Europarlament nie jest parlamentem. To grupa lewicujących elitarystów, którzy chcą utrzymania w Europie status quo: niemiecko-francuskiej hegemonii
Kogo dziś masakrujemy?
Parlament Europejski. Przeczytałem właśnie książkę „Empire of little kings” (Imperium małych monarchów) Derka Jana Eppinka.
Kim jest pan Eppink, by krytykować szacowną brukselsko-strasburską instytucję?
To holenderski dziennikarz, który pracował też jako urzędnik europejski. A w 2009 r. sam postanowił zostać europosłem. Udało mu się, dzięki czemu od środka zobaczył, jak działa unijna technokracja i biurokracja.
Zgaduję, że mu się nie podobało.
Zdaniem Eppinka europarlament nie jest żadnym parlamentem. To grupa lewicujących elitarystów, których jednym zmartwieniem jest utrzymanie na Starym Kontynencie status quo. Czyli niemiecko-francuskiej hegemonii. Te wszystkie debaty między chadekami (Europejska Partia Ludowa – red.) a socjalistami (Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów – red.) są udawane. Wszyscy się ze wszystkimi zgadzają. A ich odpowiedzią na każdy problem jest... więcej Europy. Problem ze strefą euro? Zróbmy euroobligacje! Stagnacja gospodarcza? Wprowadźmy europodatek! Irlandia odrzuciła traktat lizboński? Trzeba powtórzyć głosowanie! Kraje buntują się przeciwko przyjmowaniu imigrantów? To się ich do tego zmusi! Problem w tym, że Europejczycy nie chcą więcej Europy. A propozycje europosłów coraz mniej przystają do rzeczywistości.
Nie tak szybko! Akurat Parlament Europejski to jedyna unijna instytucja z naprawdę silnym demokratycznym mandatem.
Jaki mandat? Przecież on w ogóle nie działa! To, że europosłowie uważają, iż mają demokratyczny mandat, to jeszcze nie znaczy, że ten mandat istnieje.
Ale europosłowie wybierani są w wolnych demokratycznych wyborach. W porównaniu z Komisją Europejską czy Radą Europejską to już jest coś.
To są pozorne wybory. I to na dodatek z permanentnie niską frekwencją. Ludzie zazwyczaj nawet nie wiedzą, jak się nazywa ich przedstawiciel w Brukseli i Strasburgu. Poza tym do europarlamentu kandydują zazwyczaj ludzie przekonani do projektu europejskiego.
Z tego, co rozumiem, Derk Jan Eppink jest tej tezy zdecydowanym zaprzeczeniem.
Takich krytycznych europosłów jest mało. Wciąż zbyt mało. A szkoda, bo gdyby byli, to może projekt europejski udałoby się naprawić. To znaczy uczynić Parlament Europejski prawdziwym parlamentem. Z prawdziwą debatą, budowaniem politycznych alternatyw i zdecentralizowaną, poddaną prawdziwej kontroli władzą.
Coś takiego jak amerykański Kongres?
Teoretycznie tak. Ale mam wrażenie, że to nie PE zmierza w kierunku Kongresu, tylko jest dokładnie odwrotnie. Amerykański Kongres coraz bardziej zaczyna przypominać europarlament. Na szczęście w Ameryce ludzie wciąż jeszcze wiedzą, kim są ich reprezentanci w obu izbach. Większy jest też wpływ Kongresu na amerykańską politykę, a co za tym idzie – na życie milionów ludzi. Na dodatek kadencje są krótsze, przez co parlamentarzysta zachowuje większy kontakt z wyborcami. Przez to politycy z Kapitolu nie przeistoczyli się jeszcze w małych monarchów, których opisuje Eppink. Podkreślam słowo „jeszcze”.