Gdy stało się jasne, że kryzys w koalicji się kończy, zaczęły się mnożyć pytania „kto wygrał?”. I jeśli wsłuchamy się w narrację każdej strony, to można dojść do absurdalnego wniosku, że wszyscy.
– Wzmocniliśmy się, nie daliśmy się złamać i odebrać sobie resortu sprawiedliwości – mówią zwolennicy Zbigniewa Ziobry. Więc to on może wyglądać na zwycięzcę, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, że jeszcze tydzień temu alternatywą było znalezienie się poza obozem – już wtedy niezjednoczonej – prawicy. Z kolei drugi koalicjant pozbył się Jadwigi Emilewicz, która w ostatnich miesiącach bliska była doprowadzenia do przewrotu w Porozumieniu i pozbawienia Jarosława Gowina władzy. – Dwa stare diabły wygrały – powiedział nawet jeden z naszych rozmówców, podsumowując efekty zmian dla Gowina i Jarosława Kaczyńskiego, który z kolei przydzielił sobie rolę osobistego nadzorcy Zbigniewa Ziobry, by ukrócić wyskoki polityków SP. Wygranym może się też czuć Mateusz Morawiecki – odsapnie od Ziobry, który robił wiele, by podkopać jego pozycję.
Przypomina to podsumowania unijnych szczytów, kiedy wszyscy okazują się zwycięzcami. Tyle że w analizie efektów ostatniego kryzysu koalicyjnego najważniejsze jest słowo „ale”. Trawestując powiedzenie jednego z bohaterów „Gry o tron”, można powiedzieć: „Wszystko, co przed «ale», jest niewiele warte”. Każdy z uczestników politycznej potyczki musiał zrobić coś, czego nie chciał. Choć każdy mówi, że wygrał, to jednocześnie każdy musiał ustąpić w jakimś istotnym dla siebie punkcie. Teraz można więc wyliczankę zacząć od początku. Ziobro wygrał, ale będzie miał od tej pory tuż nad sobą Kaczyńskiego, który w znaczący sposób może ograniczyć jego polityczną swobodę manewru. Podobny może być przypadek Mateusza Morawieckiego. Lider jego ugrupowania wszedł do rządu, żeby zdjąć mu z głowy problem z szefem Solidarnej Polski, ale sama obecność naczelnika w rządzie może z czasem okroić imperium premiera. Z kolei prezes poczuł się zmuszony do wejścia do rządu, czego do tej pory unikał, zajmując wygodną pozycję przy Nowogrodzkiej. I będzie wicepremierem, co rodzi niezręczności i zamieszanie w hierarchii władzy. A Jarosław Gowin, choć pozbył się konkurentki z ugrupowania, to jego personalne aktywa zmalały w Sejmie o 5 proc. Emilewicz to już drugi minister z Porozumienia po Marku Zagórskim, który opuszcza szeregi tej partii.
Dlatego najważniejsze jest tu pytanie, nie kto wygrał, ale po co była ta operacja? W tamtej kadencji barierą dla władzy prezesa okazał się prezydent. To weta do ustaw sądowych Andrzeja Dudy przystopowały proces zmian w sądach, który trzeba było zacząć od początku, korygując go pod kątem uwag prezydenta. Natomiast w tej kadencji, która na dobrą sprawę (z powodu kampanii) zaczyna się dopiero teraz, to koalicjanci pokazali siłę. Porozumienie prawie rok temu zastopowało zniesienie limitu składek na ubezpieczenia społeczne, a pół roku temu wybory kopertowe; Solidarna Polska nie zgodziła się na tzw. ustawę bezkarnościową. Oba przypadki pokazały Jarosławowi Kaczyńskiemu ograniczenia jego władzy, tym bardziej dotkliwe, że widoczne publicznie. Dlatego przyjęte rozwiązanie nie jest przemyślanym i skalkulowanym z góry działaniem, ale systemową łatą, aktualizacją systemu operacyjnego władzy, która ma mu zapewnić dalsze bezawaryjne działania. Jak śpiewał Jerzy Stuhr, „nie ma takiej rury na świecie, której nie można odetkać”. Skoro więc kanały dystrybucji władzy prezesa się zapchały, to postanowił je udrożnić. Dlatego ocena efektów operacji zależy od tego, jak układ władzy będzie działał dalej. Czy prezesowi PiS uda się ustawić i podporządkować koalicjantów, czy za kilka miesięcy znów zobaczymy w akcji Zbigniewa Ziobrę czy Jarosława Gowina. Dlatego na pytanie „kto wygrał?” jak nigdy pasuje tu najstarszy dziennikarski stand-up „czas pokaże”.