Już się nie śmiejemy z lokalnych wariatów, którzy bronią trawnika i walczą o plac zabaw dla dzieci. Dzisiaj ich cenimy i chcemy słuchać. Bo to, co lokalne, stało się dla nas najważniejsze.

„Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Tak myśli coraz więcej Polaków. Zniechęcenie wojnami na górze, mydleniem oczu, do polityki w wydaniu sejmowo-rządowym straciliśmy serce. W latach 90., kiedy wydawała się prawdziwsza, rozgrzewała nas, jak mało co. Dziś nie powoduje nawet irytacji, bo polityczna klasa w oczach większości z nas, na własne życzenie, jest nieodwołalnie skompromitowana.

Ten burzliwy rozwód część Polaków zmienił w zgorzkniałych antysystemowców, innych w malkontentów. Jedni i drudzy mają wrażenie, że dla polityków – jako społeczeństwo – przestaliśmy istnieć, staliśmy się swego rodzaju „słupami”, których jedynym zadaniem jest iść do urny wyborczej. Że traktuje się nas jak tło mijane w czasie pogoni za władzą. W przerwach między głosowaniami nie ma najmniejszej szansy, by umówić się na spotkanie z ministrem, wizyta u premiera jest możliwa w ramach jego akcji PR i tylko w obecności kamer. Nie dziwi, że polityka przestaje nas interesować i nic tego trendu w najbliższych latach nie zatrzyma.

Antysystemowcy i malkontenci przerzucają zainteresowania i energię – zgodnie z powiedzeniem „bliższa ciału koszula” – na to, co właściwie dotyczy nas wszystkich, bo przecież każdy gdzieś mieszka, każdy ma sąsiadów, jakąś lokalną drogą dojeżdża do domu, w lokalnym sklepie kupuje bułki. Tym, co definiuje naszą aktywność na nowo, jest angażowanie się w życie lokalne, nawet nie tyle samorządowe, ile projektowane i realizowane według własnych potrzeb, razem z sąsiadami z klatki schodowej, ulicy, osiedla, dzielnicy. Ważne są własne zainteresowania i punkty odniesienia. Odrzucając władze centralne bardziej, choć wciąż jeszcze dość ostrożnie, wierzymy lokalnym, najbardziej tym powoływanym przez siebie i niebiorącym za własną pracę żadnego wynagrodzenia. Raczej nie burmistrzom czy wójtom, częściej liderom wspólnot mieszkaniowych, organizatorom zbiórek podpisów, społecznikom walczącym o zachowanie kawałka trawnika i niewycinanie trzech drzew, a także wszelkim innym pozytywnym wariatom. To zaufanie czasem przybiera niemal przesadne formy, jest czytelnym zastąpieniem starych i kreacją nowych autorytetów.

– Ludzie zrozumieli, że w walce o ich indywidualne, ale w pewnym stopniu także zbiorcze lokalne interesy nikt im nie pomoże, jeśli sami nie zrobią pierwszego kroku. I stawiają go coraz śmielej, co świadczy o prawdziwej obywatelskiej świadomości. Społeczna samoorganizacja będzie wracać tym intensywniej, im mniej będziemy wierzyć w skuteczność działań naszych oficjalnie wybieranych reprezentantów na różnych szczeblach władzy – przekonuje dr Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Jest wprawdzie wyrazem desperacji związanej z brakiem wpływu na sytuację publiczną, ale ma raczej charakter pozytywny. Prowadzi bowiem do konkretnych działań w bliskiej, otaczającej nas na co dzień rzeczywistości, nie pozwala jej zakrzepnąć, stale zmienia ją na lepsze.

Byt abstrakcyjny

To, że Polacy czują się pozbawieni wpływu na sprawy kraju, potwierdzają badania, np. to opublikowane niedawno przez CBOS. Wynika z niego, że aż 43 proc. z nas uważa, że bez względu na to, co zrobimy, i tak nasze decyzje nie przyniosą żadnych efektów w zarządzaniu Polską przez polityków, zaś jedna czwarta jest pewna, że zdecydowanie nie mają wpływu na życie publiczne. Tylko 25 proc. czuje inaczej – jest przekonanych, choć nie fundamentalnie, że taki wpływ ma.

– Przyczyną renesansu lokalizmu jest kryzys państwa jako podmiotu decyzyjnego – nie pozostawia wątpliwości dr Krystyna Leśniak-Moczuk z Wydziału Ekonomii Uniwersytetu Rzeszowskiego. – Z kryzysem mamy oczywiście także do czynienia w przypadku klasy politycznej, którą Polacy są dzisiaj szalenie rozczarowani – diagnozuje dr Jacek Kucharczyk, szef Instytutu Spraw Publicznych. – Upadek wiary w politykę i polityków to globalny trend, który wyostrzyła zła sytuacja gospodarcza. Podobnie jak zainteresowanie lokalizmem, tym, co bliżej nas, co jest realnie dla nas dużo ważniejsze – dodaje dr Chwedoruk.

I to również widać w badaniach. 42 proc. z nas uważa, że raczej ma wpływ na sprawy swojego najbliższego otoczenia – miasta lub gminy, w której żyje, a prawie co 10. jest o tym zdecydowanie przekonany. Przeciwnego zdania jest jedynie 14 proc. Polaków – oni sądzą, że lokalna rzeczywistość dzieje się bez ich udziału. Co ciekawe, w ostatnich 20 latach radykalnie wzrosła liczba osób, które są pewne, że ich udział w lokalnym życiu ma duże znaczenie. Jak ustalił CBOS, o ile w 1992 r. tylko 16 proc. Polaków było o tym przekonanym, o tyle 12 lat wystarczyło, by liczba ta wzrosła dwukrotnie, osiągając poziom 34 proc. Dzisiaj pewnych wpływu na swoje otoczenie jest 50 proc. Polaków. Adekwatnie do tego wzrostu zmniejszyła się w tym okresie liczba osób mających zdanie przeciwne, czyli niewierzących w to, że ich aktywność może przynieść jakieś wymierne, szybkie korzyści. W 1992 r. było ich aż 79 proc., dzisiaj jest o połowę mniej.

Jeśli spojrzeć na formy naszej aktywności społecznej, to zdecydowanie dotyczą one znacznie częściej najbliższego otoczenia. Najwięcej osób (27 proc.) ma doświadczenia z przekazywaniem lub zbieraniem pieniędzy na działalność społeczną, w tym jedna piąta (19 proc.) robiła to w ostatnim roku. Co czwarty ankietowany podpisał petycję w jakiejś sprawie, zwykle lokalnej, np. w związku z odwlekanym remontem drogi – mniej więcej połowa tej grupy (13 proc.) w ciągu ostatniego roku.

Tymczasem tylko jedna ósma badanych uczestniczyła w spotkaniu lub zgromadzeniu politycznym, w tym zaledwie 3 proc. w ostatnim roku. Tylko co 10. z nas próbował skontaktować się z politykiem lub urzędnikiem administracji państwowej w celu wyrażenia swoich poglądów. Regularny kontakt z urzędnikami samorządowymi deklaruje tymczasem co drugi Polak. Oczywiście ma tu znaczenie to, że właśnie w samorządzie wyrabiamy dokumenty (dowody osobiste, prawa jazdy, paszporty), rejestrujemy auta, płacimy podatki gruntowe. Ale i bez tego dostępność lokalnych urzędników jest nieporównywalna z centralnym szczeblem administracji.

– Dla samorządu nie jesteśmy abstrakcyjnym bytem, a jakość usług jest tu wymierna i widoczna od ręki – ocenia Janusz Kobeszko, ekspert Instytutu Sobieskiego. – Tutaj możemy liczyć na spotkanie, na wysłuchanie postulatów. Tylko tu mogą się one przełożyć na działania. Zupełnie inaczej niż w przypadku rządu. Duża część samorządów stara się upraszczać procedury, administracja centralna ma z tym problem. Widać go jak na dłoni, jeśli spojrzymy np. na wymianę korespondencji w ministerstwach. W niektórych połowa to obieg papierów między członkami rządu.

Filozofia pasywności

Czy samorząd pozbawiony jest wszelkich urzędniczych plag? Nie zawsze. Najlepiej jest w gminach, których mieszkańcy odrzucają polityków startujących w wyborach samorządowych albo kandydatów namaszczonych przez nich i przywiezionych w teczce, a stawiają na oddolne ruchy obywatelskie, wskazujące lidera spośród siebie, klasycznego primus inter pares.

– Tam, gdzie taki stan rzeczy jest możliwy, samorząd kwitnie, bo na tym polega idea samorządności: na obdarzaniu zaufaniem ludzi znanych nam od dawna. Tam, gdzie ławą do samorządu wchodzi polityka z całym swoim brudem, nie może być dobrze. Wtedy wszystko się psuje – ocenia Piotr Zygarski, były wiceburmistrz warszawskiego Wawra, jeden z liderów samorządowej inicjatywy „Nasze Miasto”.

I przypomina, na czym powinien polegać idealny lokalizm. – W latach 90., kiedy rodziła się idea samorządności, która dzisiaj już nie istnieje w tamtym kształcie, do rad gmin szli ludzie autentycznie, ideowo zaangażowani w lokalne ojczyzny. Pracowali za półdarmo, za zwrot kosztów. Ale tworzyli rzeczy wielkie. To wszystko skończyło się w 2002 r., kiedy do gmin z butami wkroczyły partie. Dzisiaj wszędzie trwają gry interesów, a los mieszkańców schodzi nawet nie na drugi, ale na piąty plan. Zgodnie z powiedzeniem z jednego z polskich filmów radni szepczą: „Ci ludzie oszaleli, myślą, że my tu jesteśmy dla nich” – tłumaczy Zygarski.

Jak przekonuje, zmienić można to tylko dwoma metodami. Po pierwsze, wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych, co daje szansę na wypchnięcie polityki z samorządów, po drugie wprowadzeniem dwukadencyjności na stanowiskach wybieralnych, zaczynając od samorządu, na Sejmie kończąc.

Póki jednak nie będzie to możliwe, czyli najpewniej jeszcze przez wiele lat, bo nie zależy na tym żadnej rządzącej partii, większym uznaniem niż struktury samorządowe będą cieszyć się np. coraz bardziej popularne lokalne grupy działania. Obecnie na terenie kraju jest ich ponad 300. Jest to, jak podaje Wikipedia, „rodzaj partnerstwa terytorialnego tworzonego zwykle na obszarach wiejskich, zrzeszającego przedstawicieli lokalnych organizacji (z sektora publicznego, prywatnego i pozarządowego) oraz mieszkańców danego obszaru wyznaczonego granicą gmin członkowskich. Członkami tych organizacji mogą być przedstawiciele samorządów gmin, placówek oświaty, kultury, parafii, organizacji i stowarzyszeń działających na danym terenie, firm, spółdzielni itp., a w stowarzyszeniach także zwykli mieszkańcy. LGD przygotowuje lokalną strategię rozwoju. Obszar nią objęty powinien być spójny i liczyć co najmniej 10 tys. i nie więcej niż 150 tys. mieszkańców. Po akceptacji LGD przez samorząd danego województwa może ona korzystać ze środków finansowych w ramach Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich”.

– W praktyce są to silne, świadome swoich celów grupy, skupione wokół określonych projektów. Mogą być to inwestycje ważne dla kilku gmin, ale takie, na które nie byłoby stać z osobna żadnej z nich. W ramach takich struktur na to, co i gdzie ma powstać, kluczowy wpływ mają mieszkańcy – tłumaczy Marcin Rzońca, samorządowiec, radny Warszawy.

Lokalne grupy zdają sobie sprawę ze swojej siły. Przedstawiciele jednej z nich „Razem dla Rozwoju” z Mazowsza tak piszą o swoich działaniach: naszym celem jest poprawa atrakcyjności naszych gmin jako miejsca zamieszkania i prowadzenia działalności gospodarczej oraz aktywizacja i rozwój współpracy ich lokalnych społeczności, a w rezultacie zanegowanie filozofii pasywności życiowej.

Także dzięki takim działaniom w miejscach, o których 20 lat temu mówiono, że są opuszczone przez Boga – Bulkowie, Młodzieszynie, Radzanowie, dzisiaj żyje się lepiej niż w brudnych i zatłoczonych centrach wielkich miast. To fakt, że mało kto o słyszał o tych miejscowościach. Ale ich mieszkańcom właśnie o to chodzi.