Nawet u porządnych ludzi władza powoduje poczucie, że są kimś więcej niż zwykli obywatele – przekonuje prof. Jerzy Vetulani

Panie profesorze, co daje władza?

Posiadanie władzy zwiększa szanse na sukces reprodukcyjny. Zgodnie z teorią ewolucji najważniejszą rzeczą dla zwierzęcia jest rozmnażanie się, przekazywanie genów. O tym, że doskonale widać to w społeczeństwach wyższych ssaków – w tym także ludzkim – socjobiolodzy zaczęli mówić w latach 70. Spotkali się zresztą z bardzo dużym oporem; kiedy Edward Osborne Wilson przyjeżdżał gdzieś na wykład, reakcje były gorsze niż na pojawienie się Zygmunta Baumana we Wrocławiu. Nic dziwnego – podczas prelekcji udowadniał, że kluczowe wówczas wartości, takie jak miłość, Bóg, patriotyzm, wykształciły się w wyniku rywalizacji genów.

Walka o władzę także?

Owszem, z punktu widzenia socjobiologa i ewolucjonisty pozycja władzy jest pożądana zwłaszcza dla mężczyzny, ponieważ w łatwy sposób przyczynia się do rozprzestrzeniania się jego genów. Seks i władza były bardzo powiązane już w prymitywnych społeczeństwach – afrykańscy królowie mieli wiele żon, ale one donosiły do starszyzny plemiennej o aktywności seksualnej króla. Jeżeli król przez kilka kolejnych nocy nie spełniał obowiązków, był zabijany, a wioska wybierała nowego króla, bo władca powinien być płodny.
Strategia męska jest w tym przypadku prosta – władza pozwala na maksymalizację liczby partnerek. Jest to możliwe także ze względu na strategię kobiecą – panie mają ograniczoną możliwość produkcji dzieci, dwadzieścioro to już bardzo dużo, a około czterdziestu to jest absolutny szczyt biologicznych możliwości, organizm nie wyprodukuje więcej jaj. Kobieta musi być bardziej ostrożna, w jej interesie leży więc taki wybór partnera, by miał on nie tylko odpowiednie geny, ale też na tyle wysoką pozycję społeczną, by to potomstwo mogło się dobrze rozwijać. To dlatego ludzie władzy są dla kobiet atrakcyjni.

Ale po władzę sięgają też kobiety. Dlaczego?

Kwestia propagacji własnych genów też odgrywa tu rolę, ale subtelniej niż u samców. Nie chodzi tu o otoczenie się reproduktorami (chociaż jeżeli miało się duże apetyty seksualne, to zaspokajało się je łatwiej, jak pokazuje to przykład Zofii Fryderyki Augusty von Anhalt-Zerbst, która dopiero jako Katarzyna Wielka mogła spokojnie regulować swoje życie erotyczne). Ważne jest, że mając władzę, można na pewno, poza wszystkim, zapewnić doskonałe warunki rozwoju rodziny, a więc własnych genów. Zresztą niekiedy kobiety na szczytach władzy same pochodziły z rodzin, w których znajdowali się przywódcy państwa (Bandaranaike, Nehru, Bhutto). Oczywiście władza jest atrakcyjna pod wieloma względami, ale nie zapominajmy o bardzo istotnej roli seksu i prokreacji: woli przedłużania swojej linii rodowej, co objawia się jako instynkt rodzinny.

Trudno mi uwierzyć, że władza to tylko dążenie do seksualnego spełnienia.

I słusznie, bo druga, niezależna od seksu sprawa to rywalizacja. Człowiek ma wrodzony zmysł rywalizacji, ona jest rzeczą konieczną, bo nasz świat tak jest skonstruowany, że cennych zasobów zwykle jest znacznie mniej niż tych, którzy chcieliby z nich skorzystać. A nawet jeżeli sama pula dóbr jest wystarczająca, to wtedy jedne są bardziej atrakcyjne, a drugie mniej. Władza pozwala sięgnąć po te lepsze.

Za trzy tygodnie czekają nas wybory do Parlamentu Europejskiego. A to dopiero początek – wkrótce potem przyjdą samorządowe i w końcu parlamentarne. Co teraz się dzieje w mózgach polityków?

Walka o władzę wyzwala agresję, myślę, że wielu z nich właśnie to odczuwa. Sposób, w jaki ją przeżywają, zależy jednak od typu osobowości – każdy z nas posiada wrodzony temperament, który jest związany z budową mózgu. Przykładowo: osoby, które są ekstrawertyczne, mają stosunkowo silniej rozwiniętą korę orbitofrontalną, a osoby, które są sumienne, mają dobrze rozwinięty środkowy zawój czołowy. W tej chwili można już zbadać to nieinwazyjnie, za pomocą tomografii komputerowej.

Czyli gdyby przetestować polityków przed wyborami...

Na tej podstawie nie będzie można niczego powiedzieć na sto procent, ale część rzeczy możemy sprawdzić. Na przykład to, czy mamy do czynienia ze zdecydowanym psychopatą, czy się nie rozpoczyna jakaś choroba, czy mózg jest prawidłowo wykształcony. Myślę jednak, że nikt nie zgodzi się na coś takiego – ludzie się strasznie obawiają wiedzy o sobie. Sądzę jednak, że byłoby bardzo ciekawe zrobić takie doświadczenie, żeby polityk dał zbadać swój mózg, zanim zostanie prezydentem czy premierem, a potem także w trakcie kadencji i po jej zakończeniu. Chętnie bym je przeprowadził. Może dla dobra nauki należałoby żądać od polityków zgody na takie badania, podobnie jak na udostępnienie danych o swoim majątku?

Może któryś z polityków zgłosi się po przeczytaniu naszej rozmowy? Ale na razie mogę pana zapytać wyłącznie teoretycznie: co się dzieje, kiedy człowiek już zdobędzie władzę?

Niestety każdy człowiek ma wrodzone skłonności do agresji, a władza pomaga je wyzwolić – pokazały to z pozoru niewinne doświadczenia Stanleya Millgrama i Philipa Zimbardo, w których grupę studentów podzielono na egzaminatorów i odpowiadających, karanych za złe odpowiedzi, lub więźniów i strażników. Ten drugi eksperyment Zimbardo musiał przerwać, bo grupa strażników – choć nie miała takiego polecenia – stawała się coraz bardziej brutalna wobec grupy więźniów. Doświadczenie pokazało, że jeżeli człowiek będzie miał warunki do nieskrępowanego i bezkarnego krzywdzenia drugiego, prawdopodobnie to wykorzysta. Co więcej, dorobi ideologię wyjaśniającą, dlaczego to zło należy czynić. Mieliśmy zresztą przykłady w niedalekiej przeszłości, kiedy – z pozoru kulturalni i inteligentni ludzie – nie mieli nic przeciwko temu, że policjanci wchodzili nocami do mieszkań, wyprowadzali w kajdankach lekarza ze szpitala. Władza nawet u bardzo porządnych ludzi powoduje poczucie, że są kimś więcej niż zwykli obywatele.

Władza deprawuje?

Bardzo często następuje puszenie się władzą. Proszę sobie przypomnieć tradycję korzystania z pałacyków, ośrodków prezydenckich czy rządowych... Albo Waldemara Pawlaka przechadzającego się z ochroniarzami, którzy trzymali broń w widocznym miejscu.
Władza sprawia też, że pojawia się konieczność udowadniania grupie, z której się wywodzi, kto tu rządzi. Pies, który chce potwierdzić swoją pozycję w stadzie, dokonuje gwałtów – normalnej, analnej kopulacji – na tych, które stanowią największe zagrożenie jego pozycji, spychając je w dół drabiny społecznej. W naszej polityce (inaczej niż w więzieniach) takie rzeczy na szczęście się nie dzieją, ale politycy znajdują na to inne sposoby i zwykle osoby drugie w hierarchii partyjnej są usuwane z pola walki (Marcinkiewicz, Ziobro, Schetyna). Agresja nie zawsze wiąże się z brutalnością.

Jakie sposoby ma pan na myśli?

Mamy dwa typy agresji – emocjonalną i chłodną – które ewokowane są przez zupełnie inne ośrodki w mózgu. Na przykład Donald Tusk jest klasycznym przykładem agresji chłodnej, wykalkulowanej, jak u Machiavellego – to w moich ustach nie jest obraźliwe, bo uważam go za doskonałego myśliciela. W retoryce Tuska nie ma nienawiści, stawia na racjonalne argumenty i zimną debatę. Zupełnie odwrotnie jest u jego przeciwników, dla których podstawową agresją jest agresja emocjonalna i argumenty ad personam. Ale oczywiście w walce o pozycję istnieją jeszcze inne, niedrastyczne metody – można wysłać kogoś do europarlamentu.

Dobrze, że pan wspomniał o premierze. Wiele osób z otoczenia Donalda Tuska podkreśla, że władza bardzo go zmieniła. To możliwe?

Nie zdziwiłoby mnie to. Sądzę jednak, że nie jest to efekt puszenia się władzą – on akurat korzysta raczej z przyjemności prozdrowotnych, sportowych, nie widać, żeby obnosił się z bogactwem czy wpływem. Jest natomiast w stanie permanentnego stresu, wciąż walczy, czuje zagrożenie. Siłą rzeczy w tym procesie uodparnia się na ataki, twardnieje mu skóra. To zresztą wielka choroba w demokracji.

Co pan ma na myśli?

Polityk, który ma władzę, musi ją utrzymać, a zatem być w nieustannej gotowości. Skupia się tylko na obronie przed atakami, a to z kolei ma już poważny wpływ na funkcjonowanie państwa. Król, który posiadał dożywotnią władzę, był względnie spokojny i mógł myśleć o stanie królestwa. Tam, gdzie władza jest obieralna, polityk musi minimalizować zagrożenie, a utrzymanie władzy staje się celem samym w sobie. W tych warunkach nie da się przeprowadzić żadnych reform, co więcej, pojawia się pokusa, żeby przedłużać sprawowanie władzy w nieskończoność – na przykład manipulując okręgami wyborczymi.
Pewnego rodzaju obroną przed tym jest system kadencji – w Stanach Zjednoczonych na przykład kadencje prezydenta są dwie. Dzięki temu polityk w drugiej kadencji może być zupełnie inny, złapać oddech, pomyśleć o przyszłości i systemowych rozwiązaniach – ewentualne niezadowolenie społeczne nie stwarza już bezpośredniego zagrożenia dla niego, a wygrana partii nie jest tak istotna, jak byłoby utrzymanie własnej pozycji.

Jakie koszty ciągłego napięcia ponosi ktoś, kto jest przy władzy?

Stałe napięcie rodzi agresję, którą trzeba stłumić. A stłumiona agresja wywołuje już mnóstwo dalszych niekorzystnych reakcji. Badania pokazują, że jeśli zwierzęciu da się dostęp do narkotyków, pod wpływem stresu sięgnie po nie znacznie chętniej. Ludzie robią tak samo. Stąd częsta skłonność do nadużywania alkoholu w środowiskach narażonych na stres – wśród lekarzy, wojskowych i oczywiście polityków. Czasem stres wybucha w zupełnie nieoczekiwanych momentach – myślę, że dobry jest tu przykład Jacka Protasiewicza, który wywołał awanturę na lotnisku we Frankfurcie nad Menem. U niego zresztą doszło do tego wyuczone doświadczeniem przekonanie o własnym autorytecie, puszenie się.

Napięcie może uszkodzić mózg?

Zmienić. Uszkodzić mózg może wtedy, kiedy bieg rzeczy doprowadzi do wylewu, udaru mózgu. Wielu polityków z pewnością przechodzi niezauważone przez nikogo mikroudary, które nieodwracalnie zmieniają strukturę mózgu. Ale chroniczne stresy też szkodzą. Osłabiając sprawność hipokampa, mogą prowadzić do obniżenia nastroju i rozwoju depresji.

A co się dzieje w momencie, kiedy zdobytej władzy już nie udaje się utrzymać i kolejne wybory przynoszą porażkę?

Sądzę, że u tych ludzi, którzy są prawdziwymi fighterami, pojawia się frustracja. A że władza uzależnia, wiele osób chce się znów przy niej znaleźć, chwyta się nawet sposobów, które uznawane są za kompromitujące dla niego. Dobrym przykładem jest Leszek Miller, który wyrzucony z własnej partii próbuje romansu z Samoobroną, potem wraca i znów dochodzi na szczyt SLD, usuwając z pola walki młodszych, znacznie nowocześniejszych konkurentów. Właśnie wtedy, kiedy wszyscy myśleli, że to już jest koniec. Drugim przykładem osoby, która nie może pogodzić się z przegraną, jest Jarosław Kaczyński. Proszę zobaczyć: historia wyborów w PiS to jest ciąg porażek, który nie załamuje ani jego, ani jego wiernego elektoratu.

Porażkę wyborczą da się przeżyć spokojnie?

Można zupełnie się wycofać – tak zrobił Kazimierz Marcinkiewicz, który opuścił świat polityki, wchodząc w biznes i nową rodzinę. Powoli walkę o władzę odpuszcza też Józef Oleksy, który miał historię trochę podobną do Millera.

Albo Jan Rokita.

Też ładny przykład, choć ja podejrzewam, że incydenty, które doprowadziły do jego ostatecznej klęski – jak nerwowa reakcja w samolocie – były wywołane frustracją z powodu utraty władzy. Jeśli miałem ją kiedyś, byłem niedoszłym premierem z Krakowa, pozostają mi nawyki, które uaktywniają się w zupełnie nieoczekiwanych momentach.
Rozstanie z władzą nigdy nie jest łatwe. Przez lata obserwowałem, jak to wygląda w świecie nauki. Proszę mi wierzyć, szalenie ciekawe jest przyglądanie się, w jakim stylu wycofuje się profesor odchodzący na emeryturę. Ja z właściwą sobie skromnością mogę powiedzieć, że wycofałem się bardzo ładnie, bo już trzy lata przed emeryturą miałem w zakładzie trzech profesorów, z których każdy miał przyznaną przeze mnie pełną władzę na swoim terytorium. I rozstanie właściwie nie nastąpiło: powstały trzy zakłady, a ja pracuję w jednym z nich jako ceniony kolega i lojalny podwładny, który absolutnie nie miesza się do decyzji następcy. Ale widziałem takiego kolegę, który robił wszystko, żeby nie odejść. Kiedy nie mógł już kierować instytutem jako dyrektor, został przewodniczącym rady naukowej. To jest zwykle stanowisko tytularne – ale nie u niego. On jeszcze dyskutował, wpływał, próbował ustawiać pracę.

Przywiązał się do atrybutów władcy?

Owszem. Szczególnie było to bolesne, kiedy przestał go bezgranicznie popierać najważniejszy uczeń. Władza może być narkotykiem, więc żeby oddać ją z godnością, trzeba sobie znaleźć jakieś inne podniety. Czy to będzie sztuka, czy popularyzacja wiedzy, czy sport. Mnie na przykład szalenie bawi, że występuję w kabarecie Gadający Pies. Mam tam fanów i swoje gruppies, wnuk nagrywa, wszystko później trafia na YouTube. Już nie potrzebuję być władcą.

Z tego, co pan powiedział, wynika, że nie ma znaczenia, o jaką władzę gramy. Czy to władza polityczna, naukowa, kościelna, biznesowa.

Nie ma, bo władza to jest możliwość sterowania własnym życiem w celu zwiększenia swojej wartości. Tak jak mówiliśmy na początku – przede wszystkim reprodukcyjnej.

Ale w Kościele?

To nie musi być przełożenie jednoznaczne. Wystarczy na przykład nepotyzm, którego występowanie było powszechne w Rzymie. Geny moich siostrzeńców i bratanków to są tak samo moje geny. Powiedzenie, że kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dobodzie, nie wzięło się bez przyczyny. Mądrość ludowa zwykle mówi więcej, niż przywykliśmy w niej odnajdywać.
Jeżeli człowiek będzie miał warunki do bezkarnego krzywdzenia drugiego, prawdopodobnie to wykorzysta