Wokół zamykanych ulic w miastach toczy się wojna. Walczą ze sobą rowerzyści, maratończycy, nocni rolkarze, mieszkańcy. Wygrywają ci, którzy są silniejsi, głośniejsi, lepiej zorganizowani. Niekoniecznie ci, którzy mają rację
Ostatni przejazd Masy Krytycznej w Łodzi skończył się fatalnie dla wszystkich – i mieszkańców, i rowerzystów. Starszy mężczyzna trafił do szpitala ze złamaną kością przedramienia – wpadł na niego rozpędzony uczestnik przejazdu. Pieszy chciał wykorzystać lukę w peletonie i wszedł na przejście przez jezdnię; myślał, że może, bo miał zielone światło.
Wypadek okazał się wymarzoną okazją dla krytyków Masy – w końcu pojawił się rozsądny pretekst, by zażądać zakazu urządzania rowerowych przejazdów przez miasto. Bo wiadomo, że nie o zdrowie starszego mężczyzny tu chodzi, ale piątkowy wieczór i korki, które rowerzyści wywołują w godzinach szczytu.
„W ubiegłą niedzielę (...) z Żoliborza (w Warszawie – aut.) do pracy na bliskiej Woli jechałem niemal godzinę. W korku, metr po metrze, bez możliwości zjazdu na bok. Okazało się, że przyczyną był bieg uliczny, jakiś »półmaraton«” – zaczął słynny już felieton w „Rzeczpospolitej” Dominik Zdort. Słynny, bo w 5126 znakach zdążył jeszcze nadmienić, że półmaraton jest półmaratonem z powodu poprawności politycznej – by biegaczom nie było przykro, że nie mają sił do przebiegnięcia pełnego maratonu. Że bieganie to sekta, za przynależność do której można liczyć na awans w pracy. Że to rozrywka dla ludzi o niezbyt subtelnej umysłowości. Że biegacze organizują zawody tak, jakby urządzali religijne święta. Całkiem sporo jak na wyraz frustracji z powodu wydłużonej drogi do pracy.
Przerysowany głos Zdorta wywołał ogromną dyskusję. Biegacze wyśmiewali go z powodu naiwnych przekonań, a ci, których uliczne biegi irytują, bronili jego racji. Okazało się, że ta druga grupa jest niemała. Ci sami ludzie milczą jednak, gdy rano 10 kwietnia kilkaset osób blokuje Krakowskie Przedmieście przed Pałacem Prezydenckim. W tym roku rocznica katastrofy smoleńskiej wypadała w czwartek – dzień pracy – dezorganizując dojazdy tym, którzy poruszają się na tej trasie autobusem. O tym, ile emocji wygenerował krótki objazd, wiedzą tylko ci, którzy znaleźli się wtedy w autobusach. I obserwujący ich użytkownicy mediów społecznościowych. Prawdopodobnie ci, którzy sami przynajmniej raz w roku blokują miasto podczas imprezy biegowej, Marszu Niepodległości, Parady Równości czy Parady Schumanna.
Bo jak Kali blokuje, to dobrze, jak Kalemu blokować – to źle.

Zakorkowani

Konflikt o zablokowaną drogę to jeden z najpoważniejszych miejskich problemów. Wrogiem staje się każdy, kto choćby na chwilę utrudnia płynność ruchu. Trudno się temu dziwić – polskie miasta należą do najbardziej zatkanych na świecie. Holenderska firma TomTom, produkująca samochodowe systemy nawigacyjne, regularnie publikuje raporty dotyczące korków w europejskich miastach. Z ubiegłorocznych badań wynika, że Warszawa zajmuje trzecie miejsce wśród najbardziej nieprzejezdnych aglomeracji na Starym Kontynencie (po moskiewskiej i stambulskiej). Jeśli spojrzeć tylko na Unię Europejską – jest pierwsza na niechlubnej liście. Jeszcze gorzej Polska wypada, jeśli do zestawienia włączyć miasta poniżej 800 tys. mieszkańców, na prowadzenie wysuwa się wtedy Łódź.
Jak bardzo zatłoczone jest miasto, liczy się za pomocą wskaźnika zakorkowania, który pokazuje, o ile średni czas przejazdu między dwoma punktami w aglomeracji jest dłuższy niż wtedy, gdy ruch przebiega swobodnie (de facto w środku nocy). W Warszawie wskaźnik wynosi 44 proc., w Łodzi – aż 53 proc. W szczegółach jest jeszcze gorzej: w porannym szczycie w Warszawie poziom zakorkowania wynosił 89 proc., w wieczornym – 95 proc. Dla Łodzi jest to odpowiednio: 76,8 proc. i 103 proc. Korkowe apogeum przypada na poniedziałkowy poranek i piątkowy wieczór, czyli czas przejazdu Masy Krytycznej. Musi boleć.
Prof. Bohdan Jałowiecki, socjolog miasta z UW: – Ludzi denerwują wielkie imprezy sportowe, bo biegacze czy rolkarze blokują miasto i ograniczają prawa tych, którzy są jego naturalnymi użytkownikami. Miasto nie jest od tego, żeby organizować maratony, dlaczego nie można biegać w parkach? – przekonuje i dodaje, że wolność jednego użytkownika miasta kończy się tam, gdzie zaczyna wolność drugiego.
Profesor nie kryje też swojej niechęci do Masy Krytycznej. – Mamy do czynienia z silnym lobbingiem rowerowym. Jest skuteczny, bo przyznajemy kontrolę nad przestrzenią publiczną tym grupom, które są głośne. Rowerzystom wydaje się, że mogą więcej – łamią więc przepisy i na chodnikach, i na ulicach. Nieraz widziałem rowerzystę, który jechał środkowym pasem Alej Jerozolimskich, bo tak było mu wygodniej. I z drugiej strony – już dwa razy udało mi się umknąć spod koła rowerzyście, który rozpędzony jechał po chodniku – mówi prof. Jałowiecki. Jego zdaniem to, co robią dziś rowerzyści, jest zawłaszczaniem przestrzeni publicznej. – Podstawowym użytkownikiem miasta jest pieszy i to do niego należy się dostosować. W polskich warunkach na drugim miejscu są samochody – uważa.

Na kłopoty ścieżka

Kluczowe jest jednak nie tylko to, ile samochodów jeździ po mieście, lecz także – jak jeździ. Eurostat, unijny urząd statystyczny, w jednym z raportów wykazał, że najwięcej podróży samochodem odbywa się na dystansie poniżej 3 km – czyli wszędzie tam, gdzie możemy po prostu pójść. A zamiłowanie do parkowania u celu widać choćby podczas imprez masowych, kiedy straż miejska nie nadąża z holowaniem aut pozostawionych na chodnikach, trawnikach czy skwerach.
Społecznicy zajmujący się przestrzenią miejską uważają, że korków moglibyśmy się pozbyć, gdybyśmy z samochodów przesiedli się do komunikacji publicznej lub na rowery. Tej koncepcji wydawnictwo Res Publica Nowa poświęciło cały numer „Magazynu Miasta”. „W światowych rankingach jakości życia przodują dziś te miasta, które wdrażają i promują zrównoważone modele mobilności. To miasta, które odczarowały upowszechniony w latach 40. i 50. mit samochodu i pracują nad zmianą kultur przemieszczania się mieszkańców. To miejsca, których administracje zdają sobie sprawę, że podstawą dobrego życia są przestrzenie tętniące życiem publicznym, zaspokajające przestrzenne potrzeby wszystkich grup społecznych i umożliwiające im wygodne korzystanie ze wszystkich typów przemieszczania się. To tak zwane miękkie miasta, po których łatwo, przyjemnie i bezpiecznie można się poruszać pieszo, na rowerze oraz środkami transportu publicznego. Ich mieszkańcy po samochód sięgają głównie wtedy, gdy wymaga tego ich stan zdrowia lub tylko w wyjątkowych sytuacjach, z których nie ma innego wyjścia – na przykład gdy trzeba przewieźć duże zakupy czy meble. To miasta operujące mądrymi politykami parkingowymi i promujące mobilność zrównoważoną” – napisali autorzy we wstępie do numeru.
Tym, którzy nie wierzą, że takie rozwiązania mają sens, można pokazać choćby przykład Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie – jeszcze kilka lat temu była to zalana asfaltem arteria, po której wiecznie ciągnęły się sznury samochodów. Jedyne przejście między budynkami uniwersytetu znajdującymi się po obu stronach było pod ziemią. Dziś – po generalnym remoncie i zamknięciu ulic dla ruchu samochodów – Nowy Świat stał się reprezentacyjnym deptakiem. Co prawda nie ma tam ścieżek rowerowych, ale dla taksówek i autobusów jest ograniczenie prędkości. Okazało się, że wszystkich da się pogodzić, a arteria jest jedną z najprzyjemniejszych w Polsce. Jedną z tych, które określamy „europejską”.
Także prof. Bohdan Jałowiecki przyznaje, że spór pieszych i kierowców z rowerzystami może być rozwiązany za pomocą rozsądnej polityki miejskiej. – To kwestia moderacji. Rowerzysta powinien mieć wyznaczoną drogę, ale miasta niespecjalnie się o to starają. Bo wiemy, że nie wystarczy wymalować ścieżkę na chodniku, ale potrzeba tu zupełnie rozdzielnych ciągów komunikacyjnych – mówi. A słowa potwierdzają wyliczenia działaczy z Zielonego Mazowsza. Wynika z nich, że choć w stolicy jest 400 km ścieżek rowerowych, w większości są one niefunkcjonalne – średni odcinek ścieżki ma mniej niż kilometr. A dopóki ścieżek nie będzie, Masa Krytyczna będzie jeździć.

Kryzys zaufania

Prof. Marek S. Szczepański, socjolog z SWPS, uważa jednak, że miejskie konflikty są jak hydra – nawet kiedy uporamy się z jedną głową-problemem (w tym przypadku to drogi), pojawią się nowe. – Miasto to wspólnota poróżniona. Są w niej różne grupy, a wspólne życie polega na dobrym konsensusie. Konflikty będą zawsze, co więcej, będą pojawiać się w sposób nieoczekiwany – ocenia i jako przykład podaje piramidę w rodzinnych Tychach. – Wokół tej budowy narosło bardzo wiele negatywnych emocji. Mieszkańcy nie chcieli wielkiej piramidy w mieście, więc zaczęli oskarżać właściciela, że chce promować okultyzm. Ten cierpliwie tłumaczył pomysł, zapewnił, że jest katolikiem, ma rodzinę, a jego intencje są czyste. Kiedy przeciwnikom piramidy zabrakło argumentów, ktoś napisał na murze: „Precz z Faraonem” – opowiada.
Dzisiaj tyska piramida jest 5-gwiazdkowym hotelem. Energii nabierała w niej piłkarska reprezentacja Polski za czasów Leo Beenhakkera, a przed Euro 2012 rozważała to także reprezentacja Chorwacji. Jak wspomina prof. Szczepański, nie był to jednak koniec miejskich walk w Tychach. Po piramidzie przyszła kolej na fontannę na pl. Baczyńskiego. Mieszkańcy protestowali przeciwko jej budowie, bo bali się, że zawilgotnieje im powietrze. Efekt był jednak taki, że po tym, jak fontanna powstała, ceny mieszkań w okolicy poszły w górę. Dziś wszyscy są zadowoleni.
– W przypadku podobnych wydarzeń działa zasada: NIMBY – Not In My BackYard. Zgoda na wszystko, ale daleko ode mnie. Maraton? Niech się odbywa, ale nie na moim podwórku. Narkomani? Niech się leczą, ale nie na moim podwórku. Oczyszczalnia ścieków? Świetnie, ale... – wylicza i dodaje, że u podstawy takiego zachowania leży nasz narodowy brak zaufania. I znów potwierdzają to liczby. W European Social Survey z 2010 r. Polska zajmuje jedno z ostatnich miejsc. Ze stwierdzeniem: „czy większości ludzi można ufać?”, zgodził się ledwie co piąty badany Polak. Jeszcze gorzej było w Diagnozie Społecznej prof. Czapińskiego – w 2013 ledwie 12 proc. badanych. odpowiedziało pozytywnie na to pytanie. Tylko 16 proc. było przekonanych, że ludzie najczęściej starają się być pomocni. – Kiedy prowadziliśmy badania w Szwecji, 70 proc. badanych zastanawiało się, dlaczego miałoby nie ufać ludziom. W Polsce dokładnie odwrotnie – mówi prof. Szczepański.

Miasto dla mieszczan

Socjolog z SWPS źródła naszych miejskich walk upatruje w jeszcze jednym miejscu. – W naszych aglomeracjach mamy mieszkańców miast, a nie mieszczan – ocenia. W czym tkwi różnica? – Mieszczanie żyją w mieście od pokoleń, są z nim związani, dbają o wizerunek. Mają świadomość, że jeśli się mieszka w mieście, trzeba ponosić pewne konsekwencje. Dla nich maraton czy wyścig rowerowy to ważne zdarzenie z marketingowego punktu widzenia, a także ze względu na promocję sportu. Mieszczanie wiedzą, że to ważne, więc godzą się na niedogodności. Z kolei mieszkańcy dopiero wrastają w miasto, nie rozumieją do końca sposobu, w jaki funkcjonuje – tłumaczy.
Profesor zwraca uwagę, że kulturę mieszczańską można kształtować poprzez włączanie mieszkańców w lokalne działania. Jako dobry przykład stawia budżety partycypacyjne, czyli taki sposób konstruowania listy miejskich wydatków, który uwzględnia również projekty zgłoszone przez obywateli miasta. Pierwszy taki budżet w Polsce wprowadził w 2011 roku Sopot. Dziś poszło za nim już kilka innych miast, między innymi Łódź, Poznań, Wrocław.
Przykładem włączania mieszkańców w tworzenie miasta jest dla socjologa choćby wyznaczenie miejsca na graffiti, które początkowo było przecież wandalizmem. Dziś miasta oddają dla nich przestrzenie – choćby mur wokół toru wyścigów konnych na Służewcu. Od czasu, kiedy pierwsze bohomazy wytworzone przy pomocy puszki z farbą pojawiły się na murach, minęły już zresztą wieki – dziś uliczny artyzm wszedł na wyższy poziom. Ostatnim miejskim trendem są gigantyczne, zajmujące całe ściany budynków, murale. O polskim street arcie wyemitowała reportaż brytyjska stacja BBC.
– Słynny badacz potrzeb ludzkich Abraham Maslow popełnił wielki błąd, nie uwzględniając przestrzeni miejskiej w swojej piramidzie. Potrzeba kształtowania i uczestnictwa w przestrzeni publicznej jest jedną z najważniejszych – mówi prof. Szczepański. I na zakończenie podaje mi przykład maratonu w Bostonie. – To, proszę pani, jest szczyt kultury mieszczańskiej. W rok po zamachu, w którym zginęły trzy osoby, a kilkadziesiąt zostało rannych, mieszczanie z Bostonu zgromadzili się na trasie wyścigu po raz kolejny, pokazując swoją miejskość, siłę, odwagę, hardość, niepokonanie. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby po dramatycznym wydarzeniu odwołać kolejne biegi. Byli razem, bo wiedzieli, że to gra o tożsamość miasta.
Nam też pora o tę tożsamość zawalczyć.
Mamy w naszych miastach mieszczan i mieszkańców. Mieszczanie żyją w nich od pokoleń, są z nimi związani. Z kolei mieszkańcy dopiero wrastają w miasto, nie rozumieją do końca sposobu, w jaki ono funkcjonuje
O artykule w audycji „Uważam ZET” porozmawiają Damian Michałowski i Michał Korościel. Słuchaj w piątek od godz. 15.00 w Radiu ZET