoczeniem, że rosyjskie stanowisko w ostatnich czterech latach niezmiennie opierało się na założeniu, że odejście Asada jest wykluczone. Trudno jednak o lepszy dowód na to, że syryjska polityka Kremla oparta jest na pragmatyzmie, a nie ideologiczno-osobistych sympatiach.
Geopolityczna rosyjska ruletka
To była szansa bezpowrotnie utracona w 2012 r. – podsumowywał Ahtisaari swoje opowieści. Dzisiaj świat stoi w Syrii przed diabelską alternatywą: albo ocalić dawny reżim, albo patrzeć, jak kalifat rozlewa się na kolejne prowincje upadłego już państwa. I z perspektywy Rosji wybór zdaje się być oczywisty. Odkąd Baszar w 2000 r. przejął władzę po zmarłym ojcu, wiele starań włożył w to, żeby przekonać świat, że sukcesja przyniosła zmianę na lepsze, a Syria nie zasługuje na miano „państwa zbójeckiego”, jakie nadał jej George W. Bush.
Pięćdziesięcioletni dziś (tydzień temu obchodził urodziny) prezydent objął to stanowisko przypadkowo – prezydenturę szykowano dla jego starszego brata, Basela. Tyle że pewnego ranka w 1994 r. pierworodny wypadł z autostrady swoim maserati i zginął na miejscu. Baszar, który studiował wówczas okulistykę w Londynie, musiał w trybie nagłym wracać do Damaszku i przez kilka lat był szykowany do przejęcia władzy. Ale nawet gdy wreszcie do tego doszło, przez niemal całą pierwszą dekadę spekulowano, jaki ma realny wpływ na bieg spraw w kraju. Al-Asad zresztą zaczął jednocześnie dosyć zręcznie konstruować wizerunek świeckiego, nieco prozachodniego i nowoczesnego przywódcy. Tyle że za nową fasadą kryły się stare realia: wszechobecność agentów bezpieki, rosnąca – proporcjonalnie do zanikających podziałów zimnowojennego świata – międzynarodowa izolacja, pogrążająca się w coraz większym marazmie gospodarka.
Dla Kremla wybór jest jednak prosty – satrapa albo samozwańczy kalif. Wolna Armia Syrii to zbieranina rozmaitych oddziałów i komendantów, z których większość jest dla swoich rodaków, nie mówiąc o reszcie świata, anonimowa. Z takim komunikatem pod koniec września pojawi się zapewne w ONZ Władimir Putin. Taka była zapewne treść rozmowy telefonicznej, jaką mieli odbyć na początku tego tygodnia sekretarz stanu USA John Kerry i szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow. I do dokonania takiego wyboru Kreml będzie chciał skłonić zachodnie mocarstwa. – Rozmowy między Rosją a USA w tej sprawie są nieodzowne – lakonicznie skwitował sytuację rzecznik Putina Dmitri Pieskow.
Trudno się spodziewać, by z tych negocjacji coś wynikło. Waszyngton na ostatnie wydarzenia reaguje czymś na kształt dyplomatycznego zaskoczenia. – Nie rozumiemy jeszcze, co właściwie Rosja chce robić w Syrii – skwitował podczas NATO-wskiej konferencji w Istambule w ostatni weekend dowódca amerykańskich sił w Europie gen. Philip Breedlove. – Słyszeliśmy już wszystko, od operacji humanitarnych do bojowych, więc pewnie się dopiero przekonamy, co to naprawdę będzie. To, czego najbardziej się obawiamy, to działania, które będą nadal wspierać reżim Asada i jego straszne zbrodnie przeciw własnemu narodowi – dodawał. Słowa zaskakujące, bo akurat wsparcie dla reżimu Rosja deklaruje w otwarty sposób.
Nie jest tajemnicą, że Departament Stanu wywiera stale naciski na członków NATO i aliantów USA, by uniemożliwili Rosjanom „loty humanitarne” do Syrii. Kreml celowo omijał wrogą Baszarowi Turcję, ale możliwości przelotu odmówiły Rosjanom m.in. państwa bałkańskie. Bułgaria wyraziła w końcu warunkową zgodę – rosyjskie samoloty mogą korzystać z jej przestrzeni powietrznej, o ile będą lądować na którymś z bułgarskich lotnisk, by sprawdzono, czy nie przewożą broni. Jedyny kraj, który nie stawia pod tym względem Moskwie żadnych przeszkód, to Iran.
Realny scenariusz na najbliższe miesiące najprawdopodobniej będzie wyglądać w następujący sposób: Zachód przymknie oko na działania Rosji w Syrii, choć się do nich nie przyłączy ani ich nie poprze. Powrót al-Asada do władzy, choć to – powtórzmy – mniejsze zło niż ekspansja kalifatu, z powodów wizerunkowych będzie dla Zachodu niedopuszczalny. Zbyt wiele poszło już w eter informacji o zbrodniach siepaczy reżimu czy atakach przy użyciu broni chemicznej, zbyt wiele słów potępienia dla władz w Damaszku, by dziś można było stanąć po ich stronie. Pozostanie zatem wysondowanie, czy można powrócić do scenariusza proponowanego przez Rosjan w 2012 r., czyli rozpocząć rozmowy z co bardziej umiarkowanymi frakcjami opozycji przy potencjalnej dymisji Asada.
W efekcie z taką „nową” władzą można by spróbować ukręcić łeb kalifatowi i innym ekstremistom. Chyba że wcześniej do gry włączy się Iran – i trio Damaszek-Moskwa-Teheran – bez pomocy Zachodu rozpędzi siły Abu Bakra al-Bagdadiego. Wtedy o negocjacjach z jakąkolwiek opozycją nie będzie już mowy, a Baszar al-Asad zachowa prezydenturę. Tak czy inaczej dla milionów uchodźców, tych wewnętrznych i tych poza granicami Syrii, dramat przeciągnie się jeszcze na dobre dwa lub trzy lata. Ale to już scenariusz w wariancie optymistycznym.
Dzisiaj świat stoi w Syrii przed wyborem: albo ocalić satrapę, albo patrzeć, jak kalifat rozlewa się na kolejne prowincje upadłego już państwa. I z perspektywy Rosji wybór zdaje się być oczywisty